Dzisiaj, właściwie tylko projektowe szkolenia dają szansę na przeprowadzenie warsztatów równościowych lub warsztatów, na których poruszone będą aspekty godzenia życia zawodowego i rodzinnego w miastach, które mają około 3 tys. mieszkańców. Zazwyczaj, jeśli ktoś już tam w ogóle dociera, propaguje szkolenia zawodowe organizowane przez urzędy pracy, a więc szkolenia dla masażystek, florystek, albo kierowców wózków widłowych (z takim właśnie nieskrępowanym użyciem feminutivów tym razem podkreślających poziomą dyskryminację na rynku pracy). Cieszy więc perspektywa, gdy można pracować z mieszkankami i mieszkańcami małych miast i podejmować z nimi próby wypracowania nowych kompetencji społecznych i pracowniczych. Tym bardziej cieszy jeśli warsztaty są kilkudniowe i rozłożone w czasie, tak że spotykamy się co kilka miesięcy. Wtedy możemy obustronnie zweryfikować wysiłki i pracę, którą wykonaliśmy w ciągu kilkunastu tygodni.
Drugie spotkanie, kilkadziesiąt godzin warsztatów za nami. Przed nami kolejne spotkanie. Do miasta T przyjeżdża sobie pan z dwieście razy większego miasta P, i co? Nie tylko musi zdobyć zaufanie i podjąć próby rozmów i warsztatów. Przede wszystkim zdać musi sobie sprawę z własnych ograniczeń i schematów myślowych, w których funkcjonuje. Tak, by poniższa opowieść nie była projekcją kolonizującego demokraty. Łatwo trafić w koleiny bardziej świadomego, lepiej widzącego i wiedzącego trenera, który przyjechał na prowincję. Łatwo zobaczyć to, co chce się widzieć. Łatwo powtórzyć gest, który ujawniły wcześniejsze warsztaty przeprowadzone z nauczycielkami i nauczycielami z tego samego miasta T. Wówczas spotkania obnażyły nieskrępowaną autodefinicję nauczycielskiej elitarności, ostatniego ogniwa łączącego mieszkańców i mieszkanki miasta T ze światem, przy jednoczesnym braku zrozumienia tych ostatnich, co owocować miało rozłożeniem rąk i oznajmieniem „co MY możemy zrobić, kiedy ONI nie chcą się zmienić”.
Taka deklaracja dla trenera jest w dwójnasób ciekawa, po pierwsze musi on spróbować przekuć elitarność w egalitarność, po drugie, obserwując ciekawy paradoks, który nauczycieli podstawia w miejsce elity (w mieście P jest to niemożliwe, nauczyciele nie mają tam społecznego poważania, ani też poczucia społecznego poważania), musi wyłączyć się z owego łańcucha elitarności, który jego samego czyni kolejnym, wyższym ogniwem społecznej hierarchii (mieszkańcy – nauczyciele – przedstawiciel uczelni). Ale wróćmy do mieszkanek miasta T.
Pod względem podejścia do równości, partnerstwa mieszkanki miasta T właściwie nie różnią się od mieszkanek miasta P. Stereotypy dotyczące feministek są podobne. Granice przebiegają mniej więcej w tych samych miejsca, tyle że budowane są na trochę innych, mocniejszych fundamentach. Może to wynikać z mniejszej autoświadomości.
Opis takie warsztatu niestety musi przypominać opis wyprawy i wejścia badacza/ki w inną przestrzeń i kulturę. By przeprowadzić analizę muszę się odciąć od mieszkanek miasta T i stanąć z boku. To samo muszę zresztą zrobić jako trener. Co wówczas widać? Coś, co rzadziej zdarza się na szkoleniach w dużych miastach. Konstruowanie własnej tożsamości nie polega tu na składaniu swoich zachowań i myśli zależnych od różnych kontekstów, a na cytowaniu raz przyjętej, społecznie funkcjonalnej roli. W wypadku opisywanego warsztatu taką normą i podstawą staje się figura matki i gospodyni domowej. Wielodniowy trening nastawiony na pracę na zasobach warsztatowiczek doskonale pokazuje początek, jakim jest problem ze wskazaniem przynajmniej pięciu fragmentów swojej tożsamości, przynależności do różnych grup społecznych. Figura matki jest niepodzielna. Zachodzi na figurę gospodyni, żony i katoliczki. Co ważne, są to figury, które pozbawione są krzywdzących stereotypów (sic!).
Inne grupy nie istnieją lub są unieważniane, pozostają poza aktywnością uczestniczek szkoleń (choćby tak podstawowe grupy jak mieszkanki danego bloku, osiedla, ulicy, absolwentki danej szkoły, fanki kogoś, rowerzystki, czytelniczki, pracownice o danej specjalności zawodowej). To niweluje jakąkolwiek możliwość i potrzebę solidarności poza wskazaną figurą podstawową, która tak naprawdę absorbuje rodzica tylko przez kilkuletni fragment jego życia. Tutaj z pomocą przychodzi struktura owych warsztatów. Szkolenie przeznaczone jest dla młodych mam niepracujących lub mających wrócić na rynek pracy. Tych, których dzieciaki starają się o miejsce w przedszkolu. Toteż na warsztaty uczestniczki często przybywają ze swoimi dziećmi w wieku od roku do trzech lat. Są wózki, są zabawki, jest zmienianie pieluch, czasem płacze, zabawy. Do tego ciastka, kawa a później wspólny obiad. Można by się przyczepić, że w ten sposób wspiera się zastany obraz. Niestety, albo stety inaczej się nie da. Dzieci nie ma z kim zostawić, a w projekt nie zostały wpisane działania animacyjne. Można traktować to jako problem, a można też, jak każdą sytuację oporową, wykorzystać ją warsztatowo. Ktoś może mnie teraz oskarżyć o uprzedmiatawianie dzieci, ale ważną częścią takich warsztatów staje się „uchwycenie kogoś na gorącym uczynku”. Najczęściej jest bowiem tak, że karmienie, zmienianie pieluch czy wycieranie rozlanego na podłodze soku odbywa się wtedy, kiedy uczestniczka powinna dokonać autoanalizy, przebić się przez omawiany temat/kategorie i dokonać samooglądu. Ukazanie takiej ucieczkowości w „rzeczy ważne” jak sprzątanie rozlanego soku, dobitniej uświadamia uczestniczkom ich strategię działania oraz krótkowzroczność owej strategii. Chęć zdobycia szacunku w oczach współtowarzyszek, prowadzącego i swoich własnych wiąże się także z modelowaniem sytuacji przez pozostałe uczestniczki.
Jeśli tylko praca odbywa się w grupach, nie w parach lub pojedynczo, znika możliwość dyskusji, wskazania różnych rozwiązań. Pierwsza rzucona myśl, najczęściej związana z obrazem cytowanej roli społecznej – posiadającej społeczne poważanie dobrej matki – jest obligatoryjna. Jednocześnie, obserwując zachowania uczestniczek obciążonych opieką nad dziećmi (uczestnictwo w szkoleniu jest dobrowolne), da się zauważyć szereg reakcji związanych z brakiem cierpliwości, mogących wynikać z frustracji towarzyszącej ciągłemu skupieniu na dzieciach, ciągłemu przymusowi do bycia cierpliwą, ciepłą, w pełni oddaną. Wypowiedzi uczestniczek często odsłaniają druga warstwę cytowanej roli, brak zadowolenia z bycia matkami, stres związany z wychowaniem dzieci, niezadowalające relacje z teściami, gniew na wymagania stawiane im przez mężów.
Treningowe zadania wyraźnie ukazują też granice wyznaczające status społeczny uczestniczek. I tak, najpowszechniej wymienianym sposobem na zmianę nie jest zdobycie pracy/wykształcenia, ale wygrana w totolotka (za co bardzo często odpowiedzialny powinien być mąż), która sfinansuje kupno nowego mieszkania lub wyjazd za granicę (obraz bezdzietnej siostry, która wyjechała do Holandii i dobrze sobie radzi). Jeśli zaś szukać największej tragedii to byłaby to nieuleczalna choroba żony oraz fizyczna zdrada, której dopuszcza się mąż. Dyskusja nad motywacjami szybko ujawnia także źródła wymienionych strachów. Okazuje się, że popołudniu, miedzy jednym a drugim dniem szkolenia ogólnopolska telewizja emituje telenowelę dokumentalną pt. Zdrada (swoją drogą, ktoś powinien przebadać i opisać wyniki działań Polsatu oraz popołudniowych pasm innych ogólnopolskich stacji; sprawdzając (nie)zmienność ich ramówek kształtujących świat odbiorców). To dostateczne wsparcie, gwarantuje zdradzie koronę w hierarchii lęków. Nieuleczalna choroba, alkoholizm, uzależnienie od narkotyków, domową przemoc – wszystkie są poniżej. Zdrada traktowana jest jako atak na cytowaną rolę, jest wymierzona „we mnie” oraz odbiera mi możliwość społecznego awansu.
Przerażająca jest zbieżność powyższych obserwacji z obserwacjami czynionymi przez Betty Friedan. Da się zauważyć brak refleksji na temat własnej tożsamości, owo zagubienie między domem i dziećmi, ów nienazwany problem, przy jednoczesnym wsparciu mediów: telewizji i czasopism, które przynosiły ze sobą uczestniczki szkolenia (czasopisma, w których mieszczą się kulinarne przepisy, programy telewizyjne, reportaże i historie z życia oraz krzyżówki; ważnym kontekstem pozostaje tutaj ich cena, ok. 1,60 zł).
Nie chcę tutaj dokonywać prostego przełożenia, zgadzam się z Agnieszką Graff, która we wstępie do polskiego przekładu Mistyki kobiecości (2012), pisze o nieprzystawalności figury Matki Polki do zachodnich wzorców matek. Ważniejsza jest tu jednak różnica ekonomiczna. Friedan pisała o amerykańskiej klasie średniej zamieszkującej przedmieścia, o nudzie gospodyń domowych, która nie wynikała z braku finansów, a z doprowadzenia do zamknięciach ich w domowych klatkach przy wsparciu polityki, kultury i mediów. W mieście T kobiety także zamknięte są w tym potrzasku. Jednak najważniejszy pozostaje tutaj klucz ekonomiczny, aspekt, który nie pojawia się w Mistyce kobiecości. Klincz finansowy, brak pracy i wsparcia (przedszkoli, żłobków, wydłużenia urlopu tacierzyńskiego, nie macierzyńskiego) staje się najtwardszym fundamentem mistyki po polsku. Społeczna świadomość uczestniczek opisywanego szkolenia zależna jest od statusu finansowego jaki wypracować może dla ich rodziny/gospodarstwa domowego pracujący mąż. To staje się głównym problemem uczestniczek szkoleń, które, nie mając wyboru, przyjmują rolę, która przez moment gwarantuje im społeczne poważanie, rolę matek. Niestety pozostają w tym bez wsparcia, co skutkuje tym, że ich późniejsze starania często są unieważniane. Doskonale ilustrują to ręcznie pisane CV, próby tłumaczenia opierające się na argumentacji: skończył mi się tusz w drukarce; rozmowa w urzędzie/rozmowa kwalifikacyjna jak zwykle potrwa tylko pięć minut, zapytają mnie tylko o to jak długo nie pracuję i powiedzą, że oddzwonią, więc po co iść do punktu ksero i wydawać pieniądze. Widać w tym zasklepienie, zamknięcie w błędnym kole, utratę potencjalnej energii.
Opisane szkolenie doskonale ujawnia kontekst, który w Polsce nie jest popularny. Klasowość, społeczna pozycja to coś, o czym można zrobić prześmiewczą ankietę w ogólnopolskim tygodniku - („Polityka”, nr 17-18, 2013) - ankietę skierowaną oczywiście do mieszkańców miast na P. Klasa interesuje nas bowiem o tyle, o ile występuje w miastach typu P, jeśli nie występuje – nie istnieje. Zainteresowanie pozycją mieszkanek miast na T jest już przynajmniej „niewłaściwe”, bo przecież ktoś kto będzie badał/zajmował się takimi kwestiami, porusza się za blisko ideologii, marksizuje, albo jest po prostu czerwony. Wszak klasowość wciąż kojarzy nam się z systemem PRL, a ten był po prostu zły. Co z tym zrobić?
Rozwiązaniem zarówno dla dalszych działań szkoleniowych, feministycznych, równościowych, a przede wszystkim dla uczestniczek warsztatów, staje się rozciągnięcie świadomości i działań projektodawców nie tylko na płeć, ale i na pochodzenie, miejsce i klasę wszystkich, którymi się zajmujemy. Tym zajmuje się Komisja Europejska nakłaniająca nas do dbania o politykę gender mainstreamingową. Ta niestety nadal wydaje się dla wielu projektodawców niezrozumiała, albo po prostu deklarowana. Pozwala na to tzw. standard minimum. Z kolei środki przeznaczane na ogólnopolskie kampanie medialne, których tematem głównym jest właśnie równość, równościowe traktowanie na rynku pracy - niestety nie docierają do miast na T. Nie ma tam spotkań z pracodawcami, nie ma plakatów, billboardów, a radiowe spoty są najzwyczajniej w świecie niesłyszane, giną w potoku innych komunikatów reklamowych.
Ten realny problem zauważa też, przy okazji badania współczesnej polskiej literatury pisanej przez kobiety i jej oddziaływania na społeczeństwo, Agnieszka Mrozik. Jej Akuszerki transformacji (2013) są ciekawą diagnozą zastoju nie tylko w badanej literaturze, ale też w polskim ruchu feministycznym, którego główny postulat nie został osiągnięty, a postulaty poboczne, dodatkowe, równoległe zostały wprowadzone ze zbyt dużym opóźnieniem. Ów zastój i wpływające na niego działania backlashowe, zdaniem Mrozik, zniwelować może przesunięcie postulowane przez bell hooks. Zajęcie pozycji na marginesie dotychczasowego ruchu feministycznego – w miejscu radykalnego otwarcia, ujawnić ma naszą pozycję i mechanizmy dyskursu władzy, w których się poruszamy. Póki co mamy z tym problem. Cytujemy zarówno założenia unijnych dyrektyw jak i postkolonialne badania i założenia, jednocześnie jednak słabo wprowadzamy w życie realne prace wykorzystujące działania uwzględniające przecięcia klasy, płci, społecznego statusu – zarówno te dotyczące trenera z miasta P jak i te dotyczące uczestników i uczestniczek szkoleń w mieście T, a to sprawia, że Betty Friedan byłaby z nas dumna.
Maciej Duda