Zbędny wydatek
Referendum kosztować będzie ok. 2 milionów złotych. W budżecie miasta, który jest większy niż budżet niejednego państwa na świecie to nieduża kwota. Pomijając ten drobiazg warto przywołać kilka faktów, przy których kwota ta wydaje się wręcz symboliczna. I tak, na nagrody i premie dla urzędników miasta od 2006 roku wydano ponad 300 milionów, a same „trzynastki” dla urzędników wynoszą prawie 30 milionów rocznie. O kwoty nieporównanie większe niż koszt organizacji referendum przekroczono w Warszawie budżety większości miejskich inwestycji powstających w ostatnich kilku latach. Sama tylko oczyszczalnia „Czajka” pochłonęła 200 milionów złotych więcej niż zakładano. Dwa miliony złotych to dzienny (!) koszt tzw. janosikowego. I tak dalej i tak dalej. Przykłady można mnożyć. Nie trzeba. W zestawieniu z wymienionymi tylko przykładowymi wartościami, wydatek na referendum jest tak naprawdę żaden, a jeśli miałby przy tym ukrócić złe gospodarowanie finansami, może nawet przyczynić się znacznych oszczędności. Ich źródeł jest zresztą znacznie więcej. Oszczędności można by rozpocząć np. od zmniejszenia liczby prezydenckich pełnomocników.
Polityczna hucpa
Stołeczni politycy PO jak mantrę powtarzają, że referendum to nic innego jak polityczna hucpa pozostającego w konflikcie z prezydent stolicy burmistrza Ursynowa Piotra Guziała. Sformułowanie to obraża wszystkich spośród ponad 230 tysięcy mieszkańców stolicy, którzy podpisali się pod wnioskiem o referendum w sprawie odwołania Hanny Gronkiewicz-Waltz. Przypomnijmy, że ledwie czwarta część podpisów została zebrana przez partie polityczne (głównie przez PiS). Znakomita większość to efekt zbiórki prowadzonej przez koalicję dzielnicowych komitetów i stowarzyszeń społecznych zrzeszonych w WWS. Podpisów zwykłych obywateli – niezadowolonych z rządów swojej prezydent.
Gdyby na chwilę przyjąć jednak logikę Platformy, Piotr Guział nie byłby, jak często jest określany przez działaczy PO „mało znanym politykiem, który chce się wypromować”, a najważniejszym graczem na stołecznej scenie politycznej. WWS nie byłaby także „zlepkiem byłych prawicowych outsiderów pod wodzą lubiącego swobodny styl życia lewaka” a potężną machiną wyborczą, trzecią jeśli nie drugą obok Platformy siłą polityczną polityki warszawskiej. A tak przecież nie jest. Guział i WWS stali się po prostu awangardą społecznego protestu wobec ratusza i rządzącej w nim wiceprzewodniczącej PO. Awangardą protestu przeciw arogancji władzy, fatalnej komunikacji, rosnącym podatkom, śmieciowej kompromitacji, cięciom w edukacji oraz przedłużającej się budowie metra, co raz paraliżującej centrum stolicy.
Tezę o politycznej hucpie politycy PO uzasadniają też brakiem jednoznacznej deklaracji w sprawie kandydata, który w przypadku referendalnego sukcesu miałby zastąpić Hannę Gronkiewicz-Waltz. Ten argument dowodzi albo niezrozumienia przewidzianej ustawowo idei referendum ws. odwołania burmistrza lub prezydenta miasta albo celowej próby społecznej dezinformacji. Referendum zgodnie z założeniem, to nie prawybory. Odwołanie prezydent stolicy nie musi się też dokonać w drodze jakiegoś konstruktywnego wotum nieufności, a tak zdają się je przedstawiać warszawiakom stratedzy PO. Referendum służy odwołaniu konkretnego urzędnika, wobec którego mieszkańcy sformułowali konkretne zarzuty. Odwołujemy złego włodarza miasta, a nie forsujemy kandydata na technicznego premiera. Sejm, a więc tylko reprezentacja obywateli może odwołać złego ministra bez wskazywania jego następcy. Złego prezydenta miasta nie mogliby odsunąć od władzy sami obywatele będący najwyższym suwerenem? Absurd! Zła wola? Nieznajomość konstytucji i norm prawnych niższego rzędu? Niekoniecznie. Raczej świadoma próba odwrócenia przysłowiowego kota ogonem. Powiedzmy jasno. Referendum będzie dotyczyć odwołania konkretnej osoby – Hanny Gronkiewicz-Waltz. I tylko tak należy na nie patrzeć.
Niepotrzebne wybory
Jednym z ulubionych argumentów polityków PO przeciw referendum jest krótki dystans, jaki dzieliłby przyspieszone wybory prezydenckie od normalnych wyborów samorządowych. Miałoby to ich zdaniem poddawać w wątpliwość sens odwołania pani prezydent przed końcem kadencji. Takie stawianie sprawy nie przeszkadza liderom Platformy w jednoczesnym straszeniu organizatorów rządowym komisarzem, który miałby objąć rządy w Warszawie po ewentualnym obaleniu Hanny Gronkiewicz-Waltz. Pomijając już tę wewnętrzną sprzeczność przekazu formacji rządzącej i tu warto zastanowić się nad argumentami obrońców prezydent stolicy. Posłużmy się pewnym przykładem. Czy jeśli w wynajmowanym na wakacje apartamencie zabraknie prądu w dziesiątym dniu dwutygodniowego pobytu, nie staramy go naprawić, myśląc że niedługo wracamy przecież z urlopu? Albo inaczej. Czy jeśli wynajęty ogrodnik regularnie zaniedbuje nasz trawnik, zrezygnujemy z jego zwolnienia tylko dlatego, że lato właśnie się kończy? Nie! Dlaczego więc mielibyśmy rezygnować z prawa do egzekwowania politycznej odpowiedzialności od urzędnika, którego w najlepszej wierze wybraliśmy na swojego reprezentanta. Referendum daje nam taką możliwość. Jeśli nie jesteśmy zadowoleni z pracy świadczonej na rzecz obywateli przez włodarza miasta, możemy go odwołać.
Komisarz
Po odwołaniu prezydent Warszawą rządzić będzie komisarz – straszą warszawiaków politycy PO przy akompaniamencie SLD, jedynej opozycyjnej partii, która nie poparła referendum. Nie boję się komisarza w Warszawie. Nie pierwszy to raz i z pewnością nie ostatni, kiedy stolicą rządzili politycy bez demokratycznej legitymacji. Komisarzem był Stefan Starzyński. Niedemokratyczny rodowód miał Sokrates Starynkiewicz. W niedemokratycznych realiach PRL Warszawą rządził Jerzy Majewski. Nie z wyborów swój urząd obejmował niedoceniany współcześnie ks. Zdzisław Lubomirski sprawujący władzę w Warszawie w okresie I wojny światowej. Niedemokratyczni, a niemal zawsze i przez wszystkich varsavianistów wymieniani w gronie najwybitniejszych włodarzy naszego miasta. Ktoś pewnie powie, że to historia. Dziś mamy konkretną rzeczywistość rządów PO i „groźbę” ustanowienia komisarza po ewentualnym odwołaniu Hanny Gronkiewicz-Waltz. Odpowiem. Nie boję się komisarza w Warszawie. Więcej nawet. W razie odsunięcia prezydent stolicy, jestem jego gorącym zwolennikiem i takie rozwiązanie uważam za najlepsze. Gdyby po obaleniu Hanny Gronkiewicz-Waltz i przyspieszonych wyborach prezydentem został jeden z liderów antyplatformianej konfederacji (od WWS po PiS), niezależnie czy byłby to Guział, Gliński, czy ktokolwiek reprezentujący inną opcję niż PO, przez rok musiałby współpracować z radą miasta zdominowaną przez klub Platformy. Przez rok musiałby współpracować z urzędnikami stołecznego ratusza odziedziczonymi po wiceprzewodniczącej PO. Nie trzeba szczególnej orientacji w przepisach dla wyobrażenia sobie jak mogłaby wyglądać takie współdziałanie. Kandydowanie na urząd prezydenta w perspektywie współrządzenia z radą zdominowaną przez politycznych adwersarzy byłoby pięknym, politycznym samobójstwem. Nie dziwi mnie zatem brak jednoznacznej deklaracji ze strony Piotra Guziała, w sprawie startu w wyborach przyspieszonych. Nie widzę sprzeczności także w tym, że startu w wyborach 2014 już nie wyklucza. Jeśli cokolwiek mnie dziwi to straszenie komisarzem przez Platformę. Premier Tusk w razie odwołania Hanny Gronkiewicz-Waltz powinien zrobić absolutnie wszystko by doprowadzić do przyspieszonych wyborów, przygotowując jednocześnie zupełnie nową ofertę polityczną i personalną. Nawet gdyby takie wybory przegrał zyskałby nową bazę wyjściową, a przeciwnika wsadzić na przysłowiową minę.
Bojkot to też wybór
To kłamstwo szczególne. Nie w ustach polityków, którzy walcząc o przetrwanie szukają wszelkich możliwych rozwiązań. Im powinniśmy to wybaczyć, wpisując to w specyfikę zawodu. Dla nich to zwykły trik. Sztuczka, co prawda bardzo ryzykowana, ale być może jedyna, która pozwoli „nie oddać Warszawy” politycznym przeciwnikom. To zdanie jest jednak kłamstwem, gdy wypowiadają je najważniejsze osoby w państwie: prezydent i premier. Jest kłamstwem w ustach publicystów opiniotwórczych mediów, wpływowych dziennikarzy i niezależnych komentatorów. Absencja to żaden wybór. To rezygnacja z wyboru i pozbawianie się możliwości wpływania na otaczającą rzeczywistość. To rezygnacja ze sprawowania władzy.
Z przerażeniem słucham, gdy zasłużeni dla przemian politycznych w Polsce politycy gotowi są wyrządzić szkodę odradzającemu się z tak wielkim trudem po 1989 roku społeczeństwu obywatelskiemu. Tak właśnie odbieram nawoływanie do referendalnej absencji. Tak samo krytycznie patrzyłbym na to, gdyby u władzy pozostawała każda inna opcja polityczna, która w imię swojego trwania nawoływałaby do rezygnacji z nielicznych już form demokracji bezpośredniej. Ci sami ludzie, którzy cyklicznie przed każdymi wyborami mówią o obywatelskim obowiązku i święcie demokracji, dziś nie wprost, bo przy użyciu politycznych eufemizmów w rodzaju „obywatelskiej decyzji” czy „szczególnej formy wyboru” wzywają do czegoś co stoi w wyraźnej sprzeczności z ideą demokracji partycypacyjnej. Wzywają do czegoś, co sprzeczne jest z obywatelską postawą. Nie godzę się na to.
Błażej Poboży
Dr Błażej Poboży jest politologiem, pracownikiem Instytutu Nauk Politycznych UW oraz założycielem i redaktorem naczelnym serwisu Polityka Warszawska, na którym pierwotnie ukazał się powyższy artykuł.
Fot. Wikimedia Commons