Etat w barze, sklepie mięsnym lub korporacji i praca naukowa - dla wielu doktorantów łączenie tych światów to konieczność
– Przez pierwszy rok studiów doktoranckich pracowałem w pełnym wymiarze godzin. Z badań marketingowych dla dużych korporacji na temat piwa czy samochodów przychodziłem nagle np. na seminarium z filozofii postsekularnej. Czułem się jak kosmita. Tak naprawdę to było oszukiwanie, że studiuję. Dla wszystkich, którzy nie otrzymują wsparcia, zrobienie doktoratu jest albo niemożliwe, albo bardzo trudne – mówi Piotr Szenajch, socjolog zaangażowany w inicjatywę Nowe Otwarcie Uniwersytetu.
Etat w barze, sklepie mięsnym lub korporacji i praca naukowa. Dla wielu doktorantów łączenie tych światów to konieczność. – Zaczynałam pisać doktorat na płatnych studiach. Żeby się utrzymać i jeszcze zapłacić za naukę, nie mówiąc już o zakupie książek, zmuszona byłam łapać coraz więcej chałtur, co ograniczało możliwość pracy nad doktoratem. W pewnym momencie czułam się jak w pułapce bez wyjścia – potrzebowałam pieniędzy, żeby pisać doktorat, więc podejmowałam się dodatkowych zajęć niezwiązanych z zainteresowaniami naukowymi, co całkowicie pochłaniało mój czas i energię – wspomina Anna, doktorantka Instytutu Studiów Politycznych Polskiej Akademii Nauk.
Niepewne stypendium
Według GUS, w 2012 r. na polskich uczelniach było ponad 40 tys. doktorantów. 80% nie miało stypendiów. W ustawie Prawo o szkolnictwie wyższym ustanawia się najniższą kwotę takiego wsparcia na 60% minimalnego zasadniczego wynagrodzenia asystenta, ustalonego w przepisach o wynagradzaniu nauczycieli akademickich. Przeciętnie wynosi ono zatem ok. 1,2 tys. zł. Nie jest to dużo, ale można opłacić np. czynsz za mieszkanie. Stypendia nie pokrywają kosztów badań – to po prostu pieniądze na życie.
Stypendium doktoranckie wypłacane jest przez 12 miesięcy. Na większości wydziałów przyznanie go zależy od corocznych konkursów, w których zwykle brane są pod uwagę takie kryteria jak: publikacje, konferencje, nagrody, granty i postępy w pracy nad doktoratem. Kryteria te zależą od komisji stypendialnych. Doktorant czuje się bezpiecznie tylko przez rok. Dr Izabela Wagner z Uniwersytetu Warszawskiego, autorka książki „Kariery i mobilność polskich elit naukowych”, wspomina, jak wyglądało to jeszcze przed wdrożeniem tzw. procesu bolońskiego, którego celem było ujednolicenie systemu szkolnictwa wyższego w całej Unii Europejskiej: – Takie stypendium było na trzy, cztery lata. Osoba je otrzymująca miała obowiązek uczenia. Zgodnie z procesem bolońskim, każdy musi uczyć 90 godzin, niezależnie od tego, czy dostaje stypendium, czy nie. To nas stawia w trudnej sytuacji, bo nie ma mowy o zarobkach.
Nawet gdy doktorant dostaje stypendium, rezygnacja z pracy jest trudna ze względu na jego wysokość. Pozostaje też pytanie, co zrobi, gdy wsparcie finansowe po roku się skończy. Gdzie – i czy w ogóle – znajdzie wtedy pracę? Mało kto jest dziś w stanie całkowicie się poświęcić karierze naukowej. – Wśród moich studentów są tacy, którzy pracują w korporacjach na dobrym, średnim stanowisku. Są ludzie, którzy uczą w szkołach albo pracują w badaniach. Doktorat jest przez nich traktowany jako coś w rodzaju ekskluzywnej pasji, której poświęca się każdą wolną chwilę, ale trudno powiedzieć, że to determinuje ich życie – potwierdza Izabela Wagner.
Ciąg dalszy studiów
Studia doktoranckie, zgodnie z duchem procesu bolońskiego, zostały przekształcone w studia III stopnia i mniej przypominają pracę naukową, bardziej zaś kolejny etap własnego kształcenia. Skoro zatem doktoranci przede wszystkim pobierają naukę, a nie uczą, to po co im płacić? Sama możliwość bezpłatnego kształcenia się jest traktowana jako przywilej.
Doktoranci nauk humanistycznych, bo to przede wszystkim ich dotyczy problem, muszą pracować poza nauką, żeby się utrzymać. Doba ma 24 godziny, nietrudno więc wyobrazić sobie położenie osoby próbującej zaspokajać swoje naukowe ambicje. Nawet jeśli praca poza uczelnią czy instytutem będzie niewymagająca, zawsze jest to kilka godzin wyjętych z dnia. Co ma zrobić doktorant, który ma na utrzymaniu rodzinę? Koszty jedzenia, ubranek dla dziecka, opłaty za żłobek, przedszkole czy mieszkanie, nawet gdy druga osoba w domu pracuje, stanowią barierę materialną. – Gdy przynosisz do domu 1,5 tys. zł i wiesz, że tylko dzięki pracującej żonie możesz sobie pozwolić na doktorat, jest to dołujące. Człowiek zaczyna się zastanawiać, czy to, co robi, ma sens. Zadaje sobie pytanie: a może lepiej znaleźć normalną pracę i żyć z żoną na jakimś przyzwoitym poziomie – przyznaje Andrzej, prywatnie mąż i ojciec.
Niezbędne wsparcie rodziny
Nie wszyscy doktoranci pochodzą z dobrze sytuowanych rodzin, które mogą ich wspierać finansowo. – Kiedy trzy lata temu rozpoczynałem studia III stopnia, na wieczorowych semestr kosztował 5 tys. zł. Dla mnie byłaby to kwota zaporowa. Nawet nie płacąc za studia, bardzo trudno się utrzymać, gdy nie pochodzi się ze stolicy i trzeba opłacać wszystkie koszty mieszkania i życia. Niekiedy praca nie w zawodzie utrudnia prowadzenie własnych badań. Ja z zarobków mogę ledwie opłacić mieszkanie i – przy drobnym wsparciu rodziców – zaspokoić podstawowe potrzeby. Dzięki temu, że rodzice mogli mnie wspomóc finansowo, wszedłem na ścieżkę doktorancką, ale wiele osób nie może sobie na to pozwolić – mówi Rafał, doktorant Instytutu Polityki Społecznej UW.
Warto wspomnieć o poczuciu wstydu, który paraliżuje, gdy nie jest się w pełni samodzielnym. Zmagające się z doktoratami 30-latki obserwują rówieśników, którzy robią kariery i bez trudu utrzymują rodzinę, a to tylko wzmaga ich zażenowanie pomocą ze strony rodziców. – Żyjemy w świecie, gdzie samodzielne zarabianie na siebie jest wartością, więc mało kto będzie się przyznawał, że utrzymują go bliscy. Nawet jeśli przyzna, że korzysta z pomocy finansowej, będzie umniejszał jej znaczenie. Obserwowałam, jak doktoranci minimalizowali swoje potrzeby tak drastycznie, że rozmowa o finansach w ich odczuciu nie miała racji bytu. Już sama opłata za mieszkanie wymaga gimnastyki finansowej. Za pokój zapłaci się 800 zł, a co z jedzeniem? Gdy ktoś raz na dwa tygodnie szczegółowo analizuje gazetki z marketów w poszukiwaniu najtańszych produktów, trudno się dziwić, że o tym nie rozmawia – mówi Dorota, doktorantka z Uniwersytetu Wrocławskiego.
Granty dla wtajemniczonych
Doktoranci mogą się ubiegać również o wsparcie finansowe swoich projektów badawczych przez Narodowe Centrum Nauki. Wstęp to konkurs na finansowanie takich projektów, realizowanych przez osoby rozpoczynające karierę naukową, niemające stopnia doktora. Budżet grantów NCN Preludium wystarcza jednak na wsparcie niewielkiego odsetka młodych badaczy. O ile w roku 2011 wynosił 113 mln zł, o tyle w 2012 r. zaledwie 60 mln zł. A praca, którą trzeba włożyć w dokumentację, zgromadzenie i szczegółowe opisanie tego, co się zrobiło, jest czasochłonna, nietwórcza – to masa biurokracji. Oprócz tego doktoranci mogą się ubiegać o inne granty badawcze, ale głównie na tzw. badania stosowane, służące przede wszystkim celom praktycznym. Te najczęściej realizują doktoranci nauk ścisłych.
Można się pokusić o wniosek, że współcześni badacze to ludzie, którzy przeważnie piszą i, jeśli uda im się zdobyć finansowanie, rozliczają wnioski o granty. A gdzie czas na pracę merytoryczną? W wyniku presji tak skonstruowanego systemu doktorant musi funkcjonować jak jednoosobowe przedsiębiorstwo, a nie naukowiec. Jak zatem w takich okolicznościach zostaje się najlepszym?
Grantów jest znacznie mniej niż chętnych, dlatego konkuruje się ostro, przede wszystkim dorobkiem: publikacjami, zdobytymi nagrodami i stypendiami. Oznacza to, że doktorant, który dopiero rozpoczyna karierę naukową, już musi się wykazać osiągnięciami. – Często doktoranci pierwszoroczni muszą rywalizować ze starszymi kolegami, którzy przez dwa lub trzy lata pracowali na swój dorobek. Zwykle jednak rozpoczynający studia muszą poświęcić pierwsze lata na pracę, która za rok, dwa lub trzy lata pozwoli im zdobyć grant na projekt doktorski. Przez te pierwsze lata prowadzą badania przy nikłym lub żadnym wsparciu finansowym ze strony instytucji naukowych. Zaciskają pasa, korzystają z pomocy najbliższych, niektórzy mogą liczyć na drobne dotacje ze swoich wydziałów. To sprawia, że szanse w wyścigu młodych naukowców są nierówne. Ci, którzy są bogatsi lub mogą otrzymać wsparcie rodziny albo swojej jednostki, mają większe szanse na sukces – opowiada Dominika Michalak, doktorantka w Instytucie Socjologii UW. Stypendia, wygrane konkursy grantowe i zrealizowane projekty badawcze są brane pod uwagę w kolejnych konkursach. Prowadzi to do powiększania nierówności. To tzw. efekt Mateusza albo kumulacji kapitałów. – Każdemu bowiem, kto ma, będzie dodane, tak że nadmiar mieć będzie. Temu zaś, kto nie ma, zabiorą nawet to, co ma – wyjaśnia Dominika Michalak.
Żeby odnieść sukces, nie wystarczy wykazać się dorobkiem naukowym. Istotna jest również umiejętność przygotowania wniosku, co wymaga wiedzy i dobrej orientacji w skomplikowanych regulaminach, stosowania odpowiednich sformułowań, dobierania najtrafniejszych argumentów i określania niewygórowanych kosztów działań. Często kluczem do sukcesu jest możliwość skompletowania zwycięskiego zespołu badawczego. Jedna z moich rozmówczyń, pragnąca zachować anonimowość, podpowiada również, że członkowie komisji konkursowych nie są w równym stopniu przychylni badaczom z poszczególnych ośrodków naukowych.
Samotność w fabryce
Można powiedzieć, że uczelnie są jak fabryki, które zatrudniają tysiące pracowników. W wielu miastach to najwięksi pracodawcy. Doktorantom dają jednak niewiele, a jeszcze mniej obiecują. Do tego dochodzi ograniczenie wpływu pracowników naukowych na własną działalność i na funkcjonowanie placówki, będące jednym z elementów proletaryzacji kadry akademickiej. Kadra profesorska, dzięki swojej gwarantowanej pozycji, w dużym stopniu procesowi temu nie podlega.
Jeszcze innym problemem jest wykorzystywanie pozycji przez profesorów. Zdarza się, że największym wyróżnieniem dla doktoranta nie jest napisanie artykułu do międzynarodowego czasopisma, tylko przetłumaczenie tekstu promotora. Powstaje przy okazji relacja, którą można nazwać feudalną. Doktoranci zwracają uwagę na brak współpracy z kadrą profesorską. Profesorowie nie interesują się tym, co się dzieje z młodszymi kolegami. Każdy robi swoje i dla siebie. Oczywiście nie na wszystkich uczelniach i wydziałach relacje układają się w taki sposób, jednak to głównie młodzi doktorzy i doktoranci muszą się zmagać z niską płacą albo jej brakiem, niestabilnymi formami zatrudnienia, niepewnością oraz niefunkcjonującą uniwersytecką samorządnością. Świadomość wspólnego interesu, jeśli istnieje, to w wąskich kręgach doktorantów.
Pomóżcie sobie sami
Do takich należą doktoranci z Gdańska, którzy udowodnili, że można się zorganizować. Tym, co sprowokowało świeżo upieczonych doktorantów do wyrażenia żądań i postulatów, była informacja, że na Wydziale Nauk Społecznych Uniwersytetu Gdańskiego nie wypłaca się stypendiów. W ogłoszeniu o naborze na studia o tym nie wspomniano. – Po przeczytaniu regulaminów wydawało się nam, że stypendia, które otrzymają doktoranci, będą niewielkie, jest za to duża wolność wyboru projektu badawczego. Podczas spotkania inauguracyjnego dowiedzieliśmy się, że żadnych stypendiów nie ma. Szczęka nam opadła – wspomina swoje zaskoczenie Piotr Kowzan. Zawiodła komunikacja między doktorantami a władzami uczelni, administracją, starszymi rocznikami a młodszymi. – Cały czas kogoś dręczyliśmy, dlaczego nie ma pieniędzy. Kierowaliśmy pytania do kierownika studiów, do dziekana, wysyłaliśmy pisma do rektora. Nastąpiło zbliżenie z doktorantami z innych wydziałów – dodaje Kowzan.
Dzięki aktywności doktorantów jeden z profesorów na zebraniu rady wydziału stwierdził, że trzeba zareagować na ich żądania, bo grożą buntem. W rezultacie zaakceptowano stworzony przez nich regulamin, który pozwala ubiegać się o stypendia. Udało się również wywalczyć utworzenie komisji, złożonej głównie z doktorantów i pracowników naukowych, która ma przyznawać stypendia. Wreszcie uzyskano deklarację władz uczelnianych, że co roku liczba stypendiów będzie powiększana. Głos doktorantów zaczął być słyszalny, zaczęli też mieć wpływ na to, co się dzieje na ich uczelni.
W akademickich szkołach wyższych strajki się nie odbywają. Wygląda więc na to, że środowisko naukowe zostało bardzo skutecznie spacyfikowane. Związki zawodowe na uczelniach, jeśli są, to niedostrzegalne. Nikt nie podnosi głosu i nie opowiada o tym, jak trudno jest godzić pracę na rynku z pracą naukową. Wydaje się, że najważniejszą, a zarazem najpilniejszą kwestią jest myślenie w kategoriach wspólnoty. Tylko działając razem, doktoranci są w stanie zmienić swoją sytuację.
Kacper Leśniewicz
Artykuł pochodzi z numeru 49/2013 tygodnika "Przegląd".