Od dzieciństwa miałem wielkie trudności z pisaniem czy, jeśli kto woli, z ujmowaniem myśli w koherentny i przekonujący tekst. Każde wypracowanie szkolne było dla mnie koszmarem. Jeśli mimo to uchodziłem za literacko utalentowanego, a moje prace pisemne były stawiane innym za wzór, to z dwóch prostych przyczyn. Po pierwsze - pisząc z trudem wprost niewyobrażalnym i nie mając pamięci do faktów, pisałem teksty jak najkrótsze i skoncentrowane na tym, co w przedstawianym zjawisku uznawałem za najbardziej instruktywne dla rozumienia danej rzeczy. Korzystałem przy tym z każdej okazji, by akcentować najsilniej problematykę etyczno-społeczną, która już wtedy nurtowała mniej najgłębiej. Po drugie - jako od urodzenia skrajny esteta - dość wcześnie pojąłem, jak wiele przez swoje nadmierne umiłowanie piękna mogę popsuć w życiu swoim lub cudzym. Strzegłem się więc piękna, jak mogłem, choć nie w każdej dziedzinie z powodzeniem. Miłość do piękna tkwiącego w gramatyce, słowotwórstwie i dziejach słów traktowałem jako nie groźną.
Najszybciej - jakby samoczynnie - przyszła niechęć do wyszukanych narracji i opisów, które służą tylko same sobie, czyli demonstracji autorskiego kunsztu. Broniąc tak siebie samego, jak i innych osób przed zawężającym myślowe horyzonty wybujałym estetyzmem nabierałem coraz silniejszej abominacji do wszelkiej sztuki dla sztuki, w budownictwie, w sposobie mówienia, w literaturze. Najpotężniej owładnęła mną, a rosła w owym czasie dynamicznie, niechęć do każdej pięknej, a ogłupiającej bzdury i dziecinady.
Niestety, czyhało tu owo wspomniane wyżej niebezpieczeństwo bolesnej straty, wynikającej z wewnętrznych konfliktów między niektórymi nieredukowalnymi potrzebami mojej psyche. Konflikt zasadniczy - między pięknem a tym, co prawdziwe, roztropne, godziwe itd. - nie był tu jedynym. Niebezpieczne napięcie tworzyła także koegzystencja mego młodzieńczego zapotrzebowania na instruktywną wiedzę o człowieku z pragnieniem zachowania sympatii ulubionych nauczycieli. Nie mogłem przecież wykluczyć, że ich własna żądza rozumienia świata już mocno z upływem lat przygasła. Do takiej opinii skłaniała się i moja matka, dość w tych sprawach spostrzegawcza. Niebezpieczeństwo było tym poważniejsze, że całą tę swoją etyczno-poznawczą nietolerancję łączyłem, już w szkole podstawowej, ze skrajną podejrzliwością wobec wszystkiego, co modne i powszechnie szanowane. Być może, i w tym zakresie przejąłem wiele od mej bojowo krytycznej matki, nie pogodzonej z wąskim etosem polskich poziemiańskich inteligentów, wśród których przyszło jej żyć po zawarciu małżeństwa.
Tak czy inaczej, takie rzeczy, jak kościelne kazania czy czytania Pisma Świętego, budziły mój wstręt nie mniej dotkliwy niż powieścidła Sienkiewicza. Co gorsza, nie do przyjęcia okazywało się też niejedno przesławne arcydzieło poezji, które wypadało znać. Wstyd dziś wyznać, ale podobną reakcję spowodowały i pierwsze próby obcowania z Homerem. „Odyseja” należała w mojej szkole do lektur obowiązkowych.
A wzmagał tę nietolerancję zachwyt dla literatury, która, programowo nie dbając o piękno dla niego samego, imponuje drążeniem ludzkiego świata w głąb przyczyn i skutków. I która, przedstawiając życiowe sytuacje, nie ogłupia oderwanym od realności kiczem, ponieważ czuje się pobudzona i chce pobudzać do „falsyfikowalnego rozumienia społeczeństwa i ludzkiej psyche”, jak nazywam tę rzecz dzisiaj. Posmakowawszy wnikliwości Gogola, Czechowa, Tołstoja, Kuprina czy Zoli, jakżebym mógł mieć jeszcze ochotę na babskie klechdy, choćby najcudniejsze i najbardziej szacowne. Dość podobnie myślała nie tylko matka, ale i spora część dwóch starszych pokoleń w domu. Konflikt takich priorytetów z pluralizmem programu szkolnego, znacznie bardziej tolerancyjnego ze swej natury, mógł zaowocować, jako się rzekło, niezadowoleniem szkoły. Lecz najgorsze było to, że mógł zasmucić moją polonistkę, na której życzliwości i sympatii zależało mi ogromnie. Bo i, cokolwiek ją ode mnie w ciekawości świata różni, to przecież najbardziej dzięki niej moja przyrodzona mi naiwność i głupota zaczynają ustępować wnikliwości. Ona też przecież sprawiła, że moja etyczno-społeczna pasja, organizująca mój rozwój umysłowy i czyniąca mnie nieczułym na rywalizację i ambicję bycia lepszym od kogoś, jest przeze mnie zaakceptowana jako coś normalnego i zrozumiałego.
Osoby, które znają mnie wyłącznie z czasów uniwersyteckich, powiedzą może, że zmyślam tutaj dosyć mocno. Pamiętają przecież, jak w dwa lata później - uległszy miłości do gramatyki łacińskiej, a potem i greckiej - porzuciłem myśl o zgłębianiu marksizmu i teorii ewolucji, by przystąpić do studiowania... filologii klasycznej. Pamiętają też, być może, że o Gogolu, Czechowie, Heinem czy Marksie rozprawiałem wówczas bardzo niewiele, a dumny byłem z tego, że czytuję sobie do poduszki Homera po grecku. I nie słyszeli zapewne nigdy, bym wyrażał abominację do jego rozbójniczej etyki czy kręcił nosem na jego infantylny obraz świata. A byłoby to zrozumiałe u kogoś, kto czytuje także Platona.
Lecz przecież mój konflikt między pięknem lub raczej między etycznym i poznawczym kiczem a potrzebnym do życia godziwego patrzeniem światu w twarz - takiemu, jakim jest on rzeczywiście - istniał i fermentował w głębi. Pod powierzchnią najszczerszego zachwytu dla greckich i łacińskich arcydzieł literatury, pod warstwami oczarowań etyczną szlachetnością kultury antycznej rodził się przykry niedookreślony niedosyt. Coraz żywsze stawało się podejrzenie, że serwowane mi objaśnienia i samej ówczesnej kultury, i etyczno-umysłowej kultury w ogólności są niewybaczalnie ocenzurowane, nietknięte namysłem nad jej społecznymi i psychologicznymi motorami. Mimo radości ze zdobywanych sprawności filologicznych miewałem coraz częściej poczucie, że podlegam jakiejś udziecinniającej reedukacji ku myśleniu uproszczonemu i archaicznemu. Zauważałem, że, na przykład, rozprawiając w towarzystwie o starożytnych Atenach czy Rzymie, czynię to w sposób coraz bardziej podobny do tego, jaki znam z konwersacji moich - rodzonych, ciotecznych i innych - babć wyedukowanych na pensjach dla dobrze urodzonych panien.
Pominąwszy kilka pomysłów wywiedzionych z Arystotelesa, mój horyzont myślowy zawężał się niepokojąco, choćby w zestawieniu z tym, co w czasach szkolnych w sprawach kultury uczył mnie rozumieć Czechow. Omal nie uwierzyłem, że kultura jest ze swej natury etycznie czysta, a etyka służy prawie wyłącznie etycznemu życiu, tak jak filozofia - szerokim horyzontom umysłowym i mądrości. Że w rzeczywistości służą także ogłupianiu, uciskowi, wyzyskowi, demoralizacji, eksterminacji i usprawiedliwianiu siebie z gnuśności, nie śmiałem już myśleć. O gospodarce starożytnych Rzymian i Greków nie uczono nas myśleć właściwie wcale, przemiany społeczne w Rzymie, Atenach, w miastach jońskich jawiły się jakie dziecinnie proste, jakby nie istniało nic takiego, jak pełna nieustannych wątpliwości historiografia rozumiejąca i myślenie dialektyczne. Na każdym kroku wrastało w umysł domniemanie, że myśli i słowa rodzą się tylko z myśli i słów.
Cała reszta mego życia była przezwyciężaniem tych i im podobnych zawężeń, a towarzyszył temu myślowy bunt przeciw zbyt wysokiemu cenieniu niekrytycznych miłośników kultury. I to jest chyba głównym powodem, dla którego moje niezapomniane szkolne przeżycie z „Odyseją” i „okiem Polifema” stało się symboliczną antycypacją permanentnej kontynuacji mej ówczesnej postawy. Albo, po prostu - symbolicznym początkiem mych niekończących się burzliwych zderzeń z niekrytycznym kultem kultury. Jeśli w dobrym towarzystwie uchodzę coraz bardziej za kłótnika, to z tej właśnie przyczyny. I chyba tylko na tym polu.
Dotycząca „Odysei” „kartkówka”, czyli wypracowanie klasowe na kartkach, pojedynczych lub podwójnych, zostało zapowiedziane na tydzień wcześniej. Egzemplarz Homerowego dzieła w pięknym polskim przekładzie leżał w domu od dawna, a od tygodnia - na odpowiednim miejscu, wygodnym do czytania. Pozytywne emocje łączące mnie wzajemnie z nauczycielką polskiego sprawiały, iż codziennie z najlepszymi intencjami brałem go do ręki. Niestety, naiwna treść odrzucała mnie od czytania stanowczo i radykalnie - byłem już zbyt dużym chłopcem, zbyt napalonym na rozumienie świata, by angażować emocje w takie bajdy. Byłoby na pewno inaczej, gdybym zabrał się do tej książki dwa lata wcześniej, jako dziecko. Dość, że w przeddzień kartkówki, z uczuciem bolesnego poczucia winy wobec nauczycielki, postanowiłem nie zaglądać do „Odysei”, i nie czytać jej w ogóle nigdy, a jutro - po raz pierwszy w życiu – ściągać” z bryka. Pomogła mi w tym zachowana po przodkach pożółkła broszurowa ściągawka, wydana bodajże przez Zuckerkandla.
Zawierała proste streszczenie Odysei, łatwe do przestylizowania i wkomponowania w zadany temat. Zabieg taki okazał się jednak pracochłonny ponad wszelkie spodziewanie. A stało się tak zapewne i z tego powodu, że postanowiłem skorzystać z okazji i ponawieszać parę zdechłych psów na Homerze. Jak łatwo zgadnąć, chodziło mi o jego rycerski, czyli rozbójniczy i nieludzki system wartości. Zadanie było i ponętne, i, jak sądziłem, nietrudne: całkiem niedawno dotknięto tego wątku w mojej obecności podczas bardzo pouczającej rozmowy o przestępcach i rodzajach ich etosu.
Nie wziąwszy z domu kartki podwójnej, pożyczyłem od sąsiada kilka pojedynczych. Przystępując do pisania, bez myśli o jakimkolwiek oszustwie, w prawym górnym rogu strony umieściłem jedynkę, niechcący sygnalizując, że będą jeszcze kartki następne. Sprawnie i szybko napisałem króciutki wstęp, w którym uzasadniłem potrzebę przypomnienia najpierw treści utworu, by dopiero potem przejść do meritum sprawy. Lecz ledwo to uczyniłem, zaczęła się najprawdziwsza męka. Ściąganie było technicznie łatwe - nauczycielka była krótkowidzem, lecz rzeczone połączenie streszczenia z krytyką etosu Homera przerosło moje siły. Kiedy zadzwonił dzwonek na koniec lekcji, mój urobek stanowiła jedna jedyna stroniczka. Było to niesprzeczne z normą, a przy tym zawierała wywód spójny i zgrabny. Niestety kończył się on ni w pięć ni w dziesięć, wprost idiotycznie, i zdradzał, że nie wyszedłem poza pierwszy z kilku zamierzonych punktów treści. Ostatnie zdanie u dołu
strony miało brzmieć mniej więcej tak: „I w tym momencie wraził mu włócznię w jego tak spostrzegawcze, lecz jedyne, oko”. Na szczęście, na ostatnie słowo zabrakło miejsca przy końcu linijki i, zanim się zdecydowałem, gdzie to „oko” jakoś wtłoczyć, dyżurny odebrał mi kartkę. Jeszcze dzisiaj cierpnie mi skóra na myśl, że z lektury mogło wynikać, iż w taki prymitywny sposób, bez jakiegokolwiek uogólnienia lub wniosku, chciałem zakończyć wypracowanie.
Nastąpił tydzień przykrego oczekiwania, a po nim, wreszcie, dzień rozstrzygnięcia się sprawy. Ranek był wprost nieznośny, wypełniony pytaniami coraz bardziej dręczącymi. Co sobie o mnie pomyślała i co teraz z jej do mnie sympatią? I jak sformowała swoją ocenę, na pewno nie wyższą niż dostateczna? Do dziś pamiętam tę udrękę, która zdawała się nie mieć końca. Pamiętam ją zresztą także dlatego, że stała się dla mnie nauczką, by nie do końca wierzyć nawet w pełni racjonalnym prognozom. Zdarzyła się bowiem rzecz niemożliwa, a może tylko zbyt trudna do wyspekulowania przez umysł tak bardzo zlękniony jak mój w tamtych chwilach. W każdym razie, na marginesach zwróconej mi kartki - ani jednej negatywnej uwagi, a na prawym u dołu - tylko cyfra, przepiękna brzuchata piątka!
Zamiast się odprężyć i cieszyć, poczułem się nieswojo, nie w porządku wobec nauczycielki jeszcze bardziej niż przedtem. Wcale się też nie zdziwiłem, kiedy wychodząc z klasy na korytarz poprosiła, bym do niej na chwilę podszedł. Nie było wątpliwości, że chce mi coś powiedzieć na osobności i że nie jest to dla niej sprawa całkiem miła. Zapewne wyjaśni mi swą wielkoduszność niezłą jakością tego fragmentu, który zdążyłem napisać, a niedokończenie wywodu przypisze jakiejś mojej, dającej się usprawiedliwić, niedyspozycji. Mimo jej niewątpliwej dla mnie życzliwości będzie to chyba rozmowa dla nas obojga dość przykra. Stało się jednak nieco inaczej.
Wyraźnie zmieszana poprosiła, bym jej wybaczył... niedopatrzenie... że chyba z racji zamieszania przy naprawianiu okien... zagubiła moja drugą kartkę... pierwszy raz w życiu coś takiego...
Już otworzyłem usta, by wyznać, jak było naprawdę, kiedy podszedł do nas dyrektor z czymś ważnym i pilnym. Nasza wymiana informacji w tej kwestii nie znalazła już nigdy dalszego ciągu. Łączącej nas serdecznej sympatii nie naruszył ani jeden zgrzyt.
Minęło od tamtych licealnych lat pół wieku. Życie w kraju i na globie staje się coraz dramatyczniejsze, prymitywne manipulacje miliardami ludzi przyczyniają się do coraz to nowych katastrof. Uczone, oficjalne i prywatne perory o niebezpiecznej sytuacji w kulturze, w wielkiej i mniejszej polityce nabierają dynamiki. Mimo ożywienia umysłów sensownie rozmawiać o świecie coraz trudniej, tak jakby masowa manipulacyjna indoktrynacja, zwykła niewiedza i prehistoryczne percepcje świata zlały się w jeden żywioł. Bo i jakże lepsze rozumienie ludzkich spraw ma się szerzyć w kulturze, która to rozumienie jakby celowo tabuizuje! W kulturze pielęgnującej archaiczny nawyk i nakaz, by na każde pytanie o przyczyny jakiejś rzeczy odpowiadać narracją. Narracją lub wbitym do głów przez szkołę i media dziecinnie głupim i bałamutnym mitem!
Tradycyjna humanistyka w zdolności pojmowania człowieka i kultury niewiele przez ów czas zmądrzała. Do jej centralnej problematyki, antropologicznej, etycznej, filozoficznej, wnoszą najwięcej, jak dziewiętnastym stuleciu, ludzie z zewnątrz. Socjolodzy, psycholodzy, psychiatrzy, zoolodzy, etolodzy zwierząt, a także – ci humaniści, którzy z tych dziedzin czerpią. Poszerzając poznawczy widnokrąg człowieka, wzbudzają zainteresowanie nieraz bardzo żywe, lecz w sumie - przegrywają. Permanentna kontredukacja ku głupocie, bredni, ciemnocie zwycięża i współrządzi z możnymi panami banków i marketów.
Do Homera rzadko kto sięga. Gramatyka z analizą dawnych tekstów spoczęła w rupieciarni urządzeń bezdochodowych. Kultura cytatu i kryptocytatu znikła bez śladu, logiczny dyskurs zastąpiły potoczyste sekwencje mglistych skojarzeń. Pytanie o argument lub uzasadnienie poglądu zakrawa na impertynencję, brak wychowania i złośliwość. Głośny namysł nad znaczeniem słowa budzi podejrzenie, że chcemy imponować uczonością. Oczywiście, nie o czymś takim marzyłem, chodziło o coś zupełnie innego. O zwykłą równowagę między elementarzem i bajką a myśleniem dorosłym. Marzono o tym, ze sporą nadzieją.... już przed co najmniej dwustu laty... Duszno mi bardziej niż przed półwieczem.
*
„Ale miałeś, Wujku, szczęście z tym Homerem!” - słyszę za plecami głos wnuczki przyjaciela, czekającej z powodu planowanej wspólnej wycieczki, aż skończę tę swoją opowieść. „Dzisiaj pisałbyś o Inteligentnym Projekcie! Albo o Świętych Kozach Dziewictwa! Naprawdę!”
Dopisuję te jej słowa, bo dziewczyna nad wyraz inteligentna, w szkole pierwsza z pierwszych. Dziękuję bardzo serdecznie: niewykluczone, że i tym razem, jak przed laty, z braku czasu mogło zabraknąć w mym tekście zakończenia i czegoś na kształt wniosku.
**
Na schodach - znowu wspomnienie, lecz jednorodnie miłe i całkiem niedawne: rozmowa z przyjacielem o symbolice, którą można nadać nieszczęściu Polifema: że to jego jedno jedyne oko to przecież wypisz wymaluj owa wąskospektralna humanistyka – do dobrego widzenia nie wystarczająca, ale lepsza od braku oczu. I jeszcze jeden możliwy symbol. Kto mianowicie wykłuł owo oko Polifemowi? Odys - prototyp nie gardzącego zadawaniem śmierci globalnie działającego kupca! A kogóż to on oślepił? Rolnika, hodowcę owiec - przedstawiciela klas społecznych już i tak szczególnie łatwych do trzymania w ciemnocie! Czyż to nie piękne!
Gdybym to już w szkole zaczął gustować w takich efektownych a prostych interpretacjach! Jakże szybko mógłbym pisać wypracowania! A gdybym do tego, nauczył się jeszcze krytycyzmu ostrożnego jak kochający honory naukowiec? O kulturze i ludzkiej naturze dyskusja ze mną byłaby czystą przyjemnością łagodną jak spożywanie tortu! Ale też i do wycieczek z krytycznymi córkami i synami przyjaciół mniej byłoby napędów. Lecz koniec myślenia o dopiskach! Wsiadamy do samochodów, jedziemy do Łodzi. Tam również nie brak wyjątków wolących teorie i fakty niż mity.
W Jedlni-Letnisku 1 kwietnia 2015
Jerzy Drewnowski