Oczywiście wszystko to ma jakieś racjonalne przesłanki. Wystarczy wsłuchać się w niektóre wypowiedzi prezydenta elekta, choćby te dotyczące jego wizji polityki kulturalnej i historycznej, by dostrzec ciemne chmury na horyzoncie. Wydaje się jednak, że ulegając zbytnio lękom przed potencjalnymi zagrożeniami prezydentury Dudy mamy skłonność do utraty kontaktu z otaczającą nas rzeczywistością i wypierania jej brunatnych odcieni, które już dziś są jak najbardziej realne. No bo jeżeli „faszyzmem" mają być rządy PiS, to jak nazwać postępowanie rządu premier Ewy Kopacz, a także sporej części mediów w ostatnich tygodniach?
Słuchając jednego i drugich można było odnieść wrażenie, że naszemu krajowi grozi prawdziwy potop, utrata kulturowej tożsamości, a na dodatek bankructwo finansów. A wszystko przez falę uchodźców, która forsując Morze Śródziemne szturmuje granice Unii Europejskiej. Taka mniej więcej retoryka towarzyszyła polskim relacjom i reakcjom na kolejną serię zatonięć łodzi z uchodźcami i śmierci setek ludzi na wodach terytorialnych Włoch. Przerażenie wzbudziła nie tyle sama tragedia imigrantów, ile wizja co by się stało, gdyby udało im się dotrzeć do Europy. Na jednym z dużych portali informacyjnych można było przeczytać „analizę" lidera organizacji od lat szerzącej islamofobię, której autor straszył milionową rzeszą migrantów rzekomo ukrywających się w Libii i czekających tylko na okazję do przedostania się na brzegi Europy i zdemolowania jej cywilizacji [1]. Rząd III Rzeczypospolitej najwyraźniej podziela tę wizję. Dlatego zapewnie protestował gdy Komisja Europejska nałożyła na Polskę obowiązek przyjęcia mikroskopijnej liczby 1 tys. uchodźców w 2016 r. Tak jakby sam pomysł kwotowania z góry ilości przyjmowanych uchodźców wymyślony przez urzędników KE nie był skandaliczną kpiną z wartości, na które Unia powołuje się przy każdej okazji, szczególnie kiedy chce pouczać innych o tym czym powinny być prawa człowieka i jak je urzeczywistniać.
Kilka miesięcy wcześniej, wobec wysokiego komisarza ONZ ds. uchodźców Polska zobowiązała się do przyjęcia… 100 osób z 4 milionowej rzeszy uchodźców syryjskich w latach 2016-2020. To nie czarny żart, ale ponura rzeczywistość. Taka byłaby zapewne górna granica otwartości i solidarności naszej klasy politycznej, gdyby nie przymus narzucony przez KE. Na szczęście dla polskiego rządu, a także zgadzającej się z nim w tej kwestii opozycji, równolegle pojawiła się oddolna inicjatywa przyjęcia w Polsce kilkuset rodzin chrześcijańskich uciekinierów z Syrii. Urzędnicy premier Kopacz uznali, że to świetna okazja wywiązania się z części unijnych zobowiązań, bez narażania kraju na ryzyko zainfekowania wirusami kulturowej czy religijnej inności. Wedle słów premier liberalnego rządu: „Polska przyjmie 60 rodzin z objętej konfliktem Syrii. Dzisiaj chrześcijanie, którzy są prześladowani tam w sposób barbarzyński, zasługują, żeby kraj chrześcijański, jakim jest Polska, podążył z pomocą" [2].
I znowu ponury wydźwięk tego przesłania nie wzbudził specjalnych protestów. Tak jakby w religijnym apartheidzie segregującym kandydatów do ocalenia ze względu na „słuszne wyznanie" czy „bliskość kulturową" nie było nic kontrowersyjnego. Tak, jakby prawo azylu nie było bezwzględnie uniwersalne i zostało zarezerwowane tylko dla arbitralnie zdefiniowanych „swoich", tym samym tracąc walor prawa i zmieniając się w ekskluzywny przywilej. Taki jak te, którymi cieszyli się biali w RPA.
Polska jest jednym z najbardziej wrogich uchodźcom krajów Europy. Niechęć do wpuszczania „innych" łączy byłego i nowego prezydenta, a język kulturowego rasizmu ma się znakomicie w głównym nurcie debaty publicznej. W efekcie liczba uchodźców mogących liczyć na azyl w naszym kraju jest czysto symboliczna (w zeszłym roku były to 732 osoby). Potępiany i analizowany przez intelektualistów antysemityzm bez Żydów zastępuje dziś w Polsce antyimigrancki rasizm bez imigrantów, który wciąż nie budzi specjalnego zainteresowania. O ile nawet polska prawica nauczyła się już, że nie wypada używać figur jawnie antysemickich w debacie publicznej, to o imigrantach z Afryki Subsaharyjskiej czy Bliskiego Wschodu można mówić tak jakby II wojna światowa nigdy się nie wydarzyła. Język na który natykamy się nawet w gazetach uchodzących za światłe często przypomina ten z lat 30. XX w.
A wszystko to w kraju, który dramatycznie potrzebuje imigrantów, który co roku eksportuje setki tysięcy swych obywateli do innych krajów UE, poprawiając dzięki temu statystyki bezrobocia, i który bez żenady wyciąga rękę po miliardowe dotacje unijne, nabijając sobie w ten sposób wskaźniki inwestycji i wzrostu gospodarczego.
Przypisy:
[1] http://wiadomosci.wp.pl.
[2] Ewa Siedlecka, „Rząd Ewy Kopacz: Polska przyjmie 60 rodzin chrześcijan z Syrii", Gazeta Wyborcza, 27.05. 2015.
Przemysław Wielgosz
Artykuł pochodzi z "Le Monde diplomatique - edycja polska".