Patrząc na decyzję IPN, a następnie brak jakiejkolwiek reakcji ze strony polskiego MSZ, poza lakoniczną wypowiedzią wiceministra Szynkowskiego vel Sęka, że “ufa IPN” w tej sprawie, po raz kolejny można odnieść wrażenie, że w polskiej dyplomacji jedna ręka nie wie, co robi druga.
Niestety MSZ, przyzwyczajony zapewne, że ma wyłączność na prowadzenie działań poza granicami, zapomniał, że dzisiaj skandal międzynarodowy może wywołać głośniejszy komentarz polskiego wójta w sprawie zakazu importu ukraińskiego zboża. Tym bardziej powinien być przygotowany na kolejne “rewolucyjne odkrycia” Instytutu Pamięci Narodowej, obliczone zapewne wyłącznie na karmienie prawicowego elektoratu kolejnymi, coraz niższej jakości bohaterami.
To, że polskie ministerstwo nie opublikowało żadnego komunikatu w tej sprawie, pokazuje, że tezę jakoby obecna ekipa rządząca miała “pomysł” na budowę relacji z Białorusią, można włożyć między bajki. Biorąc pod uwagę jak niewiele realnych sporów, szczególnie historycznych, ma Polska z Białorusią, trzeba się było naprawdę postarać, aby wkroczyć z Białorusinami na ścieżkę konfliktu o historię. Na nasze nieszczęście IPN wykonał tę pracę i obecnie na mało zapisanej karcie relacji Mińska i Warszawy widnieje świeży napis czerwonym atramentem brzmiący “negacja polskiego ludobójstwa w Zaleszanach”
Polskie ludobójstwo?
Dziwi fakt, że pośród wszystkich państw ościennych, to właśnie Polska doszła do wniosku, że wrazi ipnowskie pióro w jedyną ranę, która może zaboleć naszych sąsiadów z Mińska. Otóż polski Instytut Pamięci Narodowej doszedł do wniosku, że Kapitan Romuald Rajs o pseudonimie Bury nie ponosi bezpośredniej odpowiedzialności za śmierć 79 białoruskich mieszkańców powiatu Bielsk Podlaski. Furmani nie zostali zabici przez wzgląd na ich wyznanie i pochodzenie, wsi spłonęło “jedynie” pięć, a przecież Bury mógł ich spalić znacznie więcej, a śmierć kobiet i dzieci nie była przez dowódcę zamierzona. Wina kapitana opiera się zatem jedynie na tym, że nie potrafił zapanować nad swoimi żołnierzami.
Instytut Pamięci Narodowej musiał zająć się poważnym problemem, jakim jest oskarżenie polskiego żołnierza, uznawanego powszechnie za tzw. Żołnierza Wyklętego za winnego zbrodni ludobójstwa. Zwerbowani przez IPN historycy skupili się zatem przede wszystkim na podważeniu powyższego zarzutu i ostatecznie stwierdzili, że chociaż “zginęły osoby, które w żadnym wypadku nie powinny były ucierpieć” to działania spowodowane przez Burego i jego oddział nie noszą znamion zbrodni ludobójstwa, jak określono w Konwencji ONZ z 9 grudnia 1948 r. jako: „czyn dokonany w zamiarze zniszczenia w całości lub części grup narodowych, etnicznych, rasowych lub religijnych jako takich”.
Praca polskich historyków pozwoli zatem Romualda Rajsa zrehabilitować, gdyż oskarżenia o ludobójstwo propagowane były jeszcze w czasach PRL, a zatem z zasady są kłamliwe i bezpodstawne. Uznany w 2005 roku za zbrodniarza i obecnie ponownie rehabilitowany, stanie się zapewne już za chwilę jednym z największych polskich bohaterów XX wieku, uszczęśliwiając wszystkich tych, którzy poszukiwali na kartach polskich podręczników pozłacanych zbrodniarzy. Czekać należy tylko, aż którykolwiek z polskich posłów zdecyduje się znów wypowiedzieć na temat kultu Ukraińskiej Powstańczej Armii.
„Obelga dla ludzi dobrej woli”
Na reakcję Białorusi nie trzeba było długo czekać. We wtorek 12 marca białoruski MSZ wezwał do siebie ambasadora RP na Białorusi w celu złożenia wyjaśnień. Sekretarz prasowy białoruskiego MSZ Anatolij Hłaz w rozmowie z agencją Biełta stwierdził, że Rajs jest przestępcą, który osobiście wydawał rozkazy i uczestniczył w zabijaniu cywilnych mieszkańców białoruskich wsi na Podlasiu. Co warte podkreślenia, białoruski przedstawiciel doskonale zdawał sobie sprawę, że to polscy naukowcy znaleźli “wystarczająco dużo dowodów jego winy” jeszcze w 2005 roku.
Tym, co szczególnie uraziło przedstawicieli białoruskiej dyplomacji, miał być cynizm polskich badaczy, którzy dowodów na niewinność Rajsa doszukiwali się w fakcie, że jego oddział spalił jedynie pięć białoruskich wsi w powiecie Bielsk Podlaski, a mógł spalić znacznie więcej.
Przedstawiciel białoruskiego parlamentu, przewodniczący białoruskiej parlamentarnej komisji spraw zagranicznych Waler Waraniecki, stwierdził z kolei, że decyzja polskiego IPN otworzyła Puszkę Pandory, gdyż wszystkie państwa będą mogły zacząć wybielać zbrodnie swoich żołnierzy “wyższą koniecznością” na modłę polską.
O sprawie Burego pisały nie tylko rządowe media białoruskie, ale również te bardziej niezależne, które trudno jest oskarżyć o powtarzanie każdego słowa spływającego z ust białoruskiej władzy. Renomowany portal Tut.by również poruszył kwestię polskich “odkryć historycznych”. Dyskusja pod artykułami poświęconymi sprawie Burego sięgała kilkuset komentarzy, a podstawowy zarzut o obrażanie ofiar ludobójstwa mieszał się z całkowitym brakiem zrozumienia dla obecnych decyzji polskich władz.
Burza przeszła bez echa
Jedną z bardziej zaskakujących i smutnych konstatacji jest to, że cały skandal po stronie polskiej zakończył się na paru Tweetach i kilku tekstach informacyjnych. Fakt, że strona białoruska poza wezwaniem polskiego dyplomaty i oświadczeniem nie uderza na alarm, jest dowodem na to, że w dyskusji z Zachodem obecne białoruskie kierownictwo jest gotowe przyjąć na siebie wiele.
Brak reakcji ze strony wielu ośrodków, takich jak PISM czy OSW, ale nawet Białoruskiego Domu pokazuje, że dyskusja na temat relacji polsko-białoruskich nie istnieje. Powtarzane niekiedy wezwania do ożywienia, stworzenia, kładzenia fundamentów pod te relacje cichną, gdyż nikt chyba nie jest nimi zainteresowany. Codzienne perypetie kontrowersyjnego kandydata na prezydenta Ukrainy Wołodymyra Zełeńskiego, czy dziesiątki alarmistycznych tekstów o Rosji, które codziennie publikują polskie media to sygnał, że Białoruś jest dla Polski i Polaków czarną plamą, a relacje z tym krajem i jego społeczeństwem nie stanowią dla nas tematu do głębszych dyskusji. W tej sytuacji należy oddać sprawiedliwość osobom takim jak Agnieszka Romaszewska, Łukasz Adamski, Michał Potocki czy Witold Jurasz, którzy do tematu się odnieśli, ale nie szokować się faktem, że wielu sprawę przemilczało.
Zarówno na poziomie społeczeństwa, jak i ekspertów, którzy zajęci kampanią prezydencką na Ukrainie zwyczajnie nie znaleźli czasu na zajęcie stanowiska względem szaleństw IPN, nie jest zaskakujące. Milczenie ze strony polityków czy ekspertów może wynikać z tego, że tematyka białoruska schodzi na dalszy plan nie tylko w codziennym życiu, ale nawet w eksperckich analizach.
Białoruś ahistoryczna
Każda osoba zajmująca się Białorusią, chociaż pobieżnie, zdaje sobie sprawę, że władze tego kraju mają do jego historii stosunek ambiwalentny. Prezydent Alaksandr Łukaszenka dopiero niedawno, gdy doszedł do wniosku, że pogłębiająca się integracja z Rosją może stanowić zagrożenie, zdecydował się przymknąć oko na działalność tej części swojego społeczeństwa, która z dumą podkreśla nie tylko historię Wielkiej Wojny Ojczyźnianej, ale również lub przede wszystkim, Wielkiego Księstwa Litewskiego.
Białorusini, zdając sobie sprawę, że w wyścigu o wspólnych bohaterów i dziedzictwo zajmują ostatnią lokatę, nie afiszują się z takimi oczywistościami jak to, że mają pełnię praw, by domagać się uznania takich symboli jak Wielkie Księstwo Litewskie, Wilno czy Mickiewicz za spuściznę białoruską, a nie tylko polską i litewską.
Taka postawa sprawia, że z Białorusinami bardzo trudno jest wejść w konflikt na tle historycznym, gdyż nie przejawiają oni na właściwie żadnym poziomie jakichkolwiek ambicji terytorialnych względem swoich sąsiadów i nie usiłują przepisywać historii na swoją modłę. Przez Mińsk, Połock czy Grodno nie maszerują miłujący golarki do głów panowie, którzy wymachując flagami i paląc race, wykrzykiwali by hasła w rodzaju “Wilno wiecznie białoruskie”, “Raz kosą, raz z nagana w polskiego Pana” czy inne wskazujące na to, że oni nie zapomnieli o Wielkiej Białorusi i gdy tylko pojawi się taka możliwość, zaraz rzucą się do karabinów i będą walczyć o jej odzyskanie.
Białoruska walka o prezentację swojej historii w przestrzeni publicznej do niedawna spotykała się z bardzo nieprzychylnym podejściem władz w Mińsku, a widok biało-czerwono-białej flagi wywoływał histeryczne odruchy w większości prorosyjskich mediów, które każdy przejaw dumy z białoruskości, a nie BSSR, traktowały jako przejaw agresywnego nacjonalizmu i faszyzmu. Takie warunki dla kultywowania własnej historii przekładają się na ogólne zainteresowanie historią, które na Białorusi jest zdecydowanie mniejsze niż w państwach ościennych. W takich warunkach znalezienie tematu, który naprawdę mógłby rozdrażnić białoruskie społeczeństwo i wywołać reakcję, jest zadaniem bardzo trudnym. Obecnie jedynym co mogłoby sfrustrować białoruskie społeczeństwo bardziej niż polski negacjonizm, byłoby negowanie zbrodni w Kuropatach.
Patrząc na siarczysty policzek, który grupa polskich historyków postanowiła wymierzyć kolektywnie Białorusinom, warto zastanowić się nad tym, czy polski MSZ posiada jeszcze jakąkolwiek kontrolę nad tym, jak inne podmioty o ponad krajowym zasięgu wpływają na naszą politykę. Działalność Instytutu Pamięci Narodowej po raz kolejny okazała się niestety ze wszech miar szkodliwa, a autorytet tej instytucji szargać będzie na długo wejście w konflikt historyczny z kolejnym narodem. O potencjalnych innych skutkach, takich jak załamanie się całej polskiej linii obrony w sporach historycznych, nie warto nawet pisać. Za chwilę zrobią to życzliwi dziennikarze zza wschodniej granicy.
Tekst pochodzi z portalu Eastbook.eu
fot. NAC