Kilka dni później po blokadzie, w prasie podano, że rząd PiS wycofuje się z planów likwidacji kopalń. Pisano, że to „efekt nacisku związków zawodowych”. Dało to powód mediom do ponownego ataku na organizacje górnicze i szerzenia tezy o kompletnej nierentowności przemysłu wydobywczego węgla kamiennego. Dlaczego produkcja jest nierentowna? Tym razem wyraźnie dawano do zrozumienia, iż powodem są przede wszystkim zawyżone górnicze pensje. „Business Insider” informował, że: „W górnictwie węgla kamiennego koszty płac stanowią aż 43 proc. wszystkich kosztów niefinansowych”. Oczywiście, wbrew sugestiom „specjalistów” z liberalnych portali, także inne branże odznaczają się znaczną pracochłonnością – nie tylko przemysł wydobywczy. Niemniej jednak opracowywany plan likwidacji kopalń przewidywał w pierwszym etapie m.in. drastyczną redukcję wynagrodzeń o 30%. Nie mogło to zyskać akceptacji związków zawodowych. Nie można też tego rodzaju pomysłów uznać za „sprawiedliwą transformację”, o której tyle mówi się w środowisku ekologicznym. Projekt ten zatem nie miał szans na zyskanie aprobaty, co z całą rozbrajającą szczerością przyznał rząd, wystawiając związki zawodowe i górników na medialne ataki. Po raz kolejny.
Zbiegnięcie się w czasie kolejnej akcji ekologów z oświadczeniem rządu dotyczącym kopalń było oczywiście przypadkowe. Jednakże od dłuższego czasu tego typu koincydencje są wykorzystywane przez liberalne media, które gromko deklarują przywiązanie do zasad ekologii. Rysowany przez nie obraz jest często czarno-biały: oto, kiedy „stara”, roszczeniowa, zmaskulinizowana i bezrozumna klasa robotnicza broni swoich partykularnych przywilejów, młodzież obu płci „pod przewodnictwem” Grety Thunberg walczy o przetrwanie planety i ludzkości. Tymi stereotypowymi uproszczeniami żywią się także środowiska ekologiczne.
Kilka miesięcy później kolejny zwrot akcji – rząd przyjął uchwałę ws. „Polityki energetycznej Polski do 2040 r.” Jak czytamy na jednym z portali: „Dokument opiera się na trzech głównych filarach - sprawiedliwej transformacji, budowie zeroemisyjnego systemu energetycznego oraz dobrej jakości powietrza. Na Śląsku zawrzało. W praktyce oznacza to przyśpieszenie dekarbonizacji Polski i zamknięcie do 2030 roku większości kopalń”. W polskiej polityce węglowy rollercoaster trwa.
W niniejszym artykule podejmę próbę ujęcia problemów ekologicznych i stricte klimatycznych z perspektywy pracowniczej, krytycznej wobec większości neoliberalnych narracji. Rozpocznę od wskazania głównych wątków w tej dyskusji, jakie były podejmowane przez grupy związane ze związkiem zawodowym Inicjatywa Pracownicza (pkt 1). Korzystając z okazji, ustosunkuję się też do dyskusji, jaka miała miejsce na przełomie 2018 i 2019 r., dotyczącej tzw. sprawiedliwej transformacji i górnictwa (pkt 2). Jeszcze raz będę starał się wykazać, dlaczego „sprawiedliwa transformacja” w naszych warunkach ustrojowych jest mitem. Niniejszy artykuł jest w dużej mierze kontynuacją i rozwinięciem mojego tekstu z 2018 r. („Niesprawiedliwa transformacja”). W punkcie 3. podejmę próbę wykazania, że pracownicze i naukowe podejście ekologiczne wymaga szerszego ujęcia niż tylko skupiania się na klimacie i energetyce węglowej. Po drugie, że w rozpoznaniu problemów ekologicznych niebagatelną wagę mają kwestie metodologiczne i analityczne. W punkcie 4. postaram się doprecyzować rozumienie takich pojęć jak „ekologia” i wskazać na ekologię społeczną jako opcję najbliższą perspektywie pracowniczej i klasowej oraz opozycyjnej względem „zielonego kapitalizmu”. Wreszcie w zakończeniu (pkt 5) przedstawię trzy postulaty związane z przyjęciem perspektywy pracowniczej na gruncie ekologii.
Tezy artykułu były dyskutowane podczas kilku spotkań nt. strategii działań dzisiejszego ruchu ekologicznego i pracowniczego. Skutkowały one szeregiem dodatkowych, acz nieco pobocznych wątków. Niektóre z nich podnoszę w szerszych przypisach.
1. Poza bramami fabryk
Choć ostatnio obserwujemy znaczny wzrost zainteresowania problematyką klimatyczną, to nie jest to kwestia nowa – zwłaszcza w kontekście funkcjonowania górnictwa. Jeżeli chodzi o Inicjatywę Pracowniczą, problem ten był obecny w debacie związkowej w zasadzie od momentu formalnego powstania organizacji w 2004 r. Kiedy w 2008 r. w Polsce (ściślej w Poznaniu) zaplanowano COP 14 (XIV. Konferencja Stron Konwencji ramowej Narodów Zjednoczonych w sprawie zmian klimatu), pojawiły się postulaty, aby na problem ten – nie negując jego znaczenia – popatrzeć z perspektywy środowiska pracowniczego. Już wtedy osobiście miałem wiele wątpliwości co do podejścia i strategii działania polskiego ruchu ekologicznego, czego dałem wyraz w jednym z artykułów. We wstępie redakcyjnym do wydanego na przełomie 2010 i 2011 r. 12. numeru czasopisma „Przegląd Anarchistyczny” (gdzie opublikowaliśmy szereg artykułów nt. ekologii, energetyki i pracy), pisaliśmy: „Wraz z przenikaniem treści ekologicznych do oficjalnego dyskursu obserwowano coraz bardziej krytyczny stosunek do tradycyjnego sektora wydobywczo-energetycznego. Czy tendencja ta była jedynie spowodowana troską o środowisko naturalne? Bynajmniej. Sektor energetyczny i wydobywczy był w wielu krajach bastionem i rdzeniem zorganizowanej siły roboczej, zarzewiem wielu strajków i antysystemowych wystąpień. Przypomnijmy sobie strajki brytyjskich, polskich, rumuńskich czy ukraińskich górników. Pod hasłem 'czystej technologii', do której nasz rząd zalicza też energetykę jądrową, i walki z nadmierną emisją dwutlenku węgla pochodzącego z paliw kopalnych, uderza się dziś w związki zawodowe funkcjonujące w górnictwie i sektorze energetycznym, aby złamać opór całej klasy pracującej i przystosować ją do wymogów współczesnego kapitalizmu. Często zresztą 'czysta technologia' nie oznacza, że nowe miejsca pracy, tworzone w specjalnych strefach ekonomicznych w Europie Wschodniej i Azji, oznaczają polepszenie warunków pracy robotników. Bywa, że korporacje mogą się pochwalić sterylnymi halami montażowymi, bowiem 'brudną' produkcję chowa się np. w indyjskich slamsach”.
W drugiej odsłonie tej dyskusji, na łamach biuletynu związkowego i strony internetowej Inicjatywy Pracowniczej w 2018 i na przełomie 2019 oraz 2020 r. pojawiło się kilka artykułów dotyczących zagadnień klimatycznych. Nie będę ich szczegółowo relacjonował. Ich wspólna cecha to próba pogodzenia obu – pracowniczej i ekologicznej – perspektyw. Weronika Parafinowicz z Komisji Zakładowej Uniwersytetu Warszawskiego konkludowała: „Przekonanie działaczy związkowych, że proekologiczne rozwiązania są wymierzone w ich pracę, a aktywistów środowiskowych – że pracownicy (szczególnie zatrudnieni w przemyśle wydobywczym i innych obciążających środowisko sektorach) stanowią główną siłę blokującą wprowadzenie systemowych zmian na rzecz ochrony środowiska, osłabiało sprawczość jednych, jak i drugich. Czas skończyć z tym fałszywym przeświadczeniem, działającym na korzyść wielkich korporacji”. Opublikowano także tłumaczenie artykułu autorstwa Lorenzo Feltrina, w którym autor na zakończenie stwierdza: „Jeśli chodzi o kwestię pracy i środowiska, stereotypowy pogląd napędzany przez media jest taki, że regresywni ekologicznie pracownicy i pracownice bronią przemysłu zanieczyszczającego przyrodę przed działaczami i działaczkami z klasy średniej, które i którzy mogą sobie pozwolić na protestowanie za czystym powietrzem, ponieważ nie mają już więcej powodów do zmartwień”. Feltrin podkreśla, że podejście takie nieprawdziwie zakłada, że pracownicy i pracownice nie są zainteresowani czystą wodą i powietrzem: „w jakiś sposób znikają po opuszczeniu bram fabryki, nie mają domów i społeczności, do których mogliby wrócić, nie cieszą się czasem wolnym, korzystając z otaczającej ich przyrody, czy wreszcie, że nie oddychają powietrzem poza murami zakładów pracy”. Dodaje, że „walki klimatyczne nie muszą być na siłę godzone z walkami klasowymi, ponieważ w rzeczywistości walki klimatyczne już są walkami klasowymi i vice versa”.
Gdyby jednak krytycznie podejść do kierunku, jaki przybrała ta dyskusja, odnosi się wrażenie, że – wbrew zamierzeniom – nie zdołano jeszcze znaleźć nowego, pracowniczego spojrzenia na problem ocieplenia klimatu. Zwłaszcza dziś, jako ruch pracowniczy i związki zawodowe, reprezentujemy raczej podejście defensywne. Staramy się, aby w debacie klimatycznej, uznanej na świecie za jedną z obecnie najważniejszych, nie zostać zepchnięci na boczny tor i obarczeni – wraz ze związkami górniczymi – odpowiedzialnością za kryzys ekologiczny, za „wielkie wymieranie”. Możemy oczywiście – i nie bez racji – traktować „strajk klimatyczny” jako specyficzną formę strajku społecznego czy pracowniczego (rozszerzając ich definicję) oraz oczywisty przejaw konfliktów klasowych. Możemy też zaklinać rzeczywistość sformułowaniami o konieczności „sprawiedliwej transformacji”, choć kapitalizm ustami przedstawicieli i przedstawicielek swoich politycznych oraz medialnych elit i tak ciągle mówi o rentowności oraz obniżce funduszu wynagrodzeń. W ciągu ostatnich dekad, realnie, tak w Polsce, jak i na świecie, zmiany w górnictwie przeważnie nie były sprawiedliwe. Doskonale to wiemy. I o tym przede wszystkim powinniśmy mówić, przyznając wreszcie, że z perspektywy historycznej „sprawiedliwa transformacja” to mit i w ramach obecnego porządku polityczno-ekonomicznego nie ma ona szans powodzenia.
2. Rentowność i wykluczenie
Z powyższym stanowiskiem nie zgadzają się Mikuláš Černík i Marta Senk, którzy w polemice nawiązującej do mojego artykułu pt. „Niesprawiedliwa transformacja” i opublikowanego po pierwszym Obozie dla Klimatu (2018 r.) na łamach biuletynu Inicjatywy Pracowniczej, stwierdzili, że nie mam racji, pisząc, iż dla ekologów slogan o „sprawiedliwej transformacji” to tylko listek figowy. Jeżeli dziś – przekonują – hasło to się zdewaluowało, to dlatego, że zostało zawłaszczone. Jednak sprawiedliwa transformacji jest możliwa. Na dowód nie podają jednak żadnych konkretnych przykładów, poza powołaniem się na jakieś bliżej niesprecyzowane porozumienie związków zawodowych z rządem Wielkiej Brytanii z 2018 r. dotyczące zamknięcia kopalń. Kto zna historię likwidacji wydobycia węgla kamiennego na Wyspach Brytyjskich, ten wie, że o sprawiedliwej transformacji nie może być tu mowy. Łączyła się ona z nastaniem neoliberalnych rządów Margaret Thatcher (1979 r.) i zdławieniem przemocą strajków górników (1984–1985 r.). Wydarzenia te na trwale wyznaczyły tożsamość części lewicy i ruchu wolnościowego nie tylko w Zjednoczonym Królestwie, ale na całym świecie, także w Polsce. Od tego momentu wszelkie porozumienia ze związkami zawodowymi w tym kraju mogły być już tylko wyrazem kapitulacji brytyjskich górników. Powoływanie się na nie wydaje się raczej jakimś ponurym qui pro quo. W 1980 r. w brytyjskim górnictwie pracowało jeszcze 237 tys. osób, od kilku lat jest to… ok. 1000.
Mikuláš Černík i Marta Senk w pierwszej części artykułu piszą o powadze sytuacji w związku z klimatem. Stwierdzają, że odpowiedzialność za kryzys ponosi system kapitalistyczny i nie można przerzucać winy za zamiany klimatyczne na barki górników. Argument ten – wg nich – „nie zasługuje na poważne potraktowanie”. Jednak zaraz potem dodają, że górnicze związki zawodowe nie są wolne od politycznych wpływów „strefy biznesu i rządu”. Mają one uparcie podtrzymywać „mit górnictwa” i działać na szkodę robotników, „utwierdzając ich w słuszności obranej przez władze polityki energetycznej i podtrzymując przy tym spory elektorat partii rządzącej”. Autor i autorka piszą następnie, że koszty tego zostają ostatecznie przerzucone na barki „najbiedniejszych podatników”. W nieco zawoalowanej formie powtarzają oni dobrze znaną liberalną argumentację, że do górnictwa dokładają inni. Ciekawe jest też to, że ostatecznie najważniejszą tezą w ich artykule jest właśnie odwołanie się do problemu rentowności, w zasadzie z pominięciem wszystkich moich uwag nt. socjalnych skutków likwidacji kopalń i ograniczenia wydobycia czy to w zagłębiu wałbrzyskim, czy konińskim, a także w sprawie przekształceń własnościowych i transferu przez ostatnie trzy dekady ogromnych pieniędzy z sektora przemysłu wydobywczego do np. sektora telekomunikacji. Autorzy kwitują to stwierdzeniem, że faktem jest, iż „robotnicy i lokalni mieszkańcy stref wydobywczych są wykorzystywani” i nawołują do szukania alternatyw, bo przedłużanie agonii węgla tylko pogarsza sytuację. Tylko nie za bardzo wiadomo, jak ta alternatywa według nich ma wyglądać – nie w sensie technologicznym (OZE itd.), ale ekonomiczno-socjalnym.
Z drugiej strony argument o nieopłacalności górnictwa jest w zasadzie jedynym w całym artykule, do którego możemy się odnieść w sensie empirycznym. Brzmi on: zgodnie z raportem NIK w latach 2007–2015 wpływy do kasy państwa generowane przez górnictwo (64,5 mld zł) w porównaniu z wydatkami na górnictwo (65,7 mld zł) wykazują bilans ujemny 1,2 mld zł. Gdy bliżej przyjrzymy się temu raportowi, możemy – a nawet powinniśmy – dojść do przeciwnych wniosków. Na czym polega problem w tej analizie? Po 1989 r. liczba górników węgla kamiennego zmniejszyła się o 80% (w przypadku węgla brunatnego zatrudnienie spadło o ponad 70%), jako wynik polityki „odejścia od węgla” motywowanej względami przede wszystkim ekonomicznymi i rentownością produkcji, rzadziej ekologicznymi. To powoduje, że dziś na jednego zatrudnionego górnika przypada dwóch jego kolegów emerytów. W konsekwencji koszty emerytur w porównaniu z wypracowywanymi na bieżąco przychodami i składkami na ZUS są ogromne, co ostatecznie powoduje, że ogólny bilans finansowy wydobycia węgla kamiennego jest w takim ujęciu ujemny. Jednakże, gdyby policzyć wpływy i wydatki górnictwa z pominięciem wpływów i wydatków na Fundusz Ubezpieczeń Społecznych (FUS), to bilans za analizowane lata wynosiłby in plus… 28,6 mld zł!
Mamy tu do czynienia z logiką błędnego koła: „musicie zwalniać, aby nie przynosić strat”, „przynosicie straty, bo zwalniacie”. Absurdalne jest – moim zdaniem – jednoczesne zakładanie konieczności radykalnego ograniczenia wydobycia, a zatem znacznej redukcji zatrudnienia w górnictwie i doliczanie w różnego typu analizach kosztów emerytur do „bieżącego rachunku” funkcjonowania tej branży. Pomijam fakt, iż – idąc tu za zwyczajową narracją dotyczącą ubezpieczeń społecznych – górnicy odchodzący na emerytury zarobili na nie, pracując przez wiele lat, ale pieniądze zostały najwyraźniej przeputane. Dodajmy też, że w latach 2007–2015 państwo dołożyło do emerytur różnych grup zawodowych łącznie blisko 313 mld zł (nie licząc KRUS, czyli ubezpieczeń rolników indywidualnych). Z kolei wydobycie węgla brunatnego jest od 1989 r. rentowne – o czym pisałem w „Niesprawiedliwej transformacji”. Sprywatyzowany PAK (Pątnów–Adamów–Konin) przyniósł w ciągu 10 lat (2008–2017) 2,6 mld zł zysku netto! Jak zatem dokładnie jest z tym przerzucaniem funkcjonowania kosztów górnictwa węglowego „na barki najbiedniejszych podatników”, o którym piszą Mikuláš Černík i Marta Senk?
Co do postulowanych alternatyw, to dotychczasowa polityka ekologiczna jest raczej kojarzona z prywatyzacją sektora, ofertą skierowaną często do indywidualnych nabywców (prosumentów) z klasy średniej i wzrostem cen energii bez dostatecznych zabezpieczeń socjalnych. W ten sposób to właśnie dekarbonizacja często uderza w najbiedniejszych. Zwrócimy choćby uwagę, że 65% kosztów energii w polskich gospodarstwach domowych to ogrzewanie mieszkania, kolejnych kilkanaście – podgrzewanie wody. Wiele najuboższych warstw społecznych jest energetycznie wykluczonych i żyje w niedogrzanych, zawilgoconych i zagrzybionych lokalach – chorując i przedwcześnie umierając. Muszą wybierać nie najbardziej ekologiczne, ale najtańsze źródła energii. Nie zastanawiają się, czy ludzkość przetrwa do końca wieku – oni muszą przeżyć do końca zimy. Równolegle najbogatsze warstwy społeczne w stosunku do najbiedniejszych emitują (w zależności od kraju) kilka a nawet kilkadziesiąt razy więcej gazów cieplarnianych. „To bogaci powinni ponosić koszty niszczenia środowiska spowodowanego ich stylem życia”.
3. Krytyka ekologicznego myślenia
Jak pisał kiedyś Paul Feyerabend: „Nauka jest zasadniczo przedsięwzięciem anarchistycznym”. Dużo zależy od tego, jakie przyjmujemy założenia metodologiczne, jak dobieramy dane, z jakich źródeł korzystamy i jaki przyświeca nam cel badań (lub w przypadkach bardziej ordynarnych – kto zleca badanie). Kwestia rentowności to nie jedynym moment, kiedy wyniki niezależnych dociekań mogą radykalnie odbiegać od narracji „głównego nurtu”, jakimi jesteśmy na co dzień faszerowani. Argument, że z ekonomicznego punktu widzenia wydobycie węgla może mieć jednak sens (Zygmunt Solorz coś o tym wie), dziś budzi powszechne zdziwienie. W tym miejscu chciałbym krytycznie ocenić kilka typów obowiązującej argumentacji, które często przenikają do ruchu ekologicznego, pokazując nie tyle błędy w myśleniu, ile możliwości zdecydowanie innego podejścia do problemu.
Nie kilka lat, ale wiele dekad
W omówieniach, które często możemy spotkać w publicystyce na łamach popularnych portali informacyjnych, biznesowych czy ekologicznych, często przyjmuje się np. dość krótkie okresy analizy. Wiadomo, że zapotrzebowanie na energię, a za nim na węgiel, może rosnąć i spadać w rytmie około dziesięcioletnich cykli koniunkturalnych. Okresowy, kilkuletni wzrost np. wydobycia węgla nie musi i faktycznie nie oznacza, że z perspektywy długookresowej (sekularnej) w Polsce zmienił się w tym zakresie trend. Jak już pisałem, np. zatrudnienie w branży górniczej od 1989 r. (okres trzech cykli koniunkturalnych) spadło ostatecznie o 80%, liczba kopalni węgla kamiennego zmniejszyła się o 65%, a wydobycie węgla kamiennego podobnie – o 65%. W przypadku węgla brunatnego trend jest także wyraźnie spadkowy, ale samo wydobycie spadło o 15%.
Pomimo kilku nowych inwestycji węglowych (np. Opole, Jaworzno, Kozienice, Turów) koniec tej branży w Polsce wydaje się przesądzony. Wiele bloków, wyeksploatowanych i o fatalnych parametrach ekologicznych, musi zostać wyłączonych. Długookresowy trend spadkowy ma zatem wiele przyczyn: technologicznych, ekonomicznych, ekologicznych czy politycznych – wzajemnie ze sobą powiązanych. Wyczerpują się zasoby węgla kamiennego (choć jego eksploatację prowadzi się w dalszym ciągu w sposób dość ekstensywny), a budowa nowych odkrywek węgla brunatnego (którego istnieją spore pokłady) byłaby faktycznie regresem w sensie ekologicznym. Pomijając kwestie emisji CO2, tego typu sposoby wydobycia surowców mają szczególne niszczące oddziaływanie na środowisko. Mogłyby też kolidować z produkcją rolniczą. Na razie prawdziwy problem leży w tym, iż przemysł wydobywczy był i jest drenowany z kapitałów, co odbywa się kosztem wszystkich związanych pośrednio czy bezpośrednio pracowników i wspólnot lokalnych przez lata uzależnionych gospodarczo od kopalń.
Nie jedna branża, lecz cała gospodarka kapitalistyczna
Jeżeli kwestie klimatyczne leżą nam naprawdę na sercu, powinniśmy rozglądnąć się także szerzej, pomimo że cała machina neoliberalnej propagandy stara się skupić naszą uwagę na energetyce węglowej. Na dowód tego, że „Polska węglem stoi”, podaje się najczęściej dane dotyczące produkcji energii elektrycznej, która w ponad 75% zależy od tego rodzaju paliwa (w tym 30 pp. to węgiel brunatny), a całkiem niedawno było to ok. 90%. Internet pełen jest danych i wykresów dotyczących przede wszystkim energii elektrycznej, czasami – energetyki zawodowej, a to przecież ciągle nie cała wykorzystywana w kraju energia. Kiedy zapytamy o strukturę zużycia energii w Polsce w ogóle, w całości, to udział węgla wynosi już 48% (w tym 11 pp. węgiel brunatny); np. ropa naftowa 26%, gaz 15% itd. Wreszcie – co interesuje nas tu najbardziej – ustalając udział paliw węglowych w emisji gazów cieplarnianych, to – wg niektórych danych – ten odsetek będzie jeszcze mniejszy. Cała energetyka i przemysł wydobywczy dają 41% emisji CO2eq (z tego – szacuję – węgiel ok. 30 pp.); procesy przemysłowe – 7%; rolnictwo – 8%; transport –16%; inne – 28%. Z tej perspektywy dominacja górnictwa nie wydaje się już tak jednoznaczna. Poza tym – pomimo narzekań na tempo – dekarbonizacja energetyki jednak sukcesywnie następowała i następuje. Od 1989 r. osiągnięto spadek rocznej emisji ze spalania węgla kamiennego i brunatnego o ok. 160 Mt CO2eq, kiedy w innych sektorach sytuacja wygląda zgoła odmiennie, np. w transporcie samochodowym odnotowaliśmy w tym samym okresie wzrost rocznej emisji o ponad 40 Mt CO2eq.
Jednak polski ruch ekologiczny z mniejszym zapałem bierze na swój aktywistyczny celownik przemysł samochodowy czy szerzej transport, pomimo np. afery dieselgate (dotyczącej Volkswagena). Nota bene – wracając jeszcze do poprzedniego wątku dotyczącego rentowności – koncerny samochodowe po kryzysie 2008 roku stały się jednym z głównych (obok sektora bankowego) beneficjentów pomocy publicznej w wielu krajach na całym świecie. W Polsce w latach 2010–2019 np. Volkswagen wykorzystał pomoc ze strony polskiego państwa w wysokości 195 mln zł. Firmy motoryzacyjne od wielu lat wydają jednocześnie ogromne pieniądze na autopromocję, aby przekonać wszystkich o swoim proekologicznym nastawieniu. Kreują obraz kompletnie oderwany od rosnącej krytyki mówiącej o tym, iż od dekad w kwestii emisji CO2 w motoryzacji sytuacja się raczej nie polepsza, ale pogarsza.
Inną branżą w naszym kraju, gdzie nastąpił w ostatnich 10–15 latach gwałtowny wzrost produkcji, jest przetwórstwo artykułów pochodzenia zwierzęcego, w tym mięsa i nabiału. Wielkich ferm przemysłowych przybywa, ubój rośnie, przetwórstwo pracuje pełną parą. Pomimo że w tym przypadku ustalenia badaczy i badaczek pod kątem oddziaływania na zmiany klimatyczne są bardzo rozbieżne, nie ulega wątpliwości, że w Polsce od ponad dekady i tu mamy do czynienia z pogarszającą się sytuacją w związku ze zwiększoną emisją CO2eq.
Nie tylko przemysł, ale także rolnictwo
Wbrew tym faktom, w stosunku do węgla zaczęto wydłużać „akt oskarżenia”, a co więcej postrzega się go nie jako współsprawcę zmian klimatycznych i degradacji środowiska zagrażającej człowiekowi i innym gatunkom, ale jako jedynego winowajcę. Pozostałe branże umywają ręce. Na przykład z powodu suszy w naszym kraju zaczęto sugerować, iż przyczyna tego stanu rzeczy tkwi przede wszystkim w energetyce węglowej. „Według Greenpeace, w Polsce zapotrzebowanie na wodę ze strony przemysłu energetycznego opartego na węglu wynosi 70 proc. całkowitego krajowego poboru”, a to jest więcej niż rolnictwo (10%)! Stąd już o krok do stwierdzenia, że energetyka odpowiada za ten deficyt i suszę. Czy to prawda?
W tym miejscu powinniśmy się cofnąć o kilka dobrych wieków. Około 1000 r. tereny dzisiejszej Polski były pokryte w ponad 80% lasami, w dużej części podmokłymi, przeważnie jeszcze o charakterze pierwotnym i bagnami. Struktura gatunkowa i wiekowa lasów była zupełnie inna niż to, co widzimy dziś. Współczesne lasy stanowią 30% powierzchni kraju i są efektem celowych nasadzeń i zagospodarowania, dominuje sosna i drzewa w wieku do 80 lat. (Sosna – dodajmy – żyje przeciętnie 300–350 lat). Bory i puszcze pierwotne, które oprócz tego, że mają inną strukturę wiekową i gatunkową drzew, to jeszcze dodatkowo dwa razy większą biomasę przypadającą na jednostkę powierzchni. Dziś stanowią one raptem 2% całej powierzchni polskich lasów. W przeszłości pierwotne lasy magazynowały ogromne ilości wody, utrzymywały wyższy stan wód gruntowych i stabilizowały naturalny system hydrologiczny. Potem zaczęto masowe karczowanie, przede wszystkim w celu uzyskania ziemi uprawnej (często użyźnianej popiołem), ale także na opał, budulec, dla uzyskania potażu itd. Wyrąb przyspieszył z powodów ekonomicznych w XIII w. W wieku XV i XVI na niektórych obszarach dało się już zauważyć pierwsze negatywne skutki wylesień. Zaczęły one oddziaływać także na gospodarkę, wydajność samego rolnictwa. W wieku XVII i XVIII kryzys z tym związany był już nieodwracalny. Puszcze i bory pierwotne wyginęły w zasadzie jeszcze przed nastaniem pierwszej rewolucji przemysłowej, a obszar przetrzebionych lasów na terenie dzisiejszej Polski skurczył się do niecałych 30%. W wieku XIX masowe wyręby były kontynuowane. Po II wojnie światowej lesistość wynosiła już ok. 20%, dodatkowo radykalnie obniżyła się średnia wieku lasów i ich gęstość.
Na tym jednak nie koniec, wraz z wylesianiem pojawiła się bowiem inna tendencja – celowego osuszania gruntów, regulacji rzek i melioracji. Ponownie – głównie w związku z rozwojem rolnictwa. Z powodu „prostowania koryta”, rozpoczętego jeszcze w XVIII w., np. Odra od Raciborza do swojego ujścia została skrócona o 177 km. Zniknęły rozlewiska i meandry. Prace melioracyjne w okolicach Jeziora Gopło (Pojezierze Gnieźnieńskie) były główną przyczyną obniżenia się poziomu jego lustra o 3 metry (wg stanu w latach 70. poprzedniego wieku). I tak dalej. Jak podaje jeden z geografów historycznych, tysiąc lat temu stosunki wodne znacznie różniły się od stanu współczesnego, nie tylko – o czym wspomniałem – wyższym poziomem wód gruntowych, ale w ogóle nasyceniem wodami. Powierzchnia wód stojących (pojezierza, bagniska) była znacznie rozleglejsza, parowanie intensywniejsze, mniejsza za to częstotliwość i skala powodzi – ogólnie obieg wody w naturze był szybszy i bardziej zróżnicowany.
Niedobór wody i stepowienie jest związane przede wszystkim z ukształtowanym przez wieki takim, a nie innym sposobem użytkowania ziemi. Globalne ocieplenie klimatu w wielu miejscach sytuację tylko pogarsza. Samo AFOLU (Agriculture, Forestry, and Other Land Use – Rolnictwo, leśnictwo i inne użytkowanie gruntów) w skali globalnej przyczynia się na bieżąco do antropogenicznej emisji gazów cieplarniach w 23%, czyli w niewiele tylko mniejszym stopniu niż światowe wykorzystanie energii. (Choć w Polsce i Unii Europejskiej wpływ procentowy AFOLU jest proporcjonalnie mniejszy ze względu na skalę industrializacji i urbanizacji).
Wracając do samego zużycia wody, trzeba zaznaczyć, iż roczny przychód wód w Polsce wynosi ok. 200 km3. Głównie za sprawą opadów. Znaczna część z niej oczywiście odparowuje i spływa rzekami. Wspomniane wyżej zużycie wody na potrzeby energetyczne, gospodarcze i komunalne to raptem 9–10 km3 wody (z tego owe 70% na potrzeby energetyki). Po prostu tylko to – mówiąc obrazowo – co przepływa przez rury. Główną rolę w niekorzystnej sytuacji z punktu widzenia hydrologii ma przede wszystkim brak tzw. małej retencji, która w dużej części została z mozołem zlikwidowana wskutek wcześniejszych działań, które wyżej opisałem. W kwestii związku energetyki z suszą podstawowy problemem to ogólny niedobór wody do schładzania bloków energetycznych.
Recycling problemów
Wreszcie także odnawialne źródła energii nie są neutralne dla środowiska, a ich masowe zastosowanie, przy jednoczesnym wzroście konsumpcji, rodzi nowe zagrożenia. Fermy wiatrowe spotykają się z protestami ludności w takim samym stopniu co odkrywki. Mają emitować hałas, niszczyć krajobraz, wytwarzać niekorzystne pole elektromagnetyczne i negatywnie wpływać na faunę i florę. Jeszcze chyba dłuższej listy zarzutów doczekało się wykorzystywanie biomasy, która jako substytut czy komponent paliw stałych i ciekłych (biopaliwa) skutkuje problemami związanymi z monokulturą upraw, ale też negatywnie oddziałuje na rolnictwo, stając się współprzyczyną wzrostu cen żywności, a dalej niedożywienia i głodu na świecie.
20 lat temu sam byłem umiarkowanym zwolennikiem zastosowania biomasy, w czym upatrywałem nie tylko rozwiązania problemów emisyjnych, ale także możliwości przekształceń własnościowych i ekonomicznych. Niestety niedługo potem uległ odwróceniu długoletni trend, gdy przez lata 80. i 90. ubiegłego wieku mogliśmy mówić o pewnej stabilizacji cen żywności na rynkach światowych i redukcji skali niedożywienia i głodu. Od 2002 r. ceny te zaczęły rosnąć i do początków 2008 r. były już wyższe o około 140%. Według Waldena Bello w dużej mierze za stan ten odpowiadała produkcja biopaliw (stymulowana przede wszystkim przez USA), choć szacowany wpływ upraw tego typu na ceny żywności był różny: Departament Rolnictwa Stanów Zjednoczonych mówił jedynie o 3%; Oxfam o 30%; Organizacja Gospodarczej Współpracy i Rozwoju (OECD) o 60%; cytowany tu autor uważa, że produkcja biopaliw przyczyniła się aż w 75%. Pogłębiający się kryzys gospodarczy (załamanie się międzynarodowych giełd jesienią 2008 r.) spowodował jeszcze większy wzrost cen żywności między 2009 a 2014 r. Obecnie wydaje się, że ruch cen się ustabilizował, ale wg Bello powrót do czasów relatywnie taniej żywności już nie nastąpi. Na razie ma rację – jest ona ciągle prawie dwukrotnie droższa niż na początku naszego wieku (wg FAO Food Price Index). Dodatkowo na problem ten negatywny wpływ mają zmiany klimatyczne: susze, stepowienie, kurczenie się obszarów uprawnych, ekstremalne zjawiska pogodowe itd.
Ostatnim krzykiem mody w technologii ekologicznej jest fotowoltaika. Branża ta – którą szacuje się obecnie w Polsce na około 5 mld zł – zachowuje charakter ściśle kapitalistyczny i mocno skoncentrowany. Dominują dwie firmy, posiadające łącznie 73% udziału w krajowym rynku: Columbus Energy (48%) i Novavis (25%). Obie o jednoznacznie prywatnym charakterze.
Wady tego rozwiązania są liczne. W dużej mierze system fotowoltaiki jest bezładny i zależy od warunków pogodowych (intensywności nasłonecznienia), co oznacza, że albo musi się opierać na drogich (w sensie zarówno ekonomicznym, jak i ekologicznym) sposobach akumulacji energii, albo być „doklejony” do istniejącego systemu energetycznego, aby dostarczać prąd w sprzyjających okolicznościach i w ten sposób obniżać emisję CO2. W tym kontekście jest to jednak system zależny. Po drugie, choć jego eksploatacja jest przyjazna dla klimatu, to produkcja ogniw fotowoltaicznych z ekonomicznego punktu widzenia jest droga i łączy się z dużymi kosztami środowiskowymi. Do wytwarzania instalacji – jak w przypadku każdej elektroniki – wykorzystuje się wiele metali i półmetali takich jak krzem, kadm, german, bor, aluminium, miedź, ind, tellur, gal, ołów oraz szereg innych pierwiastków (np. selen). Długa jest też lista szkodliwych substancji wykorzystywanych do czy przy produkcji fotowoltaicznej: GaAs, AsH3, PH3, CdS, CdCl2, H2Se, HF, HNO3, NaOH, POCl3, B2H6, NH3, SiH4, SbO. Istnieją też podejrzenia, że w przyszłości, po demontażu wyeksploatowanych ogniw, pojawią się problemy z recyklingiem. Na razie branża gromko zapewnia, że mamy (i będziemy mieć) tu do czynienia z gospodarką cyklu zamkniętego. Patrząc jednak na to, co się dzieje w innych sektorach produkcji elektronicznej, dostrzegamy, że kwestia odzyskiwania surowców wcale nie przebiega w sposób bezproblemowy.
Szkody, jakie światowa produkcja elektroniczna przynosi środowisku, są w wielu przypadkach nieodwracalne. Mówi się o nowej „gorączce wydobywczej”. Pozyskiwanie szeregu surowców w krajach Południa niszczy także lokalne gospodarki i wspólnoty, przynosi wyzysk i ekstremalne przypadki łamania praw pracowniczych, przyczyniając się nawet do wykorzystania niewolniczej siły roboczej. Wszystkie te problemy od 2018 r. na bieżąco opisuje polskie wydanie Le Monde Diplomatique we wkładce: „Surowce. Wyzysk. Demokracja. Niech elektronika będzie sprawiedliwa”. Jednak i w tym przypadku Peter Pawlicki, działacz Elektronics Watch, stwierdza wprost, że „całkowicie sprawiedliwa elektronika po prostu nie istnieje. Nie istnieje idealny brand, który wytwarza produkty w idealnych łańcuchach produkcji, gdzie wszystkie elementy pochodzą z etycznych źródeł, nie ma żadnych nieprawidłowości, przestrzega się wszystkich praw człowieka i praw pracowniczych”. Choć w tym kontekście mówi się przede wszystkim o producentach komputerów czy telefonów komórkowych, to nietrudno sobie wyobrazić, iż rozwój fotowoltaiki – gdyby, jak się zakłada, przybrał na sile – będzie prawdopodobnie prowokował podobne negatywne zjawiska: być może większość z nich już nie w samej w Polsce, ale w innych krajach.
4. Zielony kapitalizm
Powróćmy jeszcze na chwilę do geografii historycznej. Na jej gruncie ukształtowało się przekonanie, że krajobraz (moglibyśmy jednak powiedzieć, iż w ogóle otoczenie przyrodnicze) ulega czterostopniowym przekształceniom: od krajobrazu pierwotnego, przez naturalny i kulturowy, do zdegradowanego. Obecnie w Polsce obszary pierwotne są już bardzo niewielkimi i ściśle chronionymi enklawami. W większości kraju przetrwały tylko skrawki zbliżone do krajobrazu naturalnego, czyli okolice, które wprawdzie „zostały zmienione pod wpływem działalności człowieka, zachowały jednak jeszcze zdolność do samoregulacji przyrodniczej”. Zdecydowana większość terenów – jak pisze inny badacz – to ekosystemy „przefiltrowane” przez ludzką kulturę, szeroko oczywiście rozumianą. W zasadzie każda piędź ziemi na kontynencie europejskim została dotknięta ludzką stopą. Wreszcie, część obszarów została zdegradowana z uwagi na działalność tak rolniczą, jak i przemysłową.
Przekształcenia te nie oznaczają jednocześnie, że człowiek uwolnił się od wpływów czynników naturalnych, że natura jest już tylko konstruktem społecznym. Zresztą w skali globu w dalszym ciągu niemała część lądu jest poza zasięgiem bezpośredniego oddziaływania człowieka, ale są to głównie tereny pustynne lub półpustynne, tropikalne puszcze, tajga oraz obszary arktyczne (przede wszystkim Antarktyda). Dla tych obszarów zmiany klimatyczne nie są jednak niczym niezwykłym. W ciągu historii naturalnej lodowce topniały już nie jeden raz. Globalne ocieplenie to jednak przede wszystkim problemem dla funkcjonowania państw, gospodarki i kapitalistycznego społeczeństwa w jego dotychczasowym kształcie.
Ekologia w sensie aktywistycznym nie jest zatem powrotem do jakiegoś pierwotnego czy naturalnego stanu rzeczy, ale raczej działaniem przeciwko degradacji i zanieczyszczeniu środowiska. Splot kwestii kulturowych (w tym przede wszystkim związanych z kulturą materialną) i naturalnych zmusza nas do wychodzenia raczej od uwarunkowań społeczno-politycznych. Szczególnie ważne są w tym kontekście pytania, kto określa stopień degradacji i w stosunku do jakich obszarów? Kto określa standardy środowiskowe i obostrzenia lub ich brak? Kto ustala priorytety tzw. polityki środowiskowej? Wreszcie nie mniej ważne: kto utrzymuje obowiązujący paradygmat naukowy? I tak dalej. Źródło bowiem naszych problemów ekologicznych tkwi w klasowych uwarunkowaniach społecznych związanych z kwestiami organizacji życia gospodarczego, konsumpcji i reprodukcji. Na wszystkich tych płaszczyznach elity określają nie tylko ramy polityki „nieekologicznej”, ale także ekologicznej. Inaczej mówiąc, o tym, czym jest kryzys i degradacja środowiska, decydują raczej wpływowe grupy społeczne, a nie szeroki ruch społeczny – zwłaszcza w Polsce. W takich warunkach mówi się o ochronie natury, bez naruszania status quo – bez głębszych zmian struktur naszej gospodarki i społeczeństwa. Jednocześnie diagnoza sytuacji zostaje często celowo zawężona. Tak stało się to według mnie w stosunku do emisji/redukcji CO2. Kwestia ta stała się dziś wręcz fetyszem ruchu ekologicznego, a rozwiązania problemu szuka się w nowych technologiach i odpowiedniej organizacji produkcji opartej o mechanizmy wolnorynkowe.
Każde kolejne pokolenie przekonuje się jednak, że kryzys ekologiczny ma złożone podłoże i nie istnieje ani jedna dominująca przyczyna problemów, ani jakieś jedno cudowne rozwiązanie. Degradacja środowiska naturalnego postępuje. Trzeba przyznać, że ruch ekologiczny od początku miał tendencje do koncentrowania się na jakimś wybranym problemie: „pestycydy”, „kwaśne deszcze”, „dziura ozonowa” czy „promieniowanie jądrowe”. Jednak u jego zarania szersze spojrzenie było normą i motywowało do działań stricte politycznych. Stąd popularność w latach 70. i 80. partii zielonych czy masowego ekologicznego aktywizmu łączącego zagadnienia środowiskowe, pacyfistyczne, socjalne czy dotyczące funkcjonowania demokracji i władzy. W tym kontekście Murray Bookchin jest autorem cennej uwagi (1989 r.), że cechą charakterystyczną reformistycznego podejścia do kwestii ekologicznych jest właśnie skupienie się na pojedynczych problemach. Tymczasem, „nie rezygnując z prób powstrzymania zanieczyszczenia środowiska, wytrzebiania lasów, budowy reaktorów jądrowych itd.”, podejście wolnościowe, anarchistyczne, rewolucyjne polega na próbie „całkowitego odbudowania społeczeństwa w sposób ekologiczny”.
Na przełomie lat 60. i 70. ubiegłego wieku dyskusja ekologiczna była skoncentrowana raczej na problematyce społeczno-gospodarczej. W „Granicach wzrostu” (1972 r.) – w jakimś sensie kluczowego raportu dla początków ruchu ekologicznego – autorzy utrzymywali, że jedynym wyjściem z zaistniałej sytuacji byłoby ustabilizować na jednym poziomie „nie tylko liczbę ludności, lecz także rozwoju przemysłowego, ograniczyć wykorzystywanie zasobów naturalnych, nie dopuszczać do dalszej industrializacji, szczególnie w krajach rozwijających się i w końcu przejść w pewien stan 'globalnej równowagi'”. W opracowaniu tym dostrzega się nie tylko wpływ pogarszającego się stanu środowiska naturalnego, wyczerpywanie zasobów naturalnych, ale także kwestie związane ze wzrostem demograficznym, industrializacją czy np. niedożywieniem.
„Granice wzrostu” były jednak krytykowane zarówno przez elity biznesowe, dla których nieustanny wzrost gospodarczy był (i jest) warunkiem istnienia kapitalizmu, ale także elity polityczne krajów Południa, dla których teza o „powstrzymaniu się od industrializacji” była równoznaczna z chęcią utrzymania przez Zachód postkolonialnej dominacji. Południe chciało się rozwijać, uzyskać ekonomiczną niezależność i iść „ścieżką dobrobytu” wytyczoną przez kraje centrum gospodarki kapitalistycznej. Szczególnie że „realny socjalizm” nie stał się na dłuższą metę ekonomiczną alternatywą. Neoliberalizm wykorzystał tę sytuację. Jego nastanie łączyło się nie tylko z globalizacją i przeniesieniem produkcji przemysłowej, ale w konsekwencji z alokacją ekologicznych problemów i zanieczyszczeń. Co prawda pomogło to w uporaniu się z problemami środowiskowymi na niektórych terenach Europy czy Ameryki Północnej, ale jednocześnie spowodowało nieraz ekstremalną degradację w wielu rejonach Ameryki Łacińskiej, Afryki czy przede wszystkim Azji. Jednocześnie dynamicznie wzrosła liczba ludności, zapotrzebowanie na paliwa, na energię, powielone zostały najgorsze wzorce konsumpcyjne świata zachodniego. W dalszym ciągu cechą charakterystyczną jest tu ogromne marnotrawstwo szeroko rozumianych zasobów. Obecnie w Polsce straty energii sięgają 50%. Oznacza to, że spalamy w ujęciu kalorycznym dwa razy więcej energii niż dostarczamy ją ostatecznemu odbiorcy. Problemem są tu skoncentrowane źródła energii i straty na przesyle. Ale nie tylko – w elektrowniach ciepło jest po prostu odpadem. Do tego dochodzą jeszcze straty na poziomie konsumpcji. Dotyczy to nie tylko energii. Podobnie jest w przypadku żywności. W ujęciu kalorycznym „energetyczny bilans żywności w trakcie jej podróży z pola do żołądka kurczy się o ponad połowę”. Następuje to w różnych miejscach jej łańcucha produkcji, dostaw i konsumpcji. Straty wody w polskich sieciach wodociągowych sięgają nawet 35%. A wszystko to dzieje się pod osłoną ideologii „zrównoważonego rozwoju”, deklarowanej troski o środowisko naturalne i ludzi oraz wiary w racjonalność kapitalizmu.
5. Trzy tezy na zakończenie
Jak zatem ma wyglądać nasze podejście do kwestii ekologicznych i – specyficznie – klimatycznych? Zacznijmy od tego, że istnieje „historia ekologiczna ruchu pracowniczego” przynajmniej od początku pierwszej rewolucji przemysłowej. Otoczenie pracowników fabrycznych było zwykle ekstremalnie zdegradowane. Żyli i pracowali w warunkach, które odciskały na nich swoje piętno fizyczne i psychiczne. Masowo umierali wskutek wypadków przy pracy, chorób zawodowych i niedożywienia. Jednocześnie właściciele fabryk i mieszczaństwo mogli cieszyć się czasem wolnym, kanikułą, letniskami i przyrodą. „Ekologiczne nierówności” rysowały się aż nadto dobrze. Sytuację zmieniło wywalczenie najpierw krótszego dnia pracy (dla większości robotników europejskich i w Ameryce Północnej w okolicach I wojny światowej) i płatnych urlopów wypoczynkowych (masowo dopiero po II wojnie światowej). Związki zawodowe i zakłady pracy zaczęły organizować wypoczynek pracowników: w górach, nad morzem, na obszarach niezdegradowanych. To zmieniło perspektywę. Wyniszczone i zatrute środowisko fabryk i osiedli robotniczych przestało być jedynym, z którym pracownicy i pracownice mieli styczność. Zaczęto kłaść większy nacisk na obecność w tych miejscach terenów zielonych, światła słonecznego, czystego powietrza i wody. Rosła świadomość ekologiczna oraz wiedza na temat skali zanieczyszczeń i udziału w tym przemysłu. Lorenzo Feltrin ma rację, pisząc, że ekologia jest istotną częścią życia robotników. To neoliberalny i konserwatywny dyskurs próbują – na różne sposoby – fakt ten zanegować.
Jednocześnie procesy degradacji nie przebiegały wszędzie jednakowo. W odpowiedzi na domaganie się nie tylko wyższych płac, ale też lepszych warunków pracy i życia (również w sensie ekologicznym), współczesny kapitał zwalniał dotychczas zatrudnionych, alokował przemysł oraz niszczył ludzi i środowisko naturalne w innym miejscu. Jednocześnie klasa pracownicza jest pod wieloma względami zróżnicowana. Nie zawsze np. sprawy klimatyczne są dla danej grupy najważniejsze. Dobitnie dowiódł tego ostatni kryzys epidemiczny, który dotknął właśnie górników, ale też oczywiście pracowników służy zdrowia, opieki społecznej czy logistyki.
Dlatego – to moja pierwsza teza dotycząca tego problemu – w działaniach i argumentacji ekologicznej nie można nie uwzględniać tego, czy umacniają one, czy osłabiają pozycję przetargową klasy pracowniczej w konfrontacji z właścicielami i kapitalistycznym państwem oraz jak wpływają na dynamikę tych zmagań. Powinniśmy też unikać zastępowania perspektywy klasowej kategoriami (przeważnie) maskującymi interesy i „ekologicznie uprzywilejowanie” pewnych grup oraz istniejące na tym gruncie konflikty. Dopiero ekologiczna perspektywa pracownicza ma charakter uniwersalny, a nie ekskluzywny.
Po drugie, należy koncentrować się na kryzysie ekologicznym w ogóle, na szeroko rozumianej strukturze przemysłu kapitalistycznego, a nie tylko na zmianach klimatycznych w kontekście energetyki i górnictwa. Powyżej – mam nadzieję – wykazałem, że takie szersze podejście ma głębokie uzasadnienie nie tylko z punktu widzenia pracowniczego, ale po prostu naukowego. Powinniśmy unikać ujmowania problematyki ekologicznej w odniesieniu do jakiejś tylko konkretnej grupy zawodowej, co może sugerować jej całkowitą lub większą odpowiedzialność za stan środowiska. Wszyscy mamy prawo do czystego powietrza, wody, zdrowej żywności i godnych warunków życia. Dlatego chcemy powstrzymać degradację środowiska naturalnego, a nie alokować problemy ekologiczne i przerzucać koszty kryzysu na barki poszczególnych grup zawodowych, nie bacząc na tego konsekwencje społeczne, ekonomiczne i polityczne.
Po trzecie wreszcie, w krytyce i działaniach ekologicznych należy przede wszystkim (albo przynajmniej w większym stopniu) uwzględniać strukturę własności, pytać o rozkład interesów i przebieg eksternalizowania kosztów przez kapitał. Kapitalistyczne utowarowienie gospodarki następowało wraz z rozwojem własności prywatnej, zwłaszcza prywatyzacji gruntów i surowców naturalnych. Pociągało za sobą wycięcie lasów, erozję gleby, zatrucie wód i powietrza, wytrzebienie zwierząt itd. Wiązało się z wyzyskiem przyrody i ludzi. Globalny kapitalizm manifestuje się ostatecznie jako siła geologiczna, naruszająca równowagę naturalną naszej planety, co może zagrozić naszemu życiu na ziemi. W imię prywatnych zysków.
Tekst pochodzi z "Le Monde diplomatique - edycja polska"
fot. Wikimedia Commons