Jarosław Pietrzak: Historia świata podąża złą stroną
[2022-04-30 22:27:24]
Diuna Denisa Villeneuve’a (2021) miała cały zestaw „typów” reakcji – można by je pogrupować w wyraźne bloki. Porównywanie do literackiego pierwowzoru Franka Herberta (przykładowe podzbiory: „nareszcie wierna adaptacja!” i „nudna, bo zbyt dosłowna, słowo po słowie”). Porównywanie do poprzednich adaptacji, w szczególności słynnego – dla wielu jako porażka – filmu Davida Lyncha ze Stingiem i Kyle’em MacLachlanem (podzbiory: „znacznie bardziej perfekcyjna, ale bez tamtego polotu” oraz „nareszcie poważna ekranizacja!”). Zachwyty nad zapierającą dech w piersiach muzyką Hansa Zimmera; narzekania na zbyt bombastyczną muzykę Hans Zimmera. Uniesienia nad scenografią, kostiumami i efektami wizualnymi; narzekania na to, że pod tą wizualną powierzchnią niewiele się kryje. Niezadowolenie, że Paula Atrydę gra taki wiotki wymoczek jak Timothée Chalamet; zachwyt nad alternatywną męskością heroiczną lansowaną przez taki wybór obsadowy. Zasłużona, długa lista nominacji do Oscara potwierdza, z jak znakomitym filmem mamy do czynienia. Taka liczba wyróżnień ze strony Akademii dowodzi tylko, jak bezmyślną nagrodą jest Oscar, jak powierzchowne i przypadkowe są wyroki tego gremium. I tak dalej. Tak gorące (i skłócone między sobą) reakcje odzwierciedlają, jak bardzo film był oczekiwany, jak wielkie nadzieje rzesze widzów z nim wiązały. Widzów, którzy nierzadko mieli w głowach własne wyobrażenie, jak to wszystko „powinno wyglądać”. Powieść Herberta zdobyła sobie status kultowy; napisana tak, jakby prosiła się o film(y) na swojej podstawie, w kinie doczekała się wcześniej ekranizacji uważanej w najlepszym razie za pozytywnie ekscentryczną. Odpowiedzialne za projekt anno 2021 studio Legendary umiejętnie i na długo przed premierą rozbudzało zainteresowanie przedsięwzięciem – w synergii z wydawcami na całym świecie, którzy poszli za ciosem i zaczęli masowo drukować wznowienia w różnych językach. Był w tym wszystkim także blok reakcji lewicowych i lewicowo-liberalnych, zadających pytania o postępowość filmu. O to, po co w ogóle ekranizować pisarza kojarzonego w znacznym stopniu konserwatywnie, zwłaszcza jak się samemu (jako filmowiec) konserwatystą wcale nie jest (wnioskując po dotychczasowych filmach Villeneuve’a). Padały zarzuty, że proponowana w filmie „wizja przyszłości”, choć oddalona od nas o wiele tysięcy lat, jest zachowawcza; świat przedstawiony reprodukuje struktury nierówności (rasowych, ekonomicznych, kolonialnych), które obserwujemy w świecie nas otaczającym, w zasadzie żadnej z nich nie przekroczono – aż po obecność ideologii religijnych (między współczesnością naszą a bohaterów uległy one znaczącej ewolucji, ale np. pochodzenie jednej z nich w islamie jest dość czytelne) i eugeniczny komponent napędzający sekretny projekt zakonu Bene Gesserit. Nie ma w tej wizji nic utopijnego, nic do czego by można pragnąć aspirować; nie ma „inkluzywnych” innowacji i radykalnych inności znanych z twórczości Ursuli Le Guin czy „Star Treka”, nikt tu nie jest „empowered” w porządku samego przedstawienia, nie ma inności sięgających poza wyobrażalne różnice między ludźmi, czy poza binarności (np. płciowe), do których jesteśmy przyzwyczajeni w naszym świecie. Krytyki takie pączkowały na tzw. „leftbooku”, ale pojawiały się i w formie poważnych wypowiedzi: wychodziły nawet spod piór tak poważnych intelektualistów, jak Hamid Dabashi. Chciałem tutaj zapisać kilka myśli krytycznych wobec tych lewicowych krytyk. Żeby tutaj, w formie niezobowiązujących notatek zostały do czasu, kiedy ujrzymy drugą część filmu, bez której konkluzji niektóre wątki/tematy (zwłaszcza łuki rozwoju poszczególnych postaci) nie mogą zostać definitywnie rozstrzygnięte czy osądzone ideologicznie. Zanim do tego przejdę, disclaimer: Nie piszę tego jako znawca literackiego pierwowzoru czy twórczości jego autora. Powiem więcej: prawdopodobnie nigdy tego pierwowzoru nie przeczytam, ponieważ (wielo)tysiącstronicowe „kosmiczne sagi” nie znajdują się w kręgu moich zainteresowań. Dzień ma tyle godzin, ile ma, tydzień tyle dni, ile ma. Czasu mi nie wystarcza na rzeczy, które mnie naprawdę interesują, żeby go poświęcać na książki, którym czytelników i tak nie brakuje. Nie piszę tego również jako ekspert od kina science fiction – znajduje się ono daleko od centrum moich zainteresowań, choć zawsze podobały mi się pewne utwory tego gatunku, w szczególności te z wyraźną sygnaturą reżysera-auteura. Piszę natomiast jako wielbiciel twórczości Denisa Villeneuve’a (lui, il est bien auteur!), którego odkryłem wraz z Pogorzeliskami (Incendies, 2010), kongenialną ekranizacją wybitnej sztuki Wajdiego Mouawada. Nie wszystkie jego filmy są równie dobre (takich reżyserów nie ma), ale wszystkie zasługują na poważne potraktowanie. Koniec disclaimera. Na Diunę czekałem jako na film Villeneuve’a, a nie film ukochanego przeze mnie gatunku czy ekranizację ulubionej powieści. Inaczej niż u wielu lewicowych widzów i krytyków, podobała mi się tak bardzo, że byłem na niej dwa razy (w odstępie tygodnia). Bardziej niż wizje Herberta, bardziej niż poszukiwanie postępowych instruktarzy, jak ułożyć przyszłość, interesuje mnie, co w tym wszystkim najbardziej interesuje Villeneuve’a. Każdy reżyser miał jakieś ulubione książki jako nastolatek, ale to nie wystarczy, żeby po pięćdziesiątce wciąż pragnąć je zekranizować i faktycznie to zrobić, podejmując na dodatek takie ryzyko. Na zarzuty, jak konserwatywna jest przedstawiona tutaj wizja przyszłości można by odpowiedzieć: „bo taka jest powieść”. Nie musiałaby to wcale być odpowiedź słuszna. Na pewno nie byłaby wystarczająca. W końcu jedną z frajd oferowanych (twórcom i odbiorcom) przez proceder nowoczesnej adaptacji, jest możliwość postępowego przechwycenia, prześwietlenia lub przekierowania pierwowzoru. Lesbijskie Śluby panieńskie, homoseksualny Hamlet, antyrasistowska Panna Julia w RPA po apartheidzie. Dlaczego więc Villeneuve, wcale nie konserwatysta, opowiada nam tę historię, i to w taki sposób? Być może, na przykład, jako pesymista lub człowiek, który nie może spać na myśl o przyszłości. Od strony estetycznej w Diunie Villeneuve’a zwraca uwagę, że jest zainscenizowana i sfilmowana bardziej jak film historyczny, niż jak film „fantastyczny”. Po części jak kostiumowa superprodukcja, ale taka nieupiększona, z surowymi murami i brudem wkoło – w rodzaju, powiedzmy, Królowej Margot Patrice’a Chéreau. Po części jak film wojenny, o jakiejś XX-wiecznej bitwie, no nie, wiem np. Dunkierka Christophera Nolana. Jest taka książka Fredrica Jamesona o science fiction: Archeologies of the Future (2005). Tutaj mamy podejście w rodzaju może niekoniecznie archeologii (choć przy takiej ilości piachu…), ale przynajmniej „historii przyszłości”, bardzo odległej przyszłości. Marks powiada, że „historia podąża złą stroną”. Co to znaczy? Tak długo, jak długo nie zniesiemy relacji klasowej dominacji, stosunków opartych na wyzysku większości przez mniejszość posiadaczy, relacje dominacji odnawiają się i rekonfigurują, adaptując się do lub adaptując do swoich potrzeb wszelkie cząstkowe zdobycze pomniejszych walk politycznych, nawet najbardziej postępowych, czasem włączając nawet same te zdobycze w nowe technologie podtrzymywania i reprodukowania tych relacji dominacji. Powszechne prawo wyborcze, zniesienie niewolnictwa czy równouprawnienie różnych mniejszości, itd., były wszystkie wielkimi krokami naprzód, same w sobie postępowe a jednak kapitalistyczne stosunki władzy wchłonęły je skutecznie w swoje mechanizmy i zadbały o to by zaczęły służyć dalszej reprodukcji systemu. Czarni zamiast do niewoli, trafiają w Ameryce do więzień lub są bezkarnie zabijani przez policję; wybory straciły znaczenie, bo wygrywają je i tak wyłącznie wielkie pieniądze; parady Gay Pride stały się przestrzenią wizerunkowej propagandy globalnych korporacji. You see what I mean. Filmoznawca Todd McGowan zwraca uwagę, że cechą filmowego science fiction w ogóle (i podstawą jego tezy, że to najbardziej krytyczny z popularnych, hollywoodzkich gatunków filmowych) jest coś, co można by z tego cytatu z Marksa wyprowadzić, tylko ekstrapolowane w przyszłość. Kino sci-fi zajmuje się najczęściej refleksją nad postępowymi na pierwszy rzut oka ideologiami, dyskursami, wizjami czy technologiami i tkwiącym w nich podskórnie złowrogim, reakcyjnym potencjałem, czy też wpisanym w nie ryzykiem „wrogiego przejęcia” przez złą stronę (przyszłej) historii właśnie. Mogą to być postępy genetyki, postępy technologii (np. inwigilującej), kryminalistyki sprzężonej ze sztuczną inteligencją, itd. A jednak to nie to w Diunie robi Villeneuve. Villeneuve pokazuje raczej świat, który poczynił imponujące postępy technologiczne (te wszystkie latające maszyny i obiekty, podróże międzygwiezdne i sposoby zasiedlenia i eksploatacji odległych planet) – a jednak te postępy wydarzyły się jakby na jakimś zamierzchłym, fundamentalnym wykolejeniu. (Przypominam, że to, co piszę dalej, piszę bez znajomości powieści, która być może proponuje kontekst a nawet wyjaśnienia genezy takiej sytuacji – zapraszam do donoszenia mi o tym choćby na Facebooku). Zachowane zostały mechanizmy i logika dominacji klasowej, rasowej, kolonialnej, nie tylko nie wydarzył się żaden społeczny postęp rozumiany tak, jak rozumiemy go my, marksiści, ale wręcz doszło do refeudalizacji stosunków – na skalę galaktyczną i na sterydach. Wizualna kontemplacja pustyni, żaru i suszy, skąpe zasoby wody i sposoby na jej odzyskiwanie celem rekonsumpcji nawet z własnego potu, wyjątkowo nieprzyjazne człowiekowi ekosystemy – wszystko to wygląda, jakby było po katastrofie klimatycznej, z którą się przed tysiącleciami pogodzono i do której się dostosowano. Być może nawet to ona właśnie wypędziła ludzi na podbój gwiazd i jednocześnie przyzwyczaiła ich do bardzo ciężkich warunków środowiskowych. Ale wykoleiło się więcej, bo świat przedstawiony wypełnia technika niezwykle analogowa, świat z jakiegoś powodu porzucił to, co cyfrowe, sztuczno-inteligentne. Moim zdaniem Villeneuve’a jako reżysera interesował między innymi wizualny, widowiskowy namysł nad tym, że nic nie jest przesądzone tak, jak to przed nami snują cyfrowi giganci. Ekspansję swoich projektów i interesów utożsamiają oni z postępem tout court i sprzedają wszystko, co tej ekspansji służy jako nieuniknione, jako niemalże prawa przyrody. Zadaniem reszty z nas jest to zrozumieć, przyjąć do wiadomości i się dostosować. Katastrofa klimatyczna tymczasem już się zaczęła, już się toczy, a dzisiaj już nikt mi nie powie, że jestem wariatem, bo uważam za coraz bardziej prawdopodobny scenariusz kolejnej globalnej wojny, tym razem całkiem możliwe, że nuklearnej. Katastrofę, która niegdyś wszystko w tym diunowym świecie wykoleiła, wskutek której porzucono cały AI- i digital-related scenariusz rozwoju, przetrwały dość przypadkowe elementy, poskładane w aktach założycielskich kulturotwórczych brikolaży w nowe systemy. Islam ewoluował w coś nowego, ale nie zniknął bez śladu. Pismo, którym się tam posługują wydaje się – ktoś mnie tu poprawi? – pochodzić może z etiopskiego, nazwisko centralnej filmowej rodziny z greki, nazwisko ich wroga z fińskiego, a imię najseksowniej męskiego z mężczyzn na ekranie od nazwy raczej prowincjonalnego stanu zamierzchłego ziemskiego imperium, USA. Idee udoskonalania krwi, żeńskie zakony, tajne towarzystwa polityczne, dworskie ceremoniały, imperializm, kolonializm. Villeneuve’a interesuje to, że ludzki świat się naprawdę może wykoleić, i to na wiele sposobów. I to pozornie nie przestając „rosnąć” i się „rozwijać” (budując coraz większe maszyny, latając na coraz większe międzygwiezdne odległości, itd.). A być może dlatego właśnie, że nie przestaje „rosnąć” i się „rozwijać” w ten sam, bezkrytycznie eksploatatywny (wobec ludzi i przyrody) sposób. Zwłaszcza, jeśli „wzrost” i „rozwój” toczyć się będą nadal w relacjach klasowej i imperialnej dominacji a nie projektu ich odrzucenia i stworzenia warunków do wolnego spełnienia się wszystkich ludzi przy poszanowaniu ograniczoności materialnego świata. To zapisawszy, czekam na drugą część. Zobaczymy, co z tego ostatecznie wyniknie. Tekst pochodzi z blogu autora jaroslawpietrzak.com |
- Blog Radosława S. Czarneckiego: Syndrom Pigmaliona i efekt Golema
- Blog Radosława S. Czarneckiego: Mury, militaryzacja, wsobność.
- Blog Radosława S. Czarneckiego: Manichejczycy i hipsterzy
- Pod prąd!: Spowiedź Millera
- Blog Radosława S. Czarneckiego: Wolność wilków oznacza śmierć owiec
- Warszawska Socjalistyczna Grupa Dyskusyjno-Czytelnicza
- Warszawa, Jazdów 5A/4, część na górze
- od 25.10.2024, co tydzień o 17 w piątek
- Fotograf szuka pracy (Krk małopolska)
- Kraków
- Socialists/communists in Krakow?
- Krakow
- Poszukuję
- Partia lewicowa na symulatorze politycznym
- Discord
- Teraz
- Historia Czerwona
- Discord Sejm RP
- Polska
- Teraz
- Szukam książki
- Poszukuję książek
- "PPS dlaczego się nie udało" - kupię!!!
- Lca
22 listopada:
1819 - W Nuneaton urodziła się George Eliot, właśc. Mary Ann Evans, angielska pisarka należąca do czołowych twórczyń epoki wiktoriańskiej.
1869 - W Paryżu urodził się André Gide, pisarz francuski. Autor m.in. "Lochów Watykanu". Laureat Nagrody Nobla w 1947 r.
1908 - W Łodzi urodził się Szymon Charnam pseud. Szajek, czołowy działacz Komunistycznego Związku Młodzieży Polskiej. Zastrzelony podczas przemówienia do robotników fabryki Bidermana.
1942 - W Radomiu grupa wypadowa GL dokonała akcji odwetowej na niemieckie kino Apollo.
1944 - Grupa bojowa Armii Ludowej okręgu Bielsko wykoleiła pociąg towarowy na stacji w Gliwicach.
1967 - Rada Bezpieczeństwa ONZ przyjęła rezolucję wzywającą Izrael do wycofania się z okupowanych ziem palestyńskich.
2006 - W Warszawie zmarł Lucjan Motyka, działacz OMTUR i PPS.
?