Wołodymyr Iszczenko: Dlaczego rosyjscy polityczni kapitaliści poszli na wojnę
[2022-08-23 08:34:05]
– Rosyjscy kapitaliści polityczni poszli na wojnę, aby przetrwać jako klasa, aby kontynuować akumulację bogactwa poprzez eksploatację państwa – mówi Wołodymyr Iszczenko, pracownik naukowy Instytutu Studiów Wschodnioeuropejskich na Wolnym Uniwersytecie Berlińskim. – Ale ta wojna, w zależności od tego, co wydarzy się na polu bitwy, może równie dobrze doprowadzić do upadku lub radykalnego przekształcenia całego postsowieckiego porządku. Wywiad Małgorzaty Kulbaczewskiej-Figat. Pod koniec lutego w jednym ze swoich artykułów twierdził Pan, że rosyjska inwazja na Ukrainę może zdestabilizować porządek społeczny w Rosji. Jakie są Pana przemyślenia teraz, po pięciu miesiącach wojny? Myślę, że widzimy, iż Rosja, próbując wygrać tę wojnę – a co najmniej zakończyć ją na warunkach, które nie będą dla niej upokarzające – rzeczywiście może wejść w epokę zasadniczych przemian. Zdajemy sobie również sprawę, że porządek polityczny, który zaistniał w postsowieckiej Rosji i ogólnie w postsowieckich społeczeństwach, jest po prostu nie do utrzymania na dłuższą metę. Wymaga fundamentalnych zmian; inaczej może zwyczajnie upaść. Postradziecka polityka była cyniczna, pragmatyczna i bezideowa, bez masowych ruchów czy partii mobilizujących swój elektorat. Dominowały w niej relacje typu patron-klient. Tak było w elitach, ale ten sam model dotyczył relacji między elitami a społeczeństwem. Reżimy autorytarne opierały się na odpolitycznionych masach. W wyniku tej wojny może to się skończyć. Dla kliki rządzącej Rosją ta wojna jest okazją do przeforsowania zmian w reżimie politycznym, gospodarce, społeczeństwie i ideologii. Porządek polityczny i społeczny, który wykuwa się na naszych oczach, różni się zasadniczo od tego, jaki funkcjonował w Rosji w ostatnich latach. W polityce reżim staje się bardziej represyjny wobec niektórych grup, ale jednocześnie stara się pozyskiwać aktywne zaangażowanie polityczne innych grup na rzecz wojny i rządu. Jest też wymiar ekonomiczny. W pewnym momencie stanie się jasne, że rosyjska klasa rządząca nie może polegać jedynie na środkach represji. Będzie musiała zacząć kupować lojalność zwykłych obywateli poprzez politykę redystrybucji. W rosyjskich kręgach eksperckich coraz częściej słychać głosy popierające takie rozwiązanie. Spodziewam się, że reżim rosyjski będzie stawał się coraz bardziej ideowy. Poparcie dla wojny w Rosji jest teraz raczej pasywne i apolityczne niż aktywne, autentycznie entuzjastyczne i ideowe. Oznacza to, że może ono trwać tylko tak długo, jak długo wojna nie ma większego wpływu na życie Rosjan, a wpływ sankcji nie skumulował się jeszcze do punktu krytycznego, kiedy zwykli ludzie odczuwają je w swoim codziennym życiu. Nadejdzie jednak taki moment, kiedy rząd w Moskwie będzie musiał znacznie lepiej wyjaśnić swoim obywatelom, po co rozpoczął tę wojnę. Dlaczego tak wielu rosyjskich żołnierzy zginęło w tej wojnie, dlaczego ci żołnierze zabili tak wielu Ukraińców i dlaczego zwykli rosyjscy obywatele cierpią z powodu sankcji. Tak, obecnie rządzący wmawiają obywatelom Rosji, że Zachód próbuje zniszczyć Rosję jako całość. Niewybredne ataki na wszystko, co rosyjskie, czy też dyskusje o demontażu lub osłabieniu Rosji, jakie wybrzmiewają na Zachodzie, oczywiście tylko sprzyjają tej propagandzie. Ale jak na razie nie udało się przekształcić raczej biernego poparcia dla inwazji w masową prowojenną mobilizację w Rosji. Większość obywateli Rosji tak naprawdę nie odczuwa egzystencjalnego zagrożenia, o którym opowiada im Kreml. Wymagałoby to bardziej wyartykułowanej i spójnej ideologii, której Putin do tego momentu właściwie nie potrzebował. Powiedział Pan, że elity Putina będą musiały jakoś wytłumaczyć społeczeństwu, co się dzieje, że będą zmuszone, być może, do rozpoczęcia jakiejś zmiany od góry. A co, jeśli ten proces zmian wymknie się spod kontroli? Do tej pory to, co Putin mówił o celach wojny, można było interpretować na wiele sposobów. Na przykład, co to jest „denazyfikacja”? Może oznaczać praktycznie wszystko: od całkowitego zniszczenia państwa ukraińskiego po wyeliminowanie ukraińskiej tożsamości. Niektórzy z rosyjskich komentatorów rzeczywiście posuwają się aż do takich skrajności. Ale, w zależności od wyniku wojny, Putin może ogłosić, że „denazyfikacja” się dokonała, nawet jeśli będzie chodziło tylko o prawne zagwarantowanie określonego statusu języka rosyjskiego na Ukrainie – taka interpretacja też była sugerowana w mediach. Spektrum możliwości jest niezwykle szerokie, ale w dłuższej perspektywie rosyjscy przywódcy będą musieli zacząć mówić do swojego społeczeństwa jaśniej. Społeczeństwo nie będzie chciało słuchać pustych słów w rodzaju „denazyfikacji”. Będzie chciało usłyszeć jasne odpowiedzi. Wiąże się to z kryzysem postradzieckiej ideologii. Ten kryzys sprawia, że Rosja nadal tak chętnie sięga teraz po symbolikę radziecką – czerwone flagi, pomniki Lenina, które po ukraińskiej dekomunizacji teraz wracają do zajętych miast. Przez 30 lat od upadku ZSRR rosyjskie elity nie były w stanie stworzyć porównywalnie znaczących i mocnych symboli. One po prostu nie były im potrzebne, bo społeczeństwo miało być odpolitycznione i zorganizowane wokół relacji patron-klient. Teraz jednak stworzenie własnych, przekonujących symboli oraz ideologii okazuje się konieczne. Ale tutaj zaczyna się dialektyka. Sięgając po ideologię, która naprawdę niesie jakieś znaczenie, rosyjska klika rządząca zaczyna niebezpieczną grę. Klasy podporządkowane mogą zacząć traktować tę ideologię poważnie i żądać od elit spełnienia obietnic. Mogą sobie przypomnieć, że Związek Radziecki był czymś zupełnie innym niż obecna Rosja, stawiał sobie zupełnie inne cele. Rosyjska klika rządząca może w ten sposób zasiać ziarna bardziej świadomej, masowej, zakorzenionej w klasach podporządkowanych opozycji – o wiele bardziej niebezpiecznej, niż kiedykolwiek pojawiła się w państwach postradzieckich. Także w czasie którejkolwiek rewolucji, jakie zdarzyły się na tym obszarze. Bardziej też niebezpiecznej niż mobilizacje opozycji inspirowanej przez Aleksieja Nawalnego, które w Rosji cieszą się dość ograniczonym poparciem. I to, jak Pani powiedział, może się w pewnym momencie wymknąć spod kontroli. W krótkiej perspektywie konsekwencje wojny mogą być sprzeczne z interesami niektórych rosyjskich „oligarchów”, którzy tracą majątek na Zachodzie. W perspektywie średniookresowej rosyjska klika rządząca konsoliduje swoje rządy i przekształca reżim polityczny w bardziej stabilny. W dłuższej – tworzy warunki do swojego własnego upadku. Powiedział Pan, że nie spodziewał się wojny – tak jak nie spodziewało się jej wielu innych obserwatorów, ja również. Czy teraz jesteśmy w stanie powiedzieć, dlaczego rosyjska klasa rządząca zdecydowała się na tę wojnę i co miała nadzieję osiągnąć – poza umocnieniem władzy w Rosji? Doprecyzuję. Uważałem, że inwazja na pełną skalę jest mało prawdopodobna, ale spodziewałem się, że fiasko konfrontacyjnej rosyjskiej dyplomacji może doprowadzić do eskalacji militarnej. Spodziewałem się najpierw eskalacji walk w Donbasie, a następnie wolniejszych, stopniowych, „hybrydowych” prób destabilizacji, rozbicia i przejęcia części Ukrainy – tzw. taktyki salami. Nawet rząd ukraiński i chyba większość socjologów specjalizujących się w regionie postradzieckim spodziewała się czegoś podobnego. Około miesiąc po rozpoczęciu ofensywa ugrzęzła. Działania stały się powolne, stopniowe i ograniczone do Donbasu, ponieważ Kreml nie zebrał sił do udanej operacji przeciwko Ukrainie na większą skalę i nie przygotował rosyjskiego społeczeństwa do masowej mobilizacji. Teraz wiemy, że decydującym czynnikiem w decyzji Putina o podjęciu ryzyka inwazji na pełną skalę była naprawdę bardzo słaba praca rosyjskiego wywiadu. Zarówno w analizie społeczeństwa ukraińskiego, jak i w rekrutacji ukraińskich zdrajców, którzy w dniu inwazji mieli zmienić stronę i zagwarantować, że ograniczone siły rosyjskie nie napotkają oporu. Powinniśmy równocześnie zadać poważniejsze pytania o analityczne kompetencje zachodnich autorów, którzy w kwestii rosyjskiej zdolności do zdobycia Kijowa dokonali kompletnie niewiarygodnych prognoz. Tych, którzy spodziewali się, że większość terytorium Ukrainy zostanie zajęta w ciągu około kilku dni lub tygodni. W każdym razie wojna w tej lub innej formie jest w interesie rosyjskiej klasy rządzącej. Jak na razie nie zgadzam się z ludźmi, którzy próbują ją tłumaczyć jakimś fanatycznym przywiązaniem rosyjskiej kliki rządzącej do ideologii imperialistycznej. Tego rodzaju polityka była jak dotąd niezwykle rzadka wśród postsowieckich klas rządzących. Ta wojna jest prowadzona w racjonalnym interesie rosyjskiej klasy rządzącej. To jest jej walka o przetrwanie. Oni próbują przedstawić wojnę jako walkę o przetrwanie Rosji. Jednak prawdziwym sednem sprawy i prawdziwą stawką jest przetrwanie pewnej konkretnej części klasy kapitalistycznej – kapitalistów politycznych. Ich przewagą w kapitalizmie są korzyści, często nieformalne, wybiórcze, jakie otrzymują od państwa (wielu nazywa to w skrócie „korupcją”) – nie innowacje technologiczne czy szczególnie tania siła robocza. Postradzieccy kapitaliści polityczni pojawili się w procesie upadku państwa radzieckiego i wtedy też stali się ogromnie bogaci – poprzez rozkradanie państwa. To dlatego mają tak wielką obsesję na punkcie suwerenności. Żądają monopolistycznej kontroli nad państwem, która nie powinna być dzielona z żadnymi innymi frakcjami krajowego, a tym bardziej ponadnarodowego kapitału. Przypomnijmy, że tak zwana „walka z korupcją” była kluczową, jeśli nie najważniejszą, częścią agendy instytucji zachodnich wobec krajów postradzieckich oraz prozachodniej soft power na terenie byłego ZSRR. Tę soft power uosabiają zorganizowane wokół NGO-sów „społeczeństwa obywatelskie”. Proszę sprawdzić wymogi dla Ukrainy w sprawie statusu kandydata do UE – praktycznie wszystkie dotyczą „korupcji”. „Walka z korupcją” oznacza eliminację kapitalistów politycznych jako klasy. „Przejrzystość” to zasady korzystne dla silniejszego kapitału ponadnarodowego, dające mu przewagę nad kapitałem krajowym. Nie było możliwości, aby postradzieccy kapitaliści polityczni zostali włączeni do globalnej elity bez ich „oswojenia”, zmuszenia do zaakceptowania reguł gry i postawienia na gorszej pozycji, lub po prostu pozbawienia ich głównej przewagi konkurencyjnej. Poza tym na horyzoncie rysowało się inne zagrożenie – kryzys postradzieckich reżimów, które określam mianem bonapartystycznych. Rządy autorytarne, oparte na jednostce, są z gruntu kruche. Gdy przywódcy się starzeją, pojawia się problem sukcesji, bo nie ma jasnych reguł przekazywania władzy, nie ma wyartykułowanej ideologii, którą nowy przywódca musi wyznawać, nie ma ideologicznej partii czy ruchu, w którym nowy przywódca mógłby zdobywać doświadczenie. Problem sukcesji jest wrażliwym punktem tych systemów władzy. Konflikty wewnętrzne w elitach mogą niebezpiecznie eskalować, możliwe są nawet oddolne bunty, jak te, które wybuchły na Białorusi i w Kazachstanie. Żadna z postradzieckich, tzw. majdanowych, rewolucji nie stanowiła zagrożenia społecznego dla kapitalistów politycznych jako klasy. U władzy zmieniały się tylko frakcje tej samej klasy, a tym samym tylko nasilał się kryzys reprezentacji politycznej. Jednocześnie takie „rewolucje” osłabiły państwo i sprawiły, że postradzieccy kapitaliści polityczni stali się bardziej podatni na presję transnarodowego kapitału. Zarówno bezpośrednio, jak i pośrednio – poprzez działania prozachodniego społeczeństwa obywatelskiego zrzeszonego w organizacjach pozarządowych, jak to miało miejsce na Ukrainie po rewolucji Euromajdanu w 2014 r. Od 30 lat świat postradziecki jest w permanentnym kryzysie. Nie wytworzyły się w nim stabilne instytucje polityczne. Być może ten kryzys zbliża się teraz do ostatecznego końca. Albo nastąpi zmiana systemowa, albo śmierć – zniszczenie samej przestrzeni postradzieckiej jako zjawiska. Przez tę wojnę rosyjscy kapitaliści polityczni próbują wyeliminować pewne egzystencjalne zagrożenia za pomocą siły militarnej i wykorzystać okazję do utrwalenia swoich rządów w nowym systemie politycznym – bardziej ideowym i bardziej mobilizującym społeczeństwo. Stawką jest istnienie suwerennego centrum akumulacji kapitału w przestrzeni poradzieckiej. Jeśli nie uda im się tego osiągnąć, efektem wojny może być rozpad tego centrum i zawarcie przez różne części elit poradzieckich nowych sojuszy z unijnymi, amerykańskimi i chińskimi ośrodkami władzy. A co możemy powiedzieć o ukraińskiej klasie rządzącej? Z kogo składa się ta klasa? Co kryje się za określeniem „ukraińscy oligarchowie” i jaki jest kluczowy interes klasowy tych ludzi? Ukraińscy oligarchowie to ten sam rodzaj politycznych kapitalistów, który pojawił się w czasie upadku ZSRR w Rosji. Na początku lat 90. radziecka elita ukraińska (tzw. nomenklatura) zawarła tymczasowy sojusz z ukraińską narodową inteligencją, aby uprawomocnić swoje roszczenia do części rozpadającego się państwa radzieckiego. Sojusz ten okazał się kruchy, gdyż narodowa, czy wręcz nacjonalistyczna inteligencja nie zadowoliłaby się jedynie rolą symbolicznej dekoracji dla rządów nowej-starej elity. W tym samym czasie rosnący w siłę kapitaliści polityczni na niepodległej Ukrainie nie zdołali wypełnić ukraińskiej państwowości własną treścią. Nie stworzyli żadnego projektu rozwoju narodowego pod ich politycznym przywództwem, który byłby odrębny od ideologii dominujących w narodowo-neoliberalnym społeczeństwie obywatelskim. W tym sensie Ukraina przeszła ten sam kryzys hegemonii, co inne dawne republiki radzieckie. Jednakże, w przeciwieństwie do Rosji, ukraińskim kapitalistom politycznym nie udało się nawet skonsolidować własnego reżimu bonapartystycznego zdolnego do prowadzenia autonomicznej polityki w interesie klasy rządzącej jako całości. Bo ta, zaznaczę, może nie pokrywać się z interesami poszczególnych „oligarchów”. Zamiast tego Ukraina doświadczyła trzech rewolucji w życiu jednego pokolenia. Ostatnia z nich – rewolucja Euromajdanu w 2014 roku – uwypukliła dwie frakcje ukraińskiej klasy rządzącej. Ukształtowały się one znacznie wcześniej, ale Euromajdan wyostrzył ich polityczne strategie. Jedna z frakcji zajęła otwarcie konfrontacyjne stanowisko wobec zagrożenia ze strony ponadnarodowego kapitału, które jeszcze się pogłębiło za sprawą osłabienia państwa ukraińskiego oraz wzrostu zależności i wpływów mocarstw zachodnich. Próbowali oni mobilizować opinię publiczną przeciwko finansowanym przez Zachód organizacjom pozarządowym i ich tak zwanej agendzie „antykorupcyjnej”. Nacjonalistyczne społeczeństwo obywatelskie zazwyczaj atakowało tę część ukraińskiej oligarchii jako „prorosyjską”, chociaż ci oligarchowie raczej odwoływali się do przywrócenia suwerenności Ukrainy, próbując usankcjonować realizację swoich interesów, jednocześnie balansując pomiędzy zachodnimi i rosyjskimi klasami rządzącymi. Taką właśnie politykę zagraniczną Ukraina prowadziła przez większość czasu przed Euromajdanem. Co warte odnotowania, wielu zachodnich analityków i dziennikarzy, niestety, bezkrytycznie wzięło za dobrą monetę piętnowanie tych konkretnych oligarchów jako „prorosyjskich” i powtarzało zarzuty pod ich adresem, które formułowały nacjonalistyczne organizacje i media. Tymczasem praktycznie żadna ważna postać w tym obozie nie witała rosyjskiej inwazji z radością. I nie jest to zaskoczeniem. Lwia część ich aktywów znajduje się na Ukrainie i na Zachodzie. Ich wyborcy są na Ukrainie. Ci ludzie nie byli „prorosyjscy”, oni grali na siebie. A przy tym próbowali rościć sobie prawo do reprezentacji dużej części ukraińskiego społeczeństwa. Bo liczni Ukraińcy mieli wiele dobrych powodów, by podchodzić sceptycznie do nacjonalistycznych i neoliberalnych ideologii społeczeństwa obywatelskiego klasy średniej. Teraz ze zrozumiałych względów nie są teraz zadowoleni: ich życie, ich domy zostały zniszczone przez inwazję. Istnieją kolaboranci, ale poza nielicznymi wyjątkami są to raczej postacie marginalne. Problemem dla tej frakcji kapitalistów politycznych jest teraz to, że nie mogą polegać na strategii konfrontacyjnej w czasie wojny i tracą swoje dotychczasowe pozycje polityczne. Inny duży segment ukraińskiej klasy rządzącej przyjął przeciwną, akomodacyjną strategię wobec transnarodowego kapitału. Próbowali oni sprzedać się jako postacie niezbędne w walce z Putinem. Ich gra była prosta: przekonywali Zachód, że jeśli pozwoli się na destabilizację, powiedzmy, rządów Poroszenki, a potem Zełenskiego, z jakichkolwiek powodów, to będzie to oznaczało destabilizację Ukrainy jako całości – innymi słowy, grę na korzyść Putina. To zwykle działało. Sprzedając to zachodnim elitom, mogli zapewnić sobie przynajmniej pewne ułatwienia przy realizacji agendy „antykorupcyjnej”. Nikt już nawet nie pamięta o opublikowanych kilka miesięcy przed inwazją Pandora papers, które identyfikowały firmy offshore należące do Zełenskiego i jego szemrane interesy z Ihorem Kołomojskim, oligarchą owianym szczególnie wątpliwą sławą. Nikt poważnie nie zakwestionował autorytarnych, represyjnych tendencji, o bardzo wątpliwym podłożu prawnym, które rozwijały się za rządów Zełenskiego jeszcze na długo przed rosyjską inwazją. Bardzo istotne jest, że wymagania stawiane Ukrainie jako kandydatce do UE dotyczą przede wszystkim tzw. „działań antykorupcyjnych”. Ukraina może dostać się do UE, a przynajmniej tak się twierdzi, ale warunkiem jest usunięcie rodzimej klasy rządzącej, która dominowała w ukraińskiej gospodarce i polityce. Oczywiście nowo otwarta w ten sposób przestrzeń ma zostać wypełniona przez ponadnarodowy kapitał, a nie przez ukraińskich robotników. Transnarodowy kapitał prawdopodobnie skorzysta na odbudowie Ukrainy, tak jak to się stało po wielu innych wojnach. Jest to absolutnie jasne, jeśli spojrzymy na plany odbudowy Ukrainy, prezentowane tak przez rząd w Kijowie, jak i przez Zachód, omawiane ostatnio w Lugano. W przeciwieństwie do Rosjan, Ukraińcy wielokrotnie zmieniali swój rząd. Na Ukrainie miała miejsce seria rewolucji. Jednak żadna z tych rewolucji, nawet jeśli zmieniano przywódców państwa, nie naruszyła zasadniczej kapitalistycznej struktury społeczeństwa. Dlaczego, mimo całej nienawiści do oligarchów w społeczeństwie ukraińskim, każde wystąpienie społeczne kończyło się wyniesieniem na szczyt nowych oligarchów, a nie realną zmianą? To nie jest tylko problem ukraiński. W ostatnich dekadach widzieliśmy wiele podobnych rewolucji bez rewolucyjnych zmian w wielu innych częściach świata. Określam je mianem ułomnych rewolucji. Według błyskotliwych badań Marka Beissingera, opublikowanych w książce The Revolutionary City, te słabe rezultaty współczesnych rewolucji są w rzeczywistości bardzo typowe. Te rewolucje nie przynoszą większej równości społecznej. Co gorsza, mają nawet tendencję do zwiększania nierówności. Obiecują jedność narodową, ale zamiast tego zaostrzają konflikty etniczne. Nie prowadzą też do prawdziwej demokratyzacji. Nie prowadzą do bardziej stabilnego porządku społecznego. Zamiast tego osłabiają państwa. W najlepszym wypadku dają pewne tymczasowe wyzwolenie od dyktatur i wzmacniają społeczeństwa obywatelskie klasy średniej, ale zawodzą na każdym innym planie. Zazwyczaj tendencje autorytarne i korupcyjne powracają w ciągu zaledwie kilku lat, teraz pod nowym reżimem, jak to się stało na Ukrainie. Ukraińskie kolejne Majdany nie były inne. Na ich przykładzie możemy zobaczyć negatywne konsekwencje współczesnych miejskich rewolucji obywatelskich, jak nazywa je Beissinger, w czystej postaci. Widzimy, że są to procesy zasadniczo różne od społecznych rewolucji z przeszłości. Tamte miały wiele problemów i były bardziej krwawe, ale stanowiły też wielkie przełomy, prowadziły do równości społecznej i modernizacji. Jak można to wyjaśnić? Dlaczego te rewolucje, na Ukrainie i nie tylko, nie zrewolucjonizowały stosunków społecznych? Dla Beissingera wyjaśnienie leży w urbanizacji. W jego przekonaniu współczesne środowisko miejskie nie pozwala na społeczne rewolucje, jakie znamy z przeszłości. Ja jednak sądzę, że główny problem ze współczesnymi ułomnymi rewolucjami jest inny. Jest nim słabość kontr-hegemonii, kryzys politycznego, moralnego i intelektualnego oddolnego przywództwa, które powinno i może być zrekonstruowane we współczesnych społeczeństwach miejskich. To się jednak nadal nie dzieje. Wielorakie bolączki skłaniają ludzi, by przyłączyć się do rewolucji. Te bolączki są jednak bardzo słabo wyartykułowane. Kryją się za bardzo abstrakcyjnymi hasłami, bardzo minimalnymi programami. Postulatem rewolucji jest usunięcie dyktatora i nic więcej. Jakakolwiek dalsza dyskusja na temat tego, co właściwie chcemy osiągnąć po rewolucji, zwykle na masową skalę nawet się nie odbywa. Rewolucje naszych czasów są luźno zorganizowane i słabo ustrukturyzowane. Pozwala to na zawłaszczenie („uprowadzenie”) rewolucji przez siły polityczne, które nie reprezentują większości uczestników ruchu. W przypadku Ukrainy, a konkretnie rewolucji z 2014 roku, w roli porywaczy wystąpiły frakcje oligarchów takich jak Poroszenko, które ostatecznie doszły do władzy. Upodmiotowione zostało również prozachodnie społeczeństwo obywatelskie zrzeszone w NGO. Do tego radykalni nacjonaliści i wreszcie zachodnie mocarstwa. To oni otrzymali możliwość forsowania własnych programów i interesów, nawet jeśli te programy i interesy miały niewiele wspólnego z interesami większości uczestników rewolucji. W ten sposób ten rodzaj rewolucji tylko nasilił kryzys, na który były odpowiedzią. . Czy widzi Pan szansę na rewolucję, która faktycznie doprowadzi do równości społecznej na Ukrainie? Co jest główną przyczyną braku silnego przywództwa, które mogłoby zapobiec porwaniu procesu rewolucyjnego? Czy w Europie Wschodniej brakuje socjalistycznych liderów, ponieważ samo słowo „socjalizm” źle się kojarzy? Czy może istnieją głębsze, bardziej złożone przyczyny? Sądzę, że takie stawianie sprawy jest dość powierzchowne i mylące. To wyjaśnienie, które powiela stanowisko mniejszości społeczeństwa. Jeśli spojrzeć na sondaże, to jeszcze rok temu 30-40% Ukraińców żałowało upadku Związku Radzieckiego i oceniało ZSRR raczej przychylnie. Mimo wszystkich działań dekomunizacyjnych po Euromajdanie, ta liczba pozostała stabilna. Przed Euromajdanem taka postawa była jeszcze silniejsza. W dodatku te 30-40%, o których mówię, dotyczy tylko terytorium kontrolowanego przez rząd ukraiński przed 24 lutego, bez Donbasu i Krymu, które były jeszcze bardziej proradzieckie. Mówienie, że ludzie są rozczarowani nawet słowem 'socjalizm’, a co dopiero historycznym systemem politycznym, jest interpretacją klasy średniej, która w Europie Wschodniej jest silnie antykomunistyczna. Ale oni nie reprezentują naszych społeczeństw. Spójrzmy na odrodzenie tożsamości radzieckiej w Rosji, na rozkwit marksistowskich grup czytelniczych organizujących tysiące młodych ludzi, na kanały YouTube z milionami zwolenników. Większość twórców czy uczestników tych ruchów nie przeżyła w Związku Radzieckim nawet jednego dnia swojego życia. To nie jest nostalgia starych ludzi. Międzynarodowa lewica pozostaje w dużej mierze nieświadoma tych wydarzeń w ruchu lewicowym w naszej części świata z powodu bariery językowej, a także tego, że mniej uprzywilejowane grupy, które skłaniają się ku tym proradzieckim nastrojom, są słabo powiązane z Zachodem. Do tego dochodzi swoista stronniczość zachodniej lewicy: oni szukają na wschodzie ludzi podobnych do siebie. I znajdują ich tylko w bardzo małych grupach marginalnego lewicowo-liberalnego skrzydła społeczeństw obywatelskich klasy średniej. A szerszy problem polega na tym, że lewica nie jest w dobrej formie także w wielu innych krajach. Wszyscy pamiętamy Occupy Wall Street, ale jakie są efekty tego ruchu? Byli ludzie na lewicy bardzo bliscy przejęcia władzy, jak Jeremy Corbyn w Wielkiej Brytanii czy Bernie Sanders w swoich dwóch kampaniach. Ale im też się nie udało. SYRIZA przejęła władzę w Grecji, ale potem się poddała. Oczywiście Ukraina to przypadek znacznie bardziej ekstremalny, bo tamtejsza lewica od czasu Euromajdanu była poddawana represjom, które nasiliły się jeszcze bardziej wraz z inwazją. Z drugiej strony, niespecjalnie możemy być dumni z jakichkolwiek większych politycznych zwycięstw lewicy w ostatnich latach w innych częściach świata. Luźno zorganizowany „lewicowy populizm”, ideologicznie słaby, jakościowo niewiele różni się od rewolucji w stylu Majdanu. Podobnie jak one, okazał się polityczną porażką. Na pewno podstawową przyczyną upadku lewicy jest transformacja struktury klasowej i jej organizacji społeczno-politycznej od lat 70. XX wieku, ale także koniec zimnej wojny. Również Beissinger wskazuje koniec zimnej wojny jako bardzo ważny czynnik, który od lat 80. nie sprzyja rewolucjom społecznym. Obecny kryzys kontrhegemonii jest z pewnością wynikiem globalnego kryzysu hegemonii. W rejonie postradzieckim przybiera on formę dość skrajną. Ale o kryzysie polityki masowej, o upadku ideologii, o degradacji partii czy o populizmie, który zastąpił prawdziwą klasową reprezentację, mówi się w wielu częściach świata. Ale tutaj jest też powód, dla którego moglibyśmy być optymistami co do perspektyw rewolucji społecznych w XXI wieku, pomimo wszystkich niepowodzeń z poprzednich lat. Historycznie nasilające się walki między imperiami – a jesteśmy właśnie ich świadkami – doprowadziły do nasilenia się również walk społecznych, jak wykazał socjolog Beverly Silver w Forces of Labour, globalnym studium niepokojów w świecie pracy. Państwa konkurują ze sobą i dlatego muszą również rywalizować o lojalność klas podporządkowanych i narodów. Silniejsza hegemoniczna polityka klas rządzących tworzy społeczne i polityczne warunki dla silniejszych kontr-hegemonicznych alternatyw, jakie mogą zbudować klasy podporządkowane. To nie przypadek, że szczytowy punkt rewolucji społecznych w Europie mieliśmy po pierwszej wojnie światowej. Fala rewolucyjnych zmian nastąpiła także po II wojnie światowej; na okres ten wypada m.in. szczytowy punkt procesów dekolonizacyjnych w Afryce i Azji. Teraz wchodzimy w nowy cykl rywalizacji międzyimperialnej. I już widzimy pewne oznaki zwrotu ku bardziej hegemonicznej polityce, nie tylko w Rosji, ale także w Chinach i Stanach Zjednoczonych. Zauważał to ostatnio znany ekonomista Branko Milanović. Jednym z możliwych rezultatów może być powstanie silniejszej i znacznie lepiej zorganizowanej opozycji społeczno-rewolucyjnej. Oczywiście stałoby się tak tylko wtedy, gdybyśmy mieli szczęście uniknąć nuklearnej apokalipsy i katastrofalnych zmian klimatycznych. Jeśli przetrwamy, lewicę może czekać świetlana przyszłość. A jednocześnie silniejsza antyimperialistyczna lewica ma kluczowe znaczenie dla przetrwania ludzkości. Załóżmy, że powojenna Ukraina rzeczywiście będzie odbudowywana przez ponadnarodowe korporacje, a sama odbudowa – traktowana wyłącznie jako źródło zysku. Czy spodziewa się Pan, że ukraińscy robotnicy mogą powstać i protestować? Wielkie protesty robotnicze są możliwe, gdy powróci wzrost gospodarczy. Nie wykluczałbym masowego, napędzanego bolączkami społecznymi powstania. Ale kolejne pytanie, które zawsze powinniśmy sobie zadawać, brzmi: jak takie powstanie może być zorganizowane politycznie i kto będzie czerpał z niego korzyści polityczne. Czy miałaby być to jakaś lewicowa, postępowa siła polityczna, której na Ukrainie nie widać? Czy może skończy się to kolejną majdanową rewolucją? Teraz wkraczamy w sferę czystych spekulacji, ponieważ pole polityczne Ukrainy po wojnie w zasadniczy sposób zależy od wyniku samej wojny. Jest jednak prawdopodobne, że siły nacjonalistyczne staną na czele opozycji przeciwko międzynarodowemu kapitałowi. Ze zdwojoną siłą będą głosić narrację, że Zachód „zdradził” Ukrainę. Pozostali kapitaliści polityczni również wsparliby tę krytykę, aby chronić swoje możliwości korzystania z renty. Jeśli (i jest to ogromne „jeśli”) możemy przewidzieć obecne trendy w rozwoju wojskowym i politycznym na przyszłość, społeczne niezadowolenie z zagranicznej zależności i działań transnarodowego kapitału raczej zasiliłoby ruchy narodowo-konserwatywne, podobnie jak na Węgrzech. Lewicowa siła, zdolna do zagospodarowania tego niezadowolenia wbrew głównemu nurtowi społeczeństwa obywatelskiego klasy średniej, może nawet nie zostać dopuszczona do istnienia. I tu wracamy do problemu suwerenności, który jest niezbędny dla każdego programu społeczno-rewolucyjnego. SYRIZA przejęła władzę w Grecji w 2015 roku i skapitulowała w ciągu około pół roku pod naciskiem UE. Jak taki naród jak Ukraina, wciśnięty między wielkie mocarstwa, mógłby choćby spróbować niezależnej progresywnej polityki sprzecznej z ich interesami? Przed Euromajdanem rządy ukraińskie prowadził tzw. politykę wielowektorową i próbowały zrównoważyć interesy zachodnie i rosyjskie, zdobywając jakąś przestrzeń pomiędzy nimi. W ostatecznym rozrachunku okazało się, że dłużej się tak nie da. Gdyby porozumienia mińskie zostały właściwie wdrożone, mogły przywrócić regionalną równowagę w polityce wewnętrznej, a ta z kolei mogłaby stworzyć warunki do suwerennego zrównoważenia polityki międzynarodowej Ukrainy. Ale one również się nie sprawdziły. Teraz, jeśli w wyniku wojny Rosja zachowa i umocni kontrolę nad częściami terytorium Ukrainy, przyszłość postępowych zmian zależy tam od perspektyw opozycyjnego ruchu społeczno-rewolucyjnego w Rosji. Z kolei perspektywy ruchu społeczno-rewolucyjnego w pozostałej części Ukrainy będą zasadniczo zależały od rozwoju sytuacji w polityce UE i USA. Dlatego właśnie Ukraina raczej nie stanie się w najbliższych latach źródłem inspiracji dla jakiegoś postępowego przełomu. Jeśli nawet taki przełom nadejdzie, to prawdopodobnie przyjdzie na Ukrainę z zewnątrz. Porzućmy więc futurologię. Jednak zmiany w kodeksie pracy Ukrainy to nie futurologia, ale bardzo twarda rzeczywistość: teraz, w warunkach wojny, ukraiński parlament już wprowadził antypracownicze i antyzwiązkowe ustawodawstwo. Robi to teraz, kiedy robotnicy bronią kraju. Jak oceniać to posunięcie z klasowego punktu widzenia? Myślę, że wyjaśnienie jest dość proste. Klasa rządząca wykorzystuje sytuację wojny do wdrożenia posunięć, których tak naprawdę chciała od wielu lat. Próby rewizji kodeksu pracy na Ukrainie rozpoczęły się prawie 20 lat temu i jak dotąd zawsze kończyły się niepowodzeniem. Teraz, w ekstremalnej sytuacji wojny, bardzo łatwo było przeforsować program, który w innych okolicznościach spotkałby się z dużo silniejszą krytyką i kontrmobilizacją. Klasa rządząca wykorzystuje okazję. Społeczeństwo ukraińskie wreszcie się integruje, wyłania się model patriotyzmu obywatelskiego – to możemy często usłyszeć w mediach. Zarówno tożsamości regionalne, jak i różnice oraz podziały klasowe miałyby teraz znikać w obliczu rosyjskiej inwazji. Co Pan, badacz posługujący się metodologią marksistowską, na to? Wyraźnie widać pewne tendencje. Jak na razie możemy ocenić na podstawie sondaży (które w czasie wojny są bardzo niedoskonałe), że społeczeństwo ukraińskie jest w znacznym stopniu zjednoczone w potępieniu inwazji. Również część rosyjskojęzycznych osób zwraca się teraz ku językowi ukraińskiemu, ponieważ postrzegają język rosyjski jako język agresora. To jest fakt, z tym, że nie jestem pewien, jak daleko te tendencje są obecne poza klasą średnią, dominującą w sferze publicznej. Kiedy trwa wojna, trudno jest mierzyć trendy i ich trwałość. Jednocześnie, gdy ludzie są zjednoczeni tylko przeciw czemuś, nie oznacza to jeszcze, że są zjednoczeni wokół jakiejkolwiek pozytywnej agendy czy wizji Ukrainy. Wciąż istnieje dość znaczne zróżnicowanie postaw wobec NATO. Krytyka tzw. „derusyfikacji” i „dekolonizacji” jest wyrażana nawet przez niektóre osoby bliskie kancelarii ukraińskiego prezydenta. Inna sprawa, czy te głosy będą miały jakikolwiek wpływ na politykę. Już wiele razy Zełenski poddawał się zorganizowanej presji ze strony nacjonalistów, nawet jeśli mobilizowali się wokół niepopularnych w społeczeństwie kwestii. Twierdzenie, że Putin zjednoczył ukraińskie społeczeństwo i w końcu uczynił Ukrainę „ukraińską”, jest aktywnie wykorzystywane do represjonowania i uciszania różnorodności stanowisk politycznych, opinii i praktyk kulturowych na Ukrainie. Ci, którzy nie przyłączyli się do głównego nurtu, są postrzegani jako „antyukraińscy”, chociaż wielu z nich jest na Ukrainie i nie zamierza jej porzucać. Zauważyliśmy już, jak państwo zdelegalizowało całe spektrum tzw. partii prorosyjskich, które nie stanowiły żadnego poważnego zagrożenia. Postacie mające realne wpływy polityczne w tym segmencie poparły Ukrainę po inwazji. Inne partie były po prostu zbyt marginalne, by w ogóle stanowiły jakiekolwiek zagrożenie dla czegokolwiek. W rezultacie jednak znaczny segment ukraińskich wyborców, łącznie 18% wyborców według wyniku wyborów parlamentarnych w 2019 roku, został pozbawiony reprezentacji politycznej. Podobnie jak w przypadku zmian w prawie pracy, ludzie władzy wykorzystują wojnę, aby oczyścić dla siebie pole polityczne z pozostałej opozycji. Teraz niektórzy potężni „oligarchowie”, a nawet Poroszenko, lider nacjonalistycznej opozycji, wszyscy ci, których nie można było obwiniać o „prorosyjskość” w jakikolwiek sensowny sposób, znajdują się pod coraz większą presją polityczną. Przechodzenie na język ukraiński przez osoby wcześniej rosyjskojęzyczne nie jest tylko spontanicznym trendem. W tym kierunku są też podejmowane aktywne działania, jest prowadzona polityka państwa na poziomie lokalnym, istnieje wreszcie presja ze strony ukraińskiego społeczeństwa obywatelskiego, mająca na celu usunięcie języka rosyjskiego i kultury rosyjskiej ze sfery publicznej. Obejmuje to zakazy publicznego odtwarzania wszelkich rosyjskojęzycznych utworów nałożone w niektórych regionach, zakazy nauczania języka rosyjskiego nawet jako przedmiotu do wyboru w szkołach średnich w innych regionach lub usunięcie nazwisk rosyjskich poetów i naukowców z nazw ulic na Ukrainie. To nie jest coś, co po prostu dzieje się „naturalnie”. To celowa polityka pewnych frakcji ukraińskich elit i społeczeństwa obywatelskiego, które chcą przeforsować swój własny program i przeformatować Ukrainę w taki sposób, jak ich zdaniem powinna wyglądać – niezależnie od preferencji ukraińskiego społeczeństwa, którego różnorodności nie reprezentują. Zawsze chcieli to zrobić, a teraz mają doskonałą okazję. Dla swoich celów mogą wykorzystać sytuację wojny, kiedy mogą działać bez narażania się na ostrą krytykę lub kontrmobilizację. Duża grupa Ukraińców, w większości rosyjskojęzycznych, ale definiujących się bardziej przez postawy polityczne niż język ojczysty, jest wciśnięta między dwa projekty budowania narodu. Z jednej strony ukraińskie społeczeństwo obywatelskie, z drugiej „jeden naród rosyjski” Putina. Nie pasują do żadnego z nich. Co będzie dalej? Podobnie jak w sytuacji Ukraińców w Imperium Rosyjskim, nie będzie dyskryminowania rosyjskojęzycznych Ukraińców jako jednostek (mam przynajmniej taką nadzieję, ale są pewne niepokojące sygnały), ale jeśli ta grupa zacznie zbiorowo formułować jakieś postulaty, może zostać oskarżona o zdradę czy narazić się na represje. Jeśli integracja europejska Ukrainy przyspieszy, a Ukraina naprawdę zbliży się do Europy, czy może to być źródłem bardziej prospołecznego ustawodawstwa, większej przejrzystości, bardziej demokratycznych standardów w życiu publicznym? Czy Unia Europejska jest rzeczywiście zainteresowana tym, aby na Ukrainie panowała demokracja? Wygląda na to, że integracja europejska może postawić pewne bariery i nakreślić nowe ramy tego, co jest możliwe i niemożliwe do zrobienia. Jedno z wymagań Unii Europejskiej wobec Ukrainy dotyczy ustawodawstwa językowego, które Komisja Wenecka bardzo ostro skrytykowała. Teraz Ukraina ma wprowadzić na tym polu zmiany. Byłoby to dobre. Ponadto uważam, że ogólna sytuacja w zakresie praw człowieka na Ukrainie byłaby lepsza po wejściu do Unii Europejskiej, niż gdyby Ukraina po wojnie została poza UE. Jednakże członkostwo w Unii Europejskiej nie jest lekiem na wszystko. Widzieliśmy, co się stało z Węgrami. Widzieliśmy, co stało się w Polsce z ustawodawstwem antyaborcyjnym. Ponadto Unia Europejska zawsze tolerowała dość wyraźną dyskryminację tzw. nieobywateli w krajach bałtyckich. Mając to na uwadze, wierzę, że niektóre rzeczy byłyby lepsze dzięki członkostwu w UE i myślę, że nie należy go lekceważyć, ale z pewnością nie jest to coś, co automatycznie naprawiłoby wszystkie ogromne problemy, które ma teraz Ukraina. Sytuacji w zakresie praw człowieka i praw pracowniczych na Ukrainie należy stale się przyglądać i to z uwagą. Po to, by zapobiec prawdopodobnej eskalacji starych, nasilających się problemów. Wywiad ukazał się na stronie www.crossbordertalks.eu |
- Blog Radosława S. Czarneckiego: Syndrom Pigmaliona i efekt Golema
- Blog Radosława S. Czarneckiego: Mury, militaryzacja, wsobność.
- Blog Radosława S. Czarneckiego: Manichejczycy i hipsterzy
- Pod prąd!: Spowiedź Millera
- Blog Radosława S. Czarneckiego: Wolność wilków oznacza śmierć owiec
- Warszawska Socjalistyczna Grupa Dyskusyjno-Czytelnicza
- Warszawa, Jazdów 5A/4, część na górze
- od 25.10.2024, co tydzień o 17 w piątek
- Fotograf szuka pracy (Krk małopolska)
- Kraków
- Socialists/communists in Krakow?
- Krakow
- Poszukuję
- Partia lewicowa na symulatorze politycznym
- Discord
- Teraz
- Historia Czerwona
- Discord Sejm RP
- Polska
- Teraz
- Szukam książki
- Poszukuję książek
- "PPS dlaczego się nie udało" - kupię!!!
- Lca
22 listopada:
1819 - W Nuneaton urodziła się George Eliot, właśc. Mary Ann Evans, angielska pisarka należąca do czołowych twórczyń epoki wiktoriańskiej.
1869 - W Paryżu urodził się André Gide, pisarz francuski. Autor m.in. "Lochów Watykanu". Laureat Nagrody Nobla w 1947 r.
1908 - W Łodzi urodził się Szymon Charnam pseud. Szajek, czołowy działacz Komunistycznego Związku Młodzieży Polskiej. Zastrzelony podczas przemówienia do robotników fabryki Bidermana.
1942 - W Radomiu grupa wypadowa GL dokonała akcji odwetowej na niemieckie kino Apollo.
1944 - Grupa bojowa Armii Ludowej okręgu Bielsko wykoleiła pociąg towarowy na stacji w Gliwicach.
1967 - Rada Bezpieczeństwa ONZ przyjęła rezolucję wzywającą Izrael do wycofania się z okupowanych ziem palestyńskich.
2006 - W Warszawie zmarł Lucjan Motyka, działacz OMTUR i PPS.
?