Wszyscy doskonale wiemy, że najważniejszym zadaniem rządu jest załatanie gigantycznej dziury budżetowej pozostawionej w spadku przez AWS i UW, które do końca wspierały poprzedni rząd. Prof. Marek Belka jeszcze przed wyborami poinformował o likwidacji znacznej części ulg podatkowych. Powiało chłodem, ale informację przyjęto. Tuż po zaprzysiężeniu usłyszeliśmy, że władza zaczyna oszczędzanie od siebie. Zamrożono płace wysokich urzędników państwowych. To był dobry sygnał, tyle tylko że ci wysocy urzędnicy państwowi i tak pensje mają niewspółmiernie wysokie w stosunku do zwykłego obywatela, a ponadto korzystają z różnego rodzaju przywilejów. Więc może nie tylko zamrozić, ale cośkolwiek zmniejszyć. Nie uratowałoby to budżetu, ale od grosza do grosza...
Zwłaszcza że później rozpoczął się drenaż kieszeni obywateli. W ustawach tzw. okołobudżetowych aż roi się od zapisów zmniejszających, korygujących różne ulgi, zwiększających obciążenia zwykłych obywateli. Czy jednak koszt nie będzie zbyt wysoki? Rozumiem opodatkowanie odsetek od zysków z lokat, bo najbiedniejsi i tak oszczędności nie mają, więc nie powinno być negatywnych skutków społecznych. Temat wywołał jednak taką burzę w mediach, że na dalszy plan zeszły znacznie groźniejsze społecznie propozycje.
Dowiedzieliśmy się o zwiększeniu VAT na artykuły budowlane. Cios był poważny. Budownictwo i bez tego przeżywa poważną zapaść, a tu 15 proc. więcej za niemal każdy artykuł. Przy równoczesnym zniesieniu ulgi budowlanej byłby to ciężki cios. Z propozycji na szczęście się wycofano. Możemy za to spodziewać się akcyzy na energię elektryczną. Niby sprawiedliwe: więcej zużywasz, więcej zapłacisz państwu. Czy do końca? Przecież producenci akcyzę utopią w cenie wyrobu, a to oznacza, że za każdy towar zapłacimy więcej. Jako obywatele zapłacimy więc podwójnie. Za energię, którą zużyjemy w domu, i za tę utopioną w cenie artykułów.
A wciąż przecież najniższa płaca to zaledwie 760 zł brutto. Przy wysokim bezrobociu pracodawcy niechętnie płacą więcej niż to minimum. Każda podwyżka cen towarów dodatkowo drenuje i tak puste portfele. To jednak nie koniec.
Proponowane zmiany w ustawie o przeciwdziałaniu bezrobociu obrały - moim zdaniem - najgorsza formę. Likwidacja zasiłku przedemerytalnego i zmniejszenie wysokości świadczenia przedemerytalnego, zaostrzenie wymagań wobec osób chcących z tej drugiej formy rozstania się z zakładem pracy skorzystać - to poważny błąd. A przecież ta ustawa miała spowodować dobrowolne przechodzenie na zasiłek lub świadczenie przedemerytalne właśnie tej grupy pracowników, między innymi po to, żeby ich miejsce zajęli ludzie młodzi, którzy często mimo posiadanego wykształcenia nie mogą znaleźć zatrudnienia. Wśród bezrobotnych jest prawie 35 proc. osób młodych, w pełni zdolnych do pracy. Ludzi, którzy nie pracując nie mają większych szans na rozwój, założenie rodziny, kupno mieszkania itd. Im także trzeba zapłacić zasiłek dla bezrobotnych - to kosztuje.
A co dalej? Dalej rodzi się frustracja, zobojętnienie i podatność na negatywne postawy. Czy o to chodzi? Zmniejszenie omawianego zasiłku do 80 proc. to kolejne nieszczęście. Czy po prawie 40 latach pracy nadal mamy odchodzić na żebracze świadczenia przedemerytalne? Kto zechce skorzystać z takiej propozycji? Pisząc o nie najlepszych pomysłach na załatanie dziury budżetowej wspominam tylko o kilku. Jest ich o wiele więcej i będą dla wszystkich wyraźnie odczuwalne. Może nie pojedynczo, ale razem na pewno. A wiele z nich dotknie wszystkich obywateli.
Wygląda na to, że rząd szybko zapomniał o zapowiedziach przedwyborczych, które przecież dały SLD i UP szerokie poparcie, także związkowców. Zapowiedziach, które rozbudzały nadzieje najuboższych i tych, którzy już dzisiaj ledwie wiążą koniec z końcem.
Kryzys finansów publicznych jest widoczny. Oczywistym jest, że skutki ratowania budżetu odczujemy wszyscy. Jednak niepokojące jest to, że dotychczasowe propozycje w równym stopniu dotkną najbiedniejszych, jak i zasobnych. Odczuwany jest brak propozycji, które zmusiłyby dobrze uposażonych i bogatych rodaków do zwiększenia swojego udziału w ratowaniu budżetu.
Jak dotychczas mało słychać o propozycjach innych niż drenaż kieszeni obywateli. Brak skutecznych pomysłów na rozruszanie gospodarki, na tworzenie nowych miejsc pracy. A przecież przede wszystkim takich działań oczekuje społeczeństwo.
Zastanawiam się także, gdzie są ludzie odpowiedzialni za tak poważny kryzys. Gdzie się schowali i czy ktoś (czytaj - rząd) zdecyduje się ich rozliczyć. Kryzys nie zrodził się sam. Elity, które czuły się dobrze, fatalnie gospodarowały finansami państwa. Odpowiedzialni za taki stan rzeczy muszą zostać rozliczeni. W przeciwnym wypadku kto zechce znosić kolejne obciążenia? Kto spokojnie będzie patrzył na pusty portfel? Kto ponownie zawierzy choćby najpiękniejszym słowom, jeżeli marnotrawienie publicznych pieniędzy pozostanie bezkarne?
Romuald Wojtkowiak
Autor jest przewodniczącym Rady OPZZ Województwa Wielkopolskiego
[przedruk z "Echa Wielkopolskiego" - pisma OPZZ]