Ja jednak mam inny pomysł na dokształcanie i polecam studiowanie w miarę aktualnej prasy ekonomicznej, która stanowi prawdziwą kopalnię wiedzy, pod warunkiem rzecz jasna, że umie się odsiać ziarno faktów od plew w postaci "gospodarczo poprawnej" propagandy. A tej - zupełnie tak samo jak wówczas, gdy ster władzy dzierżył obywatel Gomułka - dokłada się dziś całymi garściami. Pomijając jednak tą małą niedogodność, czerpać wiedzę z krajowych pism tego rodzaju naprawdę się opłaca, bo nie trzeba sięgać do słowników czy pytać starszego brata o trudne słówka, a czasem można trafić na informacje, których próżno szukać w opasłych encyklopediach.
I mnie spotkało to szczęście. Trafiłem, prawie jak w totolotka. Oto ledwie trzeciego dnia marca, pewien sprzedawca tandety na Dworcu Wschodnim o wyglądzie dowodzącym głębokiej znajomości społecznych realiów doby globalizacji sprzedał mi za połowę ceny lutowy numer mocno reklamującego się wszędzie tygodnika "Profit". Pismo to kupiłem świadomie, bo je lubię, aczkolwiek konieczność uiszczenia pięciozłotowej opłaty zazwyczaj mnie odstrasza od zakupu i czekam na takie właśnie oferty na rynku wtórnym. Tym razem znalazło się tam tyle treści smakowitej dla uważnego czytelnika o antyglobalizacyjnych poglądach, że uznałem, iż warto podzielić się ową wiedzą, nawet ryzykując, iż mimowolnie będzie to "krypciocha" dla nieznanego mi bliżej wydawcy. Ilość materiału o wyraźnej wymowie antyglobalizacyjnej sprawiła, iż z konieczności zajmę się tylko jego częścią.
Różnorodność rynku i sposób na inwestorów
Po ominięciu kilku stron zajętych przez różnorodne drobne komentarze, spis treści i podobne bzdurki dotarłem na tą oznaczoną cyferką "6", gdzie zamieszczono wielce frapujący tekst, pt. "Klienta wabi marka". Niby nic nowego, ale dowiadując się, iż "kilkanaście światowych koncernów-gigantów, produkujących towary pod rozmaitymi markami, opanowało polski rynek dóbr konsumpcyjnych" zrobiło mi się trochę głupio, bo w końcu kraj nasz jest całkiem spory, prawie czterdziestomilionowy i przydałoby się może nieco więcej znaczących podmiotów gospodarczych. Można by nawet sądzić, iż dziennikarza, niejakiego Karola Chlipaka, zbytnio poniosła fantazja w tym względzie, gdyby nie fakt, iż ten przewidział chyba, iż przyjdzie mu borykać się z niedowierzaniem prostaczków i przygotował parę przykładów takich "korporacji renesansu".
I tak sam brytyjsko-holenderski gigant przemysłu spożywczego Unilever sprzedaje na naszym rynku np. margaryny "Rama", "Flora", "Kasia", "Delma", "Bona", herbaty "Lipton", "Brooke Bond", "Sun Tea", proszki "Omo" i "Pollena 2000", środki czystości "Domestos" i "Cif", mydła "Dove", "Lux" oraz pastę do zębów "Signal". Imponujące, nieprawdaż? Gdzie się człowiek nie obejrzy to Unilever, prawdziwa wolność wyboru...
Inne przykłady są tylko niewiele mniej budujące. Do szwedzkiego koncernu Electrolux należą jedynie marki sprzętu AGD takie jak "Electrolux", "AEG", "Frigidaire", "Eureka" i "Zanussi" oraz "Husqvarna" z branży narzędzi ogrodowych. Z kolei amerykańska korporacja Procter&Gamble stoi za pieluszkami "Pampers", proszkami "Ariel" i "Vizir", wybielaczami "Ace", środkiem czyszczącym "Pan Proper", kosmetykami "Max Factor", "Old Spice" i "Head & Shoulders", cukierkami na przeziębienie "Wicks" i diabli wiedzą, czym jeszcze.
Wychodzi na to, iż tasiemcowe reklamowe pakiety, które tak męczą nas w telewizji, fundowane są przez kilka korporacji, które wydają szmal dla czystej spekulacji czy zysk przyniesie im w tym miesiącu wata do nosa czy może żółte mydełko. Wiwat wolny rynek - ależ nam zastąpił monopol państwa ostrą konkurencją... Wypadałoby jeszcze sprawdzić, które z tych gigantów mają zakłady w Polsce i jak produkcja korporacyjnych fabryk ma się do ich sprzedaży w naszym kraju. Kto wie, może znalazłaby się przy okazji odpowiedź na pytanie o przyczyny bezrobocia? Taki np. Unilever ma u nas kilka niewielkich zakładów i pomysł na przenoszenie produkcji poza Europę, ciekawe jak tam konkurencja?
Na tej samej stronie odpowiedź "tak" Stefana Bielińskiego, prezesa Polskiej Izby Motoryzacji na pytanie redakcji "Czy to wina rządu, że fabryka Peugota i Toyoty nie powstanie w Polsce?". Czym zawiniły władze? Prezes tłumaczy, że "odpuszczenie tak wielkiej inwestycji jest karygodne, a tłumaczenie słabej pozycji przetargowej brakiem instrumentów wspierających tego rodzaju inwestycji jeszcze bardziej rząd obciąża"
Zdaniem Stefana Bielińskiego "takich inwestorów trzeba dopieszczać, a nie rozkładać bezradnie ręce". Ten ostatni cytat można śmiało uznać za jakby motto globalizacji. Winni są głupi politycy, (czyli nikt), którzy nie uchwalili odpowiedniej ustawy o "dopieszczaniu" i Toyota zainwestuje teraz w czeskim miasteczku Kolin.
Wszystko proste? Niby tak, rzeczywiście, przydałaby się - nawet bardzo - jakaś większa zachodnia inwestycja w produkcję zamiast budowania kolejnego supermarketu czy magazynu, tylko, za jaką cenę? I na jakie konkretnie "dopieszczanie" podatkowe stać kraj z gigantyczną dziurą budżetową, jak ma on konkurować z ofertą bez porównania bogatszego (o 1/3 PKB na obywatela) sąsiada znanego z wyższej kultury technicznej, lepszej dyscypliny pracy itd.?
Niestety, pan prezes Bieliński nie ujawnił czy powinniśmy jako społeczeństwo może dopłacać zagranicznym inwestorom, po to, aby zechcieli łaskawie zarabiać akurat na naszej pracy, czy też każdy obywatel powinien zamontować w zaciszu domowym małą kapliczkę z popiersiem prezesa Toyoty i nieustannie wznosić do niego modły - a nuż pomoże? A może po prostu powinno się w Polsce rozwiązać natychmiast rząd i wprowadzić dyktaturę tego producenta samochodów, wówczas na pewno władza tej firmie w niczym przeszkadzać nie będzie? Tylko, kto wtedy odważy się zainwestować w Żerań, do którego japońskiemu koncernowi jakoś niezbyt spieszno?
Rentowność niejedno ma imię
Tuż obok - prawdziwy miód na serce antyglobalisty. Strona siódma - cudo! Naprawdę, nie ja pisałem, nie Marczuk, Hakim ani Ciszewski. W krótkim przeglądzie prasy gospodarczej same perełki! Opis tragicznego końca Enronu zaczerpnięty z "Business Weeka" kończy się radosną refleksją, że cała ta sprawa dowodzi słuszności teorii tzw. twórczej destrukcji głoszącej, iż "motorem postępu w kapitalizmie jest siła, która nieustannie niszczy stare struktury i zastępuje nowymi". Dotychczas sądziłem naiwnie, iż przyczyną bankructwa Enronu są przede wszystkim błędy w zarządzaniu (zwłaszcza przeinwestowanie w "nową gospodarkę"), bezczelność zarządu i korupcyjne powiązania z administracją waszyngtońską oraz podejrzane praktyki audytorskie firmy Artur Andersena. Teraz już wiem, że była to "twórcza siła". Jasne...
Okoliczności bankructwa energetycznego giganta nr 1 jest dla "B. W" dowodem na wyższość modelu amerykańskiego nad europejskim. Autor tekstu podaje też interesujące przykłady działania wolnego rynku na starym kontynencie, które - uwaga - powinni poznać wszyscy polscy bezrobotni, którzy stracili pracę z powodu braku rentowności swoich firm. Oto francuska firma komputerowa Bull otrzymała ostatnio wsparcie z budżetu tego kraju w wysokości 90 milionów, zaś od lat 60 – tych ogółem... 7 miliardów, licząc w tej samej walucie. Z kolei niemiecki podatnik dwa lata temu wyłożył 130 milionów dolarów, aby uratować przed bankructwem koncern budowlany Philipp Holzmann. To jest dopiero wolny rynek, nie? Na kłopoty żaden tam Bednarski, na kłopoty najlepszy jest budżet. Oczywiście, rzecz dotyczy krajów pierwszej klasy, a nie takich pętaków gospodarczych jak Polska czy Argentyna, które powinny konkurować z interwencjonizmem potęg na czysto rynkowych zasadach. Tą ochronę prywatnych firm wierny ideałom wolnego rynku redaktor "B.W." wyśmiewa, nie bardzo jednak wiem, dlaczego model amerykański jest lepszy... "Twórcza siła" przeistaczając w proch Enron strawiła też oszczędności emerytalne jego pracowników ulokowane w akcjach przedsiębiorstwa i mam dziwne wrażenie, że i tu nie obędzie się bez pomocy podatnika. Ciekawe też, jak na model amerykański zapatrują się tysiące oszukanych akcjonariuszy?
Zadziwia również zamieszczony fragment tekstu z "Gazety Wyborczej". "Sukces na wolnym rynku nigdy nie jest wyłączną zasługą tego, kto go akurat odnosi" - mówi w czasie wywiadu dziennikarzowi rektor Uniwersytetu Michigan w Ann Arbor. Zaskoczony tym niespotykanym jak na organ Michnika stwierdzeniem czytelnik może się jeszcze dowiedzieć, iż żeby rynek mógł istnieć potrzebne są: porządek społeczny oparty na prawach i zwyczajach, prawo własności, a także "muszą działać sądy, musi istnieć doza zaufania wobec kontrahentów". Dobry Boże, "Gazeta Wyborcza" odkryła wreszcie to, co już dawno zauważyły miliony pracowników i tysiące przedsiębiorców, do których nigdy nie dotarły pieniądze za wykonaną pracę i sprzedane towary czy usługi - potrzebne jest wzajemne zaufanie kontrahentów wzmocnione sprawnym systemem prawnym!
Pogratulować, trochę to trwało, ale lepiej późno niż wcale. Kto wie, jeszcze następne dwanaście lat i może przestaniemy być społeczeństwem ludzi zadłużonych po uszy i nie mogących odebrać swoich pieniędzy zarazem? Czyżby światełko w tunelu? Po przeczytaniu całego fragmentu sam jednak nie wiem, czy temu, kto zamieścił ten wywiad chodziło o naruszenie podstawowej prawdy wszystkich liberałów, że rynek wielki jest i basta, czy też wręcz przeciwnie, o udowodnienie, iż liberalna gospodarka is the best, tylko w tle coś nie gra. Jakieś dziwne to pisanie, powariowali tam w Agorze od tej recesji czy co?
Po zapoznaniu się z przeglądem prasy, dostrzegłem, iż na dole tejże samej siódmej strony zagościł rysunek, a w nim już prawdziwe lewactwo. Chyba, że to żart, ale jeśli tak, to jakiś niezbyt śmieszny. Niech każdy oceni sam - na obrazku autorstwa J. Krzętowskiego zatytułowanym "Walka z bezrobociem" widzimy obywateli zaopatrzonych w baseballowe kije wychodzących z pośredniaka, a potem polujących na przechodniów. Podpis na dole "obniżenie zasiłków zmusi bezrobotnych do szukania jakiegoś zajęcia". Cóż, nic dodać, nic ująć, brak polityki socjalnej nakręca przestępczość, to pewne, ale żeby tak to przyznawać otwarcie, w gospodarczym tygodniku, w Polsce? Aż człowiek oczy ze zdumienia przeciera....
Latający inwestor
Nie byłoby neoliberalnej rzeczywistości bez tych, którzy w pogoni za zyskiem dzień za dniem kształtują świat na potrzeby własnej kieszeni. I nie wpadajmy tu w teorie spiskowe, nie wińmy tylko dyrektorów MFW czy Banku Światowego, nie węszmy zorganizowanej w Tel-Aviwie czy Brukseli antypolskiej rebelii, dajmy spokój wyleniałym ze starości masońskim związkom i pogrążonym w folkowych rytmach mniejszościom narodowym. W tym, że świat jest taki jak widzimy za oknem i przy kasie w sklepie, zasługę mają tysiące większych i mniejszych budowniczych globalizacyjnej wieży Babel, których nazwisk zazwyczaj nie znamy. Miesięcznik "Profit" w swoim lutowym numerze przedstawia nam dwie takie sylwetki ludzi sukcesu, znacznie różniące się od siebie formatem i rolą spełnianą w neoliberalnym mechanizmie światowej gospodarki absurdu, ale zarazem jakże wymowne.
Kto z nas słyszał wcześniej o Marku Mobiusie, facecie, który zarządza funduszem inwestycyjnym"Templeton Emerging Market Fund" wartym około 8 miliardów dolarów? Chyba niewielu demonstrantów z Pragi czy Genui, a szkoda, bo to człowiek - globalizacja w sosie własnym. Ja przynajmniej dowiedziałem się o nim dopiero z artykułu "Czy guru przyleci znów do Polski" pióra Piotra Kornaszewskiego, którego tryb życia ujawnia intrygujący nadtytuł - "Mieszka w samolocie, inwestuje na całym świecie". Ta ostatnia informacja potwierdza się - okazuje się, iż bohater tekstu pilnując swoich interesów, prawdziwy koczownik globalnego zasięgu, spędza w samolocie średnio 260 dni w roku. Oczywiście, jest to prywatny odrzutowiec "Gulfstream IV", a nie żadna tam rejsowa fura. W Polsce ostatnio szef Templetona był we wrześniu, sprawdzając, jak tam mają się jego pieniądze zainwestowane w Elektrimie, Impexmetalu, Orbisie, PKN Orlen (tu najwięcej gotówkowo, bo 383 miliony złotych) i Prokomie. Czemu w ogóle inwestuje w Polsce? Bo uważa, że największe pieniądze tacy jak on mogą zarobić w krajach rozwijających się, takich jak Polska (no, wreszcie ktoś uczciwie użył określenia w stosunku do Polski, którego jak ognia boją się nasze elity). No cóż, nie wątpimy... Zwłaszcza, że autor tekstu informuje nas, że "to właśnie ta strategia, której Mobius był pionierem i którą realizuje od trzydziestu lat, przyniosła mu sławę", zaś "w latach 1988 - 1998 kierowany przez Mobiusa fundusz Templeton przynosił 23 proc. zysku rocznie"
Inwestorzy... Nietrudno zauważyć, iż owe postacie w nowoczesnych baśniach dla dorosłych zastąpiły dawnych przystojnych książąt ratujących królewny z paszczy smoka... Teraz, w obliczu zapaści ekonomicznej rządy krajów takich jak nasz spodziewają się, iż ci tak wysławiani dobroczyńcy ludzkości uczynią "coś podobnego i uratują gospodarkę przed totalnym krachem, no, może biorąc "pół królestwa" jako skromną rekompensatę za dobre serce. Dobrze tedy, że mamy wreszcie okazję spojrzeć na inwestora wielkiego kalibru, jednego z tych, co to krążą ze szmalem po świecie i do których tak wzdycha się w polskich telewizjach, radiach i gazetach jak do pierwszej miłości... Jaki jest Mobius? Ano, globalny, jak się patrzy.
Nie przesadza z zatrudnianiem - 574 milionów złotych ulokowanych w Polsce pilnuje czworo pracowników ulokowanych w stołecznym biurowcu Ilmet, choć w ogóle to chętnie korzysta z usług miejscowych doradców znających lokalną mentalność i specyfikę regionu. "Oczywiście nie jestem człowiekiem orkiestrą" - przyznaje z zaskakującą jak na biznesmena szczerością. W stosunku do siebie nie jest jednak aż tak oszczędny. "Podczas swojej pierwszej wizyty w Polsce Mobius wzbudził duże zdziwienie, kiedy o godzinie drugiej w nocy, po intensywnym wysiłku, uznał, że nadszedł czas na siłownię. (...) Aby spełnić życzenie szefa, jego polscy współpracownicy skłonili menedżerów siłowni hotelu Marriott, do otwarcia jej w nocy specjalnie dla Mobiusa. Wykupili mu w tym celu roczną kartę członkowską" - informuje Piotr Kornaszewski. Cóż, niby obcy gościu, a jaka słowiańska natura... Bardziej nawet niż słowiańska, bo to prawdziwe panisko, a nie to, co ci nasi rodzimi ludzie sukcesu, którzy tak często o cenę głupiej glazury do kibla targują się jak o życie. W końcu to już ta skala, że jak się wyda za dużo, to zawsze można wymusić obniżkę kosztów pracy biedoty w jednym z kontrolowanych przez siebie przedsiębiorstw w Trzecim Świecie i już się zwróci.
Mark Mobius to człowiek dla Polski ważny - "gdyby jego fundusz Templeton wycofał się z naszego rynku, odczułoby to wiele firm". Co nie oznacza bynajmniej, iż dla latającego inwestora czterdziestomilionowa bananowa republika w środku Europy ma jakieś większe znaczenie... Kapitalizacja giełdy w Hongkongu wynosi 397 miliardów dolarów, podczas gdy kapitalizacja warszawskiego parkietu to ok. 25 miliardów dolarów" - wyjaśnia swoje umiarkowane zainteresowanie Polską sam mistrz, który na tak naprawdę woli tzw. rynki wschodzące w Azji i Ameryce Łacińskiej. I nic w tym dziwnego - w końcu neoliberalny ład istnieje właśnie po to, aby zarabiali na nim tacy kolesie jak Mobius, a nie jakieś tam, z przeproszeniem, społeczeństwa. Polska po dwunastu latach wyzbywania się majątku narodowego, likwidowania przemysłu i degradacji nauki tkwi już tak bardzo w kleszczach globalnej gospodarki, że w gruncie rzeczy na Mobiusach stoi, na ich spekulacyjnej forsie jest jeszcze w stanie jako tako wyżyć, do czasu, rzecz jasna, kiedy to towarzystwo wyciągnie z nas ile można i zabierze swoje zabawki, tak jak to się stało w Argentynie, gdzie w ciągu kilkunastu dni inwestorzy wypompowali z gospodarki ponad 20 miliardów dolarów. Co będzie później, nieważne, oni są przecież od zysków - do pokrywania strat są podatki pracowników i drobnych burżua.
Dostojni państwo inwestorzy mogą dowolnie przebierać między ofertami konkurujących o ich łaski rządów i społeczeństw, z każdym rokiem przejmując gospodarki coraz to bardziej rozwiniętych krajów. Neoliberalny porządek świata zapewnia tego rodzaju personom komfort wyboru między rynkami konkretnych państw i zmusza te ostatnie do obcinania "zbędnych kosztów" takich jak zarobki, prawa socjalne, wydatki na oświatę i zdrowie itp. Ze swojego prywatnego odrzutowca Mark Mobius jest w stanie wybrać te miejsca na świecie, gdzie można zarobić najwięcej ponosząc minimum ryzyka i kosztów, a rządy mogą jedynie wdzięczyć się do guru jak uliczne dziwki wśród tłumu im podobnych. A że pańska łaska na pstrym koniu jeździ? Nie podoba się coś - spadaj człeku na Białoruś.
Przy okazji prezentacji postaci Mobiusa uważny czytelnik "Profitu" może też dowiedzieć się, iż nie wszystkie społeczeństwa świata przesiąknięte są do końca duchem globalizacji. Odstają nawet... Amerykanie. Oto wielkiego maga zainteresowała popularność na rynku amerykańskim zabawek produkowanych przez jedną z japońskich firm. Sprawa była tak frapująca, iż wielki mistrz wsiadł do swego odrzutowca i przybył na miejsce osobiście, aby posłuchać, co w trawie piszczy. Rozwiązanie okazało się proste - zakłady zabawkarskie miały swoją siedzibę w miasteczku Usa, co natchnęło sprytnych menadżerów pomysłem oznaczania produktów kartką "made in Usa", co wystarczyło, aby amerykańskich klientów sprowokować do zakupów. Cóż, w Polsce raczej nie do pomyślenia.
Mały globalista podbija świat.
My, Polacy, wolni ptacy, o ojczyznę walczymy aż do ostatniej kropli krwi (tak przynajmniej uczą w szkołach), ale jak idziemy do sklepu, to cenimy przede wszystkim to, co zalatuje wielkim światem. Wiadomo - jak już człowiek ma te parę groszy raz na jakiś czas, to chciałby się poczuć jak obywatel kraju rozwiniętego, postawić na regale kawałek Japonii, ugotować trochę Niemiec czy Ameryki, piwo otworzyć przy pomocy Szwajcarii. Rynek jak to rynek, musi na to zareagować i dlatego mamy w kraju ciekawe zjawisko - rodzimych biznesmenów udających, iż pochodzą spoza gór i rzek. Na stronie czterdziestej dzięki materiałowi przygotowanemu przez Zofię Leśniewską, poznajemy takiego szczęśliwca, który nie dość, że zarobił w ten sposób dobry pieniądz, to jeszcze wylansował sam całkiem znaną markę. "Do sukcesu przyczyniło się jego obco brzmiące nazwisko" - bez ogródek informuje nas autorka i rzeczywiście, nazwisko Wittchen znane licznym posiadaczom wyrobów skórzanych, raczej trudno skojarzyć z imieniem Jędrzej.
A jednak jest to obywatel naszego kraju, rodem z Międzychodu w Wielkopolsce, tyle, że wywodzący się z rodziny "o niemiecko-polskich korzeniach". Jego biznesowa kariera zaczęła się ponoć przypadkowo – Jędrzej, Wittchen, który za młodu miał artystyczną duszę i podróżował, przywiózł z Indii kilka kartonów skórzanej galanterii, sprzedał z zyskiem i ... poooszło. Po paru latach handlowania tego rodzaju towarem, postanowił otworzyć zakład produkcyjny w Iwoniczu, "gdzie przez trzy lata zatrudniał prawie 100 osób". Poszło mu dobrze, m.in., dlatego, że wiele osób uznało markę Wittchen za znak firmowy zagranicznego producenta, a on "nie prostował tych opinii, wykorzystując stereotyp myślenia Polaków, którzy woleli kupować wyroby importowane". No i co wy na to Drodzy Rodacy, co tak skamlecie na bezrobocie? Biedny koleżka, aby móc was zatrudniać, musiał udawać Niemca czy Szwajcara, bo byście nie kupowali jego towarów. Głupio wam?
Ale spokojna głowa, świat się zmienia, dziś już Jędrzej Wittchen nie musi bazować na żadnych niedomówieniach. Teraz, to już prawdziwy biznesmen globalny pełną gębą. Oto w roku 1995 zamknął fabrykę w Iwoniczu i przeniósł produkcję do... Chin. Powodem tej decyzji nie była jednak bezpośrednia cena siły roboczej, ale wydajność żółtoskórych robotników. "Koszt jednego zatrudnionego w Polsce i Chinach jest podobny, wynosi ok. 200 dolarów miesięcznie" twierdzi skórzany przedsiębiorca i od razu wiemy, że swoich rodaków z całą pewnością nie przepłacał, oraz na jakim kontynencie ekonomicznie znajduje się obecnie Polska. Te proste wyznanie Jędrzeja Wittchena to również najpiękniejsza odpowiedź na wieczne jęki pracodawców narzekających na wysokie aspiracje płacowe czy kodeks pracy. Co do narzekań producenta torebek, portfeli i pasków na niską wydajność polskich pracowników, to cóż począć, kiedy azjatyccy biedacy walczący o chleb jak o życie chyba jeszcze przez jakiś czas będą bardziej ekonomiczni niż obywatele kraju, który z siermiężnej, ale nie głodnej rzeczywistości Polski Ludowej dopiero stacza się dopiero w otchłań ekonomicznej tragedii.
Powodzenie w interesach Jędrzeja Wittchena to przykład sukcesu człowieka, który nie tylko posiada obco brzmiące nazwisko i potrafi znaleźć w drugim końcu świata niedrogich, super pracowitych robotników, ale w ogóle w globalizacyjnej rzeczywistości czuje się jak ryba w wodzie. "Skóra, której jakość wpływa bezpośrednio na cenę wyrobów, sprowadzana jest z Włoch, jedwabna podszewka do portfeli i toreb z Japonii i Korei, a części metalowe z Niemiec" - twierdzi biznesmen, zapewniając, iż surowce te nabywa z tych samych źródeł, co "najsłynniejsi projektanci". Czyżby dawny mieszkaniec Międzychodu zamierzał w ogóle zerwać związki z krajem? Nie ma obawy, rodacy są mu cały czas potrzebni, ale tylko jako klienci. To tu Jędrzej Wittchen zamierza sprzedawać portfele, paski, rękawiczki, torebki i teczki wyprodukowane w zatrudniającym dziś już ponad 700 osób zakładzie produkcyjnym położonym niedaleko Hongkongu. "Intuicja podpowiedziała mu także, że aby na rynku wykreować na rynku luksusową markę, powinien sprzedawać swoje wyroby w firmowych salonach. Pierwszy z sieci kilkudziesięciu sklepów, które mają powstać w całym kraju, został otwarty w grudniu" - czytamy w "Proficie".
Skórkowy biznesmen opisany w tekście Zofii Leśniewskiej to niewątpliwie człowiek inteligentny i pracowity i można się spodziewać, iż kraju znajdzie się niejeden klient na jego markowe produkty. Pod warunkiem jednak, iż w jego ślady nie pójdą inni przedsiębiorcy i nie skorzystają z szansy, jaką daje globalizacja w przenoszeniu miejsc pracy do rejonów, gdzie jest ona tańsza, bo wówczas mimo pomysłowości pana Jędrzeja jego działalność w Polsce też zakończy się klapą. Po prostu zabraknie klientów. Chyba jednak dobrze by się stało, gdyby jeszcze przed zakupem chętni na ładne torebki czy paski przemyśleli zasługi obywatela Wittchena dla zmniejszania bezrobocia w Chinach, a częściowo też w Niemczech, Włoszech, Japonii i Korei. W końcu internacjonalizm internacjonalizmem, ale ludzi w Chinach raczej nie brakuje.
Niewyczerpana studnia obfitości.
Nie chcąc nadużywać cierpliwości czytelnika nie będę już dłużej szczegółowo analizował wszystkich smakowitych dla każdego antyglobalisty artykułów w "Proficie". Jest tego od metra i prędzej uśpiłbym czytelnika niż w jednym tekście zdołał mu przedstawić wszystkie zawarte w tym miesięczniku wątki tego rodzaju. Pozostaje mi polecić czytelnikowi zapoznanie się z kilkoma innymi artykułami świetnie ukazującymi beznadziejność systemu gospodarczego, w którym istniejemy
"To rozdęty budżet hamuje obniżkę stóp"– tekst opisujący spór między rządem a Radą Polityki Pieniężnej na tle poziomu stóp procentowych. Na pierwszy rzut oka, standard – autor, Łukasz Kuliński, zgodnie z przyjętą w całej polskiej prasie ekonomicznej zasadą opieprzania polityków, a przypochlebiania się tzw. bezpartyjnym fachowcom, staje oczywiście po stronie drużyny Balcerowicza. Jego zdaniem to państwo zmniejsza chęci kredytowania przedsiębiorstw przez banki, samo pożyczając od nich ciężkie miliardy na pokrycie zbyt wielkich wydatków. Aby wzmocnić to mało oryginalne przesłanie dziennikarz "Profitu" cytuje opinie "ekspertów" z propagującej model neoliberalny sieci rozmaitych instytutów, które w Polsce znają tylko jedną doktrynę ekonomiczną, tą – z ostatniego ćwierćwiecza. Oraz, żeby było śmieszniej, ekonomistów z banków, których raczej nie da się potraktować w tej sprawie jako bezstronnych (wyobraźmy sobie takiego Mateusza Szczurka z ING Bank Śląski jak mówi "moja firma proponuje drogi kredyt, bo jest pazerna" albo "My bankowcy, zamiast ryzykować pożyczanie szmalu jakimś manufakturom wolimy spokojnie żywić się agonią sektora publicznego"). Wszystko to w znanym stylu – ani słowa refleksji nad tym, iż władza publiczna to nie podmiot gospodarczy i wydatki rządowe wynikają w znacznej mierze z konieczności zaspokajania podstawowych potrzeb społecznych i przez to muszą rosnąć właśnie w okresie załamania koniunktury. Brak też jakichkolwiek propozycji, co rządzący powinni uczynić – zagłodzić bezrobotnych, wprowadzić wolontariat w administracji państwowej, skomercjalizować straż pożarną? A może bardziej rewolucyjnie - zlikwidować siły zbrojne i wypuścić wszystkich więźniów? Jednym słowem – prostactwo w stylu, jaki znamy z "Wprost", które jednak warto przeczytać, aby przekonać się, jak bardzo zniszczono już sferę publiczną, skoro państwo musi zadłużać się na horrendalne sumy mimo nieustannej redukcji świadczeń socjalnych dla obywateli.
"Wedlowski kawałek tortu największy" i "Rumeli pogrążyło fabrykę z Nowej Huty" – dwa bardzo interesujące teksty o tym jak "zbawienna" bywa wysprzedaż majątku państwowego kapitałowi zagranicznemu. Oto dowiadujemy się, iż dla warszawskiego przedsiębiorstwa cukierniczego posługującego się jedną z najbardziej znanych polskich marek – E. Wedel – przejęcie przez Pepsico specjalizujące się w innym asortymencie, oznaczało utratę 50 – proc udziału w rynku wyrobów czekoladowych w kraju i spadek zamówień za granicą. Kiedy Pepsico dzięki tej prywatyzacji wypromowało swoje chipsy "Lays" w Polsce, podzieliło "Wedla" i teraz jedyna nadzieją na odzyskanie wpływów w zakresie czekolad w kraju jest nowy właściciel, a stary konkurent na rynkach światowych Cadbury. Ale sprzedawca zakładu, Janusz Lewandowski - były minister przemian własnościowych i najsławniejsza czarna postać polskiej prywatyzacji, a obecnie poseł Platformy Obywatelskiej - i tak jest zadowolony z tej transakcji, bo firma jeszcze istnieje. Cóż, taką markę jak Wedel niełatwo zamordować w dziesięć lat – nawet komuna ją szanowała. Z kolei turecki inwestor Rumeli zakupił Cementownię Nowa Huta, tylko po to, aby doprowadzić ją do upadku. Zakład, który w 1995 roku przyniósł 2,3 miliona złotych zysku, pięć lat przyniósł stratę 1, 4 miliona złotych. Dlaczego? Wymieniono zarząd na taki, który"nie odnawiał umów z dostawcami i właściwie przestał się interesować produkcją i sprzedażą cementu". Tak skutecznie, że firma popadła w długi i w 1999 roku nawet czasowo odłączono jej prąd. Dziś Cementownia Nowa Huta ma prąd, ale dogorywa. Po co to wszystko? Nie wiadomo, są tylko spekulacje, że chodziło o wypranie pieniędzy, albo wyeliminowanie firmy z rynku na zlecenie konkurencji. Która zresztą też jest globalna – polski rynek cementowni kontrolują w pełni obce firmy m.in. o tak wdzięcznych nazwach jak Lafarge, Dyckerhoff czy Ready Mix.
"Jak Fox News podgryza CNN". Jak? Prosto - "Fox News daje Amerykanom to, czego oczekują: ekspresową, ale bardzo uproszczoną informację". Będąca własnością znanego z prawicowych poglądów multimiliardera Roberta Murdocha telewizja daje popalić sławetnej stacji Teda Turnera, podając informacje w sposób, który przypomina – zdaniem Macieja Sojki z kanału informacyjnego TVN 24 – dziennikarstwo "Super Expressu". "Informacje przekazywane są w sposób uproszczony, czasem aż do bólu". Warto przeczytać, bo opis rywalizacji dwóch stacji telewizyjnych stanowi kolejny przykład na to, jak bardzo sprowadzanie istoty mediów wyłącznie do zarabiania pieniędzy wpływa ujemnie na ich poziom. To po prostu rezygnacja z jakichkolwiek ambicji na rzecz celowo tworzonego prostactwa. "CNN bardzo ciężko będzie konkurować z Fox News, jeżeli nie zrezygnuje przynajmniej z niektórych swoich priorytetów" – twierdzi Maciej Sojka. Brzmi to tak, jakby stacja kierowana przez Teda Turnera uporczywie ilustrowała relacje swoich reporterów utworami Pendereckiego lub prowadziła kampanię na rzecz upowszechnienia dorobku Szekspira.
Markowa rzeczywistość
Na sam koniec pozwolę sobie jeszcze poddać pod rozwagę czytelnika fragment artykułu o radosnym tytule "Baterie z Gniezna jadą do Europy" autorstwa znanego już nam Łukasza Kolińskiego. W niniejszym tekście było wiele o znaczeniu marki. Dla wszystkich, którzy z wypiekami na twarzy biegają po sklepach studiując znaki firmowe umieszczone na produktach, mały przykład tego, jak sprawa marki wygląda realnie, zaczerpnięty z dość mało znanej branży baterii cynkowo – węglowych. "Wyglądające podczas produkcji identycznie baterie zyskują tożsamość zgodnie z życzeniem nabywcy. Z Gniezna pochodzą paluszki sprzedawane m.in. pod marką Philips, TDK czy Kodak" – tak Łukasz Koliński opisuje rzeczywistość wielkopolskiej fabryki należącej do japońskiego koncernu Matsushita. A więc, gdy dopadnie Cię kiedyś, Drogi Czytelniku smutna myśl, iż mimo upływu lat jesteś człowiekiem nieznanym to nie zastanawiaj się długo i zamów usługę w Gnieźnie. Nie upłynie wiele wody w Warcie, a będziesz mógł pochwalić się znajomym bateriami z Twoim nazwiskiem na etykietce. A jakością dorównają one na pewno najsłynniejszym markom świata.
Ps. Do zakupów nie namawiam (biblioteki w Polsce mamy jeszcze darmowe), ale przyznajcie sami - czy lutowy "Profit" – wydawany przez koncern jak najbardziej globalny, bo Axel Springer - to nie jest świetna rzecz dla każdego antyglobalisty?
Andrzej Smosarski