Nie ulega wątpliwości, że czasami może występować rzeczywista potrzeba złagodzenia takich lub innych ograniczeń nakładanych przez prawo na pracodawców. Bywa też, iż koszty pracy - a w szczególności same płace - są w ogóle za wysokie. Z sytuacjami takimi ma się do czynienia w szczególności przy tzw. przegrzanej koniunkturze. „Przegrzanie” cechuje się silnym wzrostem popytu, wysokim stopniem wykorzystania potencjału produkcyjnego, niskim bezrobociem oraz „mocnymi” cenami i placami. Potrzeba wyhamowania wzrostu plac (i ewentualnie innych, pozapłacowych kosztów pracy) występuje też wtedy, gdy rosną one, przez dłuższy czas, szybciej niż wydajność pracy.
Sytuacja obecna jest diametralnie różna. Wydajność pracy w przemyśle rośnie - od wielu już lat - znacząco szybciej niż koszty pracy. Jednostkowe koszty pracy (koszty pracy na jednostkę produkcji sprzedanej) maleją. Rzecz jasna nie ma żadnych objawów „przegrzania” koniunktury. Można raczej mówić o jej przymrożeniu (bo już nie o schłodzeniu). Tego, że gospodarka jest w recesji dowodzi nie tylko tempo narastania bezrobocia, ale także spadek cen zbytu w przemyśle przetwórczym - a więc, tzw. deflacja.
Charakter rzeczywistych obecnych ograniczeń działalności firm ilustrują dane najnowszego badania koniunktury (dostępne np. na stronie internetowej NBP). Otóż problemy ze zbytem, ściąganiem należności za wykonane dostawy i złą sytuacją finansową odbiorców miało w końcu 3 kwartału 2001r. łącznie aż 55 proc. ankietowanych firm. Rok wcześniej - 41 proc. Na kursy walutowe, nieopłacalność eksportu i wysokie stopy procentowe skarżyło się 52 proc. firm (31 proc. rok wcześniej). Na zbyt wysokie podatki i obciążenia na rzecz ZUS narzekał znikomy (i malejący) odsetek firm: 6,4 proc. ( 9,7 proc. rok wcześniej). Równie nieistotny jest odsetek firm uskarżających się na inflacje - tj. wzrost kosztów (i cen nakładów produkcyjnych wpływających na koszty): 7,2 proc. w 2001 r wobec 8,1 proc w 2000 r.
Oczywiście, z punktu widzenia każdej konkretnej firmy jest korzystne zawsze płacić jak najmniej swoim pracownikom - niezależnie od tego jak kształtuje się popyt na własne produkty - i od tego, po jakich cenach są one ostatecznie zbywane. Jednak to, co jest korzystne dla firmy p. Malinowskiego jest niekorzystne dla wielu innych firm - w istocie dla wszystkich innych firm. Pracownicy, którym p. Malinowski obetnie place, z konieczności zredukują swoje wydatki. Zysk p. Malinowskiego będzie stratą wszystkich innych firm - zmniejszy się ich sprzedaż, osłabną ich ceny. Jeśli i one zareagują racjonalnie, redukując płace swoich pracowników - to z kolei straty poniesie także sam p. Malinowski. Tak oto, w największym skrócie, uruchamia się tzw. spirala deflacyjna. Funkcjonuje ona wg. prostego schematu przyczynowo-skutkowego.
Spadek popytu/cen -> słabsze zyski -> redukcja płac/zatrudnienia -> spadek popytu/cen -> słabsze zyski -> redukcja płac/zatrudnienia... itd. itp.
W warunkach deflacyjnych pościg za zyskami polegający na ograniczaniu płac rujnuje nie tylko świat pracy - ale i samych pracodawców. Inną paskudną właściwością spirali deflacyjnej jest to, że wpędza ona firmy w niespłacalne długi. Przy generalnie spadających cenach zbytu firmy kupują produkty po cenach wyższych niż przeważające w chwili gdy same oferują je (po przetworzeniu) na sprzedaż. Szczególnie tragiczna staje się sytuacja firm obciążonych spłatami rat kredytu - i oczywiście odsetek. Nawet przy praktycznie zerowej stopie oprocentowania kredytu (jaki od kilku lat występuje np. w Japonii), przy deflacji jest arytmetycznym niepodobieństwem aby ogól firm mógł wypracować nadwyżki umożliwiające regulowanie należności.
Tyle, w skrócie, jeśli idzie o skutki obniżania - w obecnej sytuacji - płac. No dobrze, ktoś naiwny mógłby powiedzieć: przecież nie idzie o obniżanie płac - ale jedynie o uelastycznianie rynku pracy. Otóż niezupełnie. Obniżenie płacy minimalnej i redukcja stawek za pracę w nadgodzinach jest bezpośrednim zaproszeniem do obniżania ogólnego poziomu płac. Inne proponowane regulacje, umożliwiające wyrzucanie z pracy bez zbędnych ceregieli, mają takiż sam charakter. Umożliwią one „zdyscyplinowanie” świata pracy. Pracownik zostanie postawiony przed wolnym wyborem: idziesz jutro na bruk, albo robisz to co dotychczas (albo i więcej) za niższą płacę. Przy okazji zostaną zredukowane, lub zlikwidowane, resztki zakładowych „przywilejów” socjalnych (vide Stocznia Gdynia). Ograniczy się także fanaberie z zakresu bezpieczeństwa i higieny pracy. Pełny Manchester - ewentualnie Łódź z czasów wczesnego Reymonta. Należy też oczekiwać dalszego dynamicznego rozpowszechniania się „elastycznej” formy pracy - na tzw. „dzieło”. Polega ona, jak wiadomo, na świadczeniu dokładnie tej samej pracy co przy regularnym stosunku pracy. Dowcip polega an tym, że pracodawca nie płaci już swojej części obowiązkowej pracowniczej składki na ZUS. Koszty te zmniejszą dochody i spożycie wykonawców „dzieł”. Wynikający stąd spadek zbytu rykoszetem ugodzi samych pracodawców.
Leon Podkaminer
Ekonomista z Wiener Institut für Internationale Wirtschaftsvergleiche (WIIW). Tekst pochodzi z Nowego Tygodnika Popularnego.