Jeszcze na poprzednim Kongresie, niemal bezpośrednio po moim powrocie z wieloletniego pobytu za granicą, gdy udzielono mi głosu jako członkowi-założycielowi UP, zaproponowałem, aby partia stała się wspólnym domem socjalistów, socjaldemokratów i socjal-liberałów. Propozycję tę chciałbym dziś ponowić, zdając sobie sprawę z tego, że przyjęcie jej wymagałoby zmiany niektórych dokumentów programowych, a być może nawet statutowych.
O co mi chodzi? Jestem zdania, że dzisiejsza formuła partii socjaldemokratycznej jest dla Unii Pracy zbyt wąska. Na dłuższą metę nie ma w Polsce miejsca dla dwóch partii socjaldemokratycznych. Słabszej (w sensie liczebności) grozi więc wchłonięcie przez silniejszą. Niebezpieczeństwo takie znacznie zmniejszyłoby się przy przyjęciu odrębnych koncepcji ideologicznych.
Jednym z powodów, dla których idea ta jest mi szczególnie bliska jest to, że sam miałbym ogromne kłopoty z jednoznacznym samookreśleniem. W pewnych kwestiach jest mi bliżej do socjalistów, w innych do socjaldemokratów, w jeszcze innych do socjal-liberałów. Tak na przykład uważam siebie za wręcz lewicowego socjalistę, gdy chodzi o kwestie równości, jestem przeciwnikiem nadmiernego (czytaj: istniejącego obecnie w Polsce) zróżnicowania dochodów, opowiadam się za wyższym opodatkowaniem ludzi bogatych. Zarazem jest mi bliżej do socjal-liberałów w takich kwestiach, jak obecność kapitału zagranicznego w gospodarce, nie podzielam natomiast ich wojującego antyklerykalizmu czy też fascynacji obroną mniejszości seksualnych. Nie dlatego, że jestem głęboko wierzący (wręcz na odwrót zawsze deklarowałem się jako agnostyk) czy też nietolerancyjny w kwestiach obyczajowych, ale po prostu dlatego, że nie uważam, aby te kwestie były dziś najważniejsze dla bytu warstw upośledzonych.
Unia Pracy powstała z połączenia kilku środowisk. Byli tam zarówno socjaliści (spora część działaczy PPS - tych od Jana Józefa Lipskiego), socjaldemokraci (i ci z Solidarności Pracy i ci z PUS) oraz socjal-liberałowie (od Zbyszka Bujaka z RDS). Z czasem podziały się pozacierały, a o obliczu ideowym partii decydowała ortodoksyjna lewicowość w kwestiach społeczno-gospodarczych Ryszarda Bugaja, połączona dodatkowo z nieuleczalnym antykomunizmem. Partia zaczęła być postrzegana jako formacja "na lewo od zdrowego rozsądku".
Z choroby "lewactwa" chyba już się wyleczyliśmy, chociaż niechętni nam publicyści prawicowo-liberalni ciągle nam przypisują "nostalgię za PRL-em." Antykomunizm nie ma i od dawna nie miał w Polsce racji bytu, jako że ostatni komuniści funkcjonowali przed 1968 r., potem już rządził niepodzielnie Partyjny Blok Sprawowania Władzy, nazywający siebie, dla niepoznaki PZPR. Nigdy nie ukrywałem, mówiąc delikatnie, rezerwy wobec tej formacji. Nie uważałem siebie jednak za antykomunistę, a jedynie (czy też aż) za przeciwnika wszelkich form władzy autorytarnej. Swojej niechęci wobec PZPR nigdy nie przenosiłem przy tym na jej byłych szeregowych członków. Wychodziłem bowiem z założenia, że w każdej zbiorowości jest zbliżony odsetek świń i ludzi porządnych.
Lata 1997-2001 były dla Unii Pracy okresem wyjątkowo trudnym. Udało się je przetrwać. Odeszło jednak wówczas od nas wielu ludzi wartościowych. W dodatku nastąpiło niebezpieczne (przynajmniej moim zdaniem) zachwianie równowagi wewnętrznej między poszczególnymi środowiskami.
Dziś, szczerze mówiąc, w naszej partii panuje znaczny mętlik ideowy. Szeregowi członkowie, a niekiedy nawet działacze szczebla centralnego, mieliby znaczne kłopoty ze zdefiniowaniem swojego creda ideowego. Jakże często o ich przynależności do UP decydował bowiem przypadek.
Spróbujmy więc podyskutować. Dopuśćmy wielość poglądów - byle mieściłyby się one w szeroko pojętej lewicowości. Dopuśćmy może nawet prawo do tworzenia frakcji (jakże ładnie brzmiałoby Unia Pracy - Frakcja Socjalistyczna). Tego rodzaju eksperyment przyciągnąłby do nas wiele osób, obawiających się nadmiernego centralizmu i uniformizacji.
Zdaję sobie oczywiście sprawę z kontrowersyjności tych propozycji. Przez niektórych mogą one być odebrane jako próba rozbicia wewnętrznej spoistości partii, przekształcenia jej w klub dyskusyjny. Jak kania deszczu potrzebujemy jednak dyskusji. I to dyskusji nie ograniczającej się jedynie do kłótni o liczbę stanowisk, które powinny nam przypaść. Ta wypowiedź ma właśnie na celu sprowokowanie takiej dyskusji. Zapraszam do polemiki!
Tomasz Bartoszewicz