Przypomina mi to jako żywo monolatrię, czyli oryginalną żydowską odmianę monoteizmu. Monolatria zakłada, że jest tylko jeden Bóg (a więc mamy do czynienia z religią monoteistyczną), jednak ten Bóg jest w ł a s n o ś c i ą tylko jednego narodu, żaden inny naród nie ma prawa do tego Boga się zwracać. Potwierdzenie tej zasady znajdujemy w prawie talmudycznym, które wyraźnie określa, iż Żydem może być tylko osoba zrodzona z matki Żydówki. Zatem praktycznie wyznawcą Jahwe można zostać tylko w warunkach spełnienia zasad prawa mojżeszowego. Żaden goj nie ma na to szans.
Libertarianizm akceptuje jedynie wszechwładzę rynku, odrzuca jakiekolwiek zobowiązania państwa wobec obywatela, biedę traktuje jako konieczność wynikającą z oczywistych dysproporcji społecznych i wszelkie protesty, strajki uważa za absurdalną postawę roszczeniową robotników. Jeden z tzw. polskich liberałów Donald Tusk powiada: "Większość polskich ugrupowań to roszczeniowe korporacje, bardziej związki zawodowe niż partie polityczne, dla których grupowy przywilej będzie ważniejszy od uniwersalnej zasady". I dalej swoje myślenie "liberalistyczne" Tusk objaśnia na przykładzie ziemi: "Osobiście uważam, że ziemi nie należy traktować metafizycznie, ale podobnie jak inne dobra, które powinny podlegać regułom rynkowym." Pięknie. I jak mądrze. Rynek w pojęciu naszych polityków z gatunku Tuska jest wszystkim: jedynym prawem, bogiem, dyktatorem, wyrocznią i Bóg wie jeszcze czym.
W polskiej współczesnej rzeczywistości libertarianizm jest ustrojem zdrady. Oto elity polityczne, szermując hasłami demokracji i wolności, wyzbyły się wszelkich zobowiązań wobec robotników, którzy byli głównymi autorami i bohaterami rewolucji obalającej ustrój socjalistyczny (zwany dla zaciemnienia obrazu historii komunistycznym). Na grzbietach robotników ci panowie zrobili kariery polityczne, na biedzie, bezrobociu i powszechnej pauperyzacji narodu - swoje fortuny. W sumie na zdradzie powstało imperium zakłamania i złodziejstwa.
Proszę zauważyć, jak powszechnie w gębach polityków pojawia się słowo "roszczeniowy". Tymczasem jest to przecież termin z języka prawniczego. Ogranicza się jedynie do obywateli, którzy utracili jakieś dobra, prywatne bogactwa i teraz drogą prawną zgłaszają swoje roszczenia - domagają się zwrotu. Jeśli Tusk tego rodzaju określenia używa w stosunku do postaw związkowych czy robotniczych, to znaczy, iż potwierdza fakt, iż społeczeństwo zostało ograbione z jakichś dóbr. No, to jak, panie Tusk? Może należałoby zwrócić? A nie opowiadać dyrdymałek o zasadach uniwersalnych. Bo nawet w tym pokrętnym, zliberalizowanym świecie obowiązują pewne dokumenty, jak uchwalona przez ONZ Powszechna Deklaracja Praw Człowieka czy Międzynarodowy Pakt Praw Gospodarczych, Społecznych i Kulturalnych. No, albo ratyfikowana przez Polskę Europejska Karta Społeczna. Może warto zajrzeć do tych dokumentów i doczytać się oczywistych obowiązków socjalnych, jakie ma państwo wobec swoich obywateli. Bo jeśli władza ma w całości przejść w łapy bezdusznego rynku, to po cholerę nam państwo. Zamieńmy Polskę w jeden wielki bazar, jarmark i złodziejski interes.
Ten, kto zgłasza tzw. roszczenia, natychmiast otrzymuje odpowiednią etykietkę: komuch. A jeśli próbuje wypowiadać się w obronie interesów pracowniczych, zatyka mu się gębę demagogicznym stwierdzeniem: to jest populizm. Natomiast cały ten pseudoliberalny bełkot na temat wyższości rynku nad prawem, sprawiedliwością, normami współżycia społecznego urasta do rangi biblii ekonomicznej, za którą stoi w roli autorytetu jeden z największych hochsztaplerów transformacji - niejaki Leszek Balcerowicz.
Wielokrotnie już powtarzałem w swej skromnej felietonistyce, że dawny proletariat, przed którym drżeli towarzysze z wszystkich komitetów PZPR, zamienił się w potulny, ogłupiany przez elity i media, skołowany i bezradny elektorat. Natomiast dyktatura proletariatu przepoczwarzyła się bezczelnie na naszych oczach w dyktaturę rynku. A dokładniej- w dyktaturę pieniądza, bo przecież rynek, mimo wszystko - jak to widać w Europie - stara się respektować podstawowe prawa etyczne. Natomiast nasi libertarianie robią coś w rodzaju eksperymentu: sprawdzają, jak głęboka jest nasza głupota, naiwność, strach i cierpliwość, jak dalece można rozkradać i rujnować to państwo, ogłaszając powszechną wszechwładzę rynku.
Perfidia libertarian jest tak bezkarna i podła, że potrafią oni namawiać zgangrenowane związki zawodowe, iżby tłumaczyły robolom, że ich nędza to naturalne koszty transformacji, że wszelka roszczeniowość hamuje procesy postępu. Poświęcona baba z "Tygodnika Powszechnego", niejaka Józefa Hennelowa, pisze bezczelnie, iż domaganie się jakiegokolwiek socjalnego minimum czy redystrybucji bogactwa narodowego jest dowodem bolszewizacji świadomości społecznej. Więc czyje jest to bogactwo narodowe? Tylko Hennelowej i jej kolesiów to dobro rozkradających?
Tragiczne jest to, że jeszcze niedawno ci ludzie, którzy dziś pyskują na roszczeniowe postawy społeczeństwa, podpisywali się pod programem Solidarności. Doradzali stoczniowcom, jak rozmawiać z komunistami i jakie twarde stawiać warunki, by obronić robotnicze interesy. Teraz, gdy stoczniowców wywala się na zbity pysk z roboty, karze się ich za strajki, do których prawo sobie wywalczyli, to znajduje się jedynie dwóch sprawiedliwych - Jacek Kuroń i Karol Modzelewski - których stać na gest solidarności. Reszta gotowa jest napluć stoczniowcom w gębę za ich ponoć nieuzasadnione postawy roszczeniowe.
Przecieram oczy ze zdumienia. Czyj to właściwie jest kraj? Jaka banda cwaniaków nim zarządza? Czy my już całkiem jesteśmy ślepi, głusi i bezradni?
Wojciech Plewa
tekst ukazał się w tarnowskim tygodniku TEMI