Sprawami mniejszości, w tym gejów i lesbijek, interesuję się od dawna. Ucieszyła mnie obietnica zawarta w tytule artykułu Jacka Kochanowskiego, że geje nie będą udawać małżeństw. Cenna obietnica, bo właśnie udawanie, także przed sobą, to podstawowe zagrożenie - zresztą nie tylko dla mniejszości. Ale ludzie w jakiś sposób inni niż większość zwykle muszą zbyt wiele płacić za ujawnianie swojej odrębnej tożsamości. Walka przeciw dyskryminacji to przede wszystkim obniżanie ceny jawnego bycia sobą.
Z tym nastawieniem postanowiłam przeczytać artykuł Jacka Kochanowskiego, który okazał się jeszcze ważniejszy i ciekawszy, niż można było sądzić po tytule. Ten tekst to rzeczywiście krok w bardzo podstawowej debacie, do której trzeba wrócić. Kochanowski trafnie sygnalizuje kolejny etap "sporu o charakter naszej demokracji oraz o relację między światopoglądem chrześcijańskim (katolickim) a systemem prawnym państwa. Stanowisko Kościoła jest jasne: duchowni domagają się respektowania przez polskie prawo fundamentalnych w rozumieniu Kościoła aspektów chrześcijańskiej etyki, nawet gdy statystycznie znacząca część społeczeństwa ma na dany temat zdanie odmienne".
Polemizując z artykułem Kochanowskiego, Zofia Milska-Wrzosińska idzie tropem tytułu i konkretnej sprawy roszczeń gejów i lesbijek. Przydałaby się dyskusja z jej stanowiskiem, ale tu chciałabym raczej zwrócić uwagę na zasadniczy wątek - myślenie o roli państwa i prawa, o demokracji i normach, wreszcie o roli Kościoła katolickiego (czy - jak wolałabym - chrześcijańskiego świadectwa o wartościach). Ten wątek nie jest sensacyjny - nadaje się tylko na audycję po północy; chodzi o opinie, dla których często brak miejsca w przeładowanej "Arce Noego". Ale może uda mi się z nimi przemknąć śladem Kochanowskiego pod podwójną żarówką - symbol odpowiedni - z jednej strony zasilanie chrześcijańskie, z drugiej - energia Praw Człowieka. Chcę, aby te siły spotkały się bez zwarcia.
Poruszanie tematów zapalnych musi prowadzić do sporu o zasady. Kochanowski sam słusznie podkreśla, że tak jest - a ów spór o zasady widzi przede wszystkim jako starcie Kościoła (rzymskokatolickiego) z myślą demokratyczną, z tym, co nazywa "filozofią obrony praw człowieka, szczególnie człowieka w jakikolwiek sposób innego" (który na przykład jest innowiercą, innoplemieńcem lub gejem). Dopowiedzmy: dla tej filozofii to jednostka jest realnym podmiotem prawa, wartością - jeśli nie najwyższą, to centralną. Jednostka, a nie zbiorowość czy wspólnota, taka czy inna.
Zdaniem Kochanowskiego (i oczywiście bardzo wielu podejmujących refleksje nad socjologią przemian) Polska z opóźnieniem wchodzi teraz w nurt przemian od dawna dokonujących się na zachodzie. Dotyczą one niemal wszelkich spraw ludzkich, ale tu interesuje nas określone pole konfrontacji - prawo a moralność. Upraszczając, można zgodzić się z tezą, że Kościół zasadniczo podporządkowuje prawo moralności przez siebie kodyfikowanej i głoszonej, a także przekazywanej w tradycji kulturowej. Natomiast "filozofia praw człowieka" bierze pod uwagę to, że społeczeństwo jest obecnie (a może i dawniej było?) zróżnicowane w pojmowaniu wartości etycznych. Prawo państwowe musi się z tym liczyć. Przede wszystkim nie powinno bezwzględnie nakazywać działań, które dla kogoś są sprzeczne z sumieniem (jak np. służba wojskowa). W swoich instytucjach prawo państwowe musi unikać dyskryminacji. Stąd też konkluzja - skoro prawo sankcjonuje heteroseksualne związki dwojga (w postaci małżeństw lub rejestrowanych konkubinatów), to powinno analogicznie uwzględniać podobne związki homoseksualne.
Jest to dobry przykład, ale oczywiście problem jest szerszy. Rozwód pomiędzy prawem a jedną z konkretnych moralności (katolicką czy chrześcijańską) musi mieć wiele konsekwencji. Pewnie nie wszystkie już dostrzegamy.
Kochanowski przytacza precedens świadczący, że Kościół w konkretnej sprawie raz już pogodził się z takim rozwodem - nie zmieniając swoich zasad, ale godząc się, że ich przestrzeganie nie będzie chronione przez prawo państwowe. Taki "rozwód" nastąpił w kwestii rozwodów. Kościół praktycznie pogodził się z istnieniem tej instytucji prawa państwowego. Nadal uczy swoich wiernych, że rozwodzić się nie powinni i nie uznaje odzyskanego przez rozwód stanu wolnego. Wewnętrznie rządzi się swoim własnym prawem, ciesząc się autonomią. Publicznie głosi swoje zasady, surowsze niż przepisy prawa państwowego. Państwo nikogo do rozwodu nie zmusza, zwłaszcza odkąd istnieje alternatywa - uporządkowanie aspektów cywilnoprawnych rozpadu małżeństwa przez separację. Myślę, że jest możliwe i wręcz prawdopodobne rozwiązanie wielu innych kwestii prawnych w duchu "filozofii praw człowieka" ze zgodą Kościoła na kolejne ustępstwa tego typu co w kwestii rozwodów. Trzeba na to właściwie tylko czasu. Ale, niestety, tak będą załatwiane tylko te kwestie, w których liberalizacji potrzebuje i życzy sobie większość. Prawa gejów i lesbijek do takich problemów nie należą.
Jednak nie tylko z tej racji sądzę, że równolegle do procesu uzgadniania punkt po punkcie w duchu praktycznego kompromisu trzeba wracać do dyskusji na poziomie zasad, wartości czy po prostu pojmowania świata i człowieka. Przywiązania do chrześcijańskiej wizji człowieka nie uważam za "ideologiczną czapę". To jest prawdziwy składnik tożsamości jednostek, godny poszanowania jako ich preferencja i szansa rozwoju. "Czapa", czyli obligatoryjny schemat, "nadrzeczywistość" otoczona kultem, istnieje, niestety, po obu stronach; z materii Praw Człowieka też da się ją skroić. "Czapy" zderzają się na forum upolitycznionym z pustym hałasem. Przez jedną z czap płyną z radia fale insynuacji i groźnych przestróg. Myślę, że dobra przyszłość zarówno Kościołów, jak i dla poszanowania praw i wolności człowieka na świecie zależy od nawiązania dialogu i prowadzenia go z gołą głową. Są tego niejakie początki, także w Polsce.
Mam nadzieję, że przynajmniej dla niektórych współautorów i użytkowników konstytucji formuła autonomii Kościoła i państwa nie jest tylko znaleziskiem słownym, że jest w niej zawarta treść godna rozwijania, która w przyszłości będzie brana poważnie.
Pozwolę tu sobie na marzenie. Wnikając głębiej we własną filozofię osoby ludzkiej i jej praw, Kościół rzymskokatolicki mógłby uznać prawo państwowe za domenę autonomiczną, w której jego wierni mają coś do powiedzenia jako obywatele-wyborcy, ale hierarchia powinna powstrzymywać się od wywierania bezpośredniego lobbystycznego wpływu.
To jednak byłoby jeszcze za mało. Byłoby to tylko zaprzestanie prób tworzenia państwa wyznaniowego (taka rezygnacja właściwie już jest faktem). Aby zrobić więcej, Kościół powinien uznać autonomię państwa za dobro, które chce chronić. Wierni uczestniczący w rządach demokratycznych także w Kościele dowiadywaliby się, że dziś po tylu złych doświadczeniach wiemy, że "państwo nie może narzucać jednostce jakiejkolwiek ideologii, a do jego naczelnych zadań należy umożliwienie jednostkom rozwoju zgodnego z indywidualnymi predyspozycjami, wyborami, preferencjami". Cytuję tu znów Kochanowskiego - w przekonaniu, że ta formuła z jego tekstu jest zasadniczo do przyjęcia dla chrześcijanina, jeśli pamiętać, że pole wyborów jednostki jest ograniczone przez warunek niezadawania krzywdy innym. Sięgając do swej własnej tradycji i filozofii, na przykład do dokumentów II Soboru Watykańskiego, Kościół rzymskokatolicki mógłby też odkryć własną głęboką motywację na rzecz troski o prawa jednostek, także tych znajdujących się w mniejszości. To miałoby ogromne znaczenie. Istnieje potrzeba rzetelnej koalicji dla obrony praw i wolności człowieka. A tak naprawdę to nie "filozofia praw człowieka" jest realną alternatywą wpływów Kościoła, ale mentalność kolesiów przymierzających różne "czapy" na użytek doraźny i sobkowski.
Halina Bortnowska
Halina Bortnowska jest członek Komitetu Helsińskiego w Polsce.
Powyższy tekst ukazał się w Gazecie Wyborczej w odpowiedzi na głośny artykuł Jacka Kochanowskiego „Geje nie będą udawać małżeństw”.