Rewolucja czy reforma?
Z dzisiejszej perspektywy spory rozsadzające II Międzynarodówkę co do formy walki o socjalizm, którego sedno – przypomnijmy – miało stanowić uspołecznienie środków produkcji i, co za tym idzie, podział wytworzonych dóbr „według potrzeb”, trącą myszką. Oczywiście nie w sferze teoretycznej – daj nam Boże dziś polemiki na takim poziomie i o takiej aktualności jak Kautsky’ego z Jauresem, Liebknechta z Bernsteinem czy chociażby Róży Luksemburg z Leninem. Chodzi mi o praktykę. Tu już wszystko zostało przegrane, to jest – pardon – rozstrzygnięte. Z potężnego ruchu robotniczego, który wywołał w zeszłym wieku dwie rewolucje, stworzył pierwsze na świecie państwo robotnicze oraz wymusił na burżuazji ustępstwa, które zaowocowały „welfare state” i „złotym trzydziestoleciem” powojennego kapitalizmu europejskiego (czy jak to nazywają inni – społecznej gospodarki rynkowej), na dobrą sprawę zostało bardzo niewiele. Protoplaści dzisiejszych socjaldemokratów – reformiści w rodzaju Edwarda Bernsteina – jeśli chodzi o cel nie różnili się niczym od rewolucjonistów pokroju Luksemburg czy Lenina. Chodziło im wszystkim o stworzenie społeczeństwa bezklasowego, w którym środki produkcji zostałyby uspołecznione, a wszelkie nierówności – zniesione. Niezgoda panowała jedynie co do tego, jak to osiągnąć. Reformiści uważali, że należy do tego dochodzić stopniowo, w ramach istniejących struktur kapitalistycznych. Rewolucjoniści argumentowali zaś, że nie sposób osiągnąć tego celu bez fundamentalnego przekształcenia istniejącego porządku politycznego i ekonomicznego – czyli bez rewolucji.
Po 127 latach możemy dziś przyznać rację Marksowi, który krytykował zawarte w 1875 roku porozumienie w Gotha pomiędzy reformistycznymi socjalistami Lassalle’a i rewolucyjnymi marksistami Wilhelma Liebknechta, widząc w stworzonej wówczas Socjaldemokratycznej Partii Niemiec bardziej czynnik wzmacniający państwo burżuazyjne niż je znoszący. Nic nie pokazuje tego lepiej jak socjaldemokracji „głosowanie za wojną” w 1914 roku. Międzynarodowa solidarność proletariuszy, w wydaniu reformistycznym, ustąpiła miejsca szowinistycznemu zaślepieniu, zaprzęgniętemu w służbę kapitału. Jak się okazało, nie po raz ostatni zresztą.
There is no alternative!
Rozdźwięk pomiędzy deklaracjami a praktyką partii socjaldemokratycznych trwał zaskakująco długo. Jako pierwsza, w 1959 roku, zrewidowała swój statut właśnie socjaldemokracja niemiecka, socjaliści francuscy zniesienie kapitalizmu deklarowali jeszcze do 1981 roku, zaś brytyjska Partia Pracy dopiero w 1995 roku pozbyła się postulatu „wspólnej własności środków produkcji, podziału i wymiany”, zawartego w słynnym punkcie czwartym programu. Dziś już nie ma żadnych wątpliwości, że „socjalizm” w wydaniu socjaldemokratycznym nie oznacza bynajmniej zniesienia kapitalistycznych stosunków produkcji. Co więcej, od czasu przejęcia władzy w Wielkiej Brytanii i Niemczech przez Tony Blaira (zwanego również „Tory” Blairem) i Gerharda Schroedera, i wytyczeniu przez nich programu „trzeciej drogi”, nikt, kto zachował jeszcze resztki zdrowego rozsądku, nie ma już najmniejszych wątpliwości, że programem „na dziś” europejskiej lewicy to kontynuacja neoliberalnej polityki pozostawionej w spadku przez niesławnej pamięci Margaret Thatcher i Ronalda Reagana. Mentor brytyjskiej New Labour, Anthony Giddens, nie mówi w swoich brykach nic ponad to, co ponad dekadę temu ogłosił Francis Fukuyama – historia się skończyła. Chcecie czegoś innego niż rynek, kapitalizm i demokrację parlamentarną, pod dyktando F-16 i Microsofta? Proszę bardzo – my oferujemy wam zmianę – rynek, kapitalizm i demokrację parlamentarną pod nasze dyktando. Marzy wam się coś innego, drodzy uczestnicy Forum Socjalnego w Porto Alegre, działacze ATTAC, Chłopskiej Drogi, Ruchu Bezrolnych i tysięcy innych organizacji antyglobalistycznych, obecnych na ulicach Seattle, Goeteborga, Pragi i Genui? To są tylko marzenia, bo nie ma innej drogi. There is no alternative – jak to powiedziała pewna klasyczka.
Ostatecznym dowodem europejskiej lewicy, ściślej zaś europejskich partii władzy przyznających się – acz coraz bardziej niechętnie – do swoich socjalistycznych korzeni, na to, że zdobycze socjalizmu możliwe są (o ile w ogóle) tylko w obrębie demokracji kapitalistycznej jest casus Chin oraz Związku Radzieckiego i ich byłych akolitów. Zgoda, milionów niewinnych ofiar nie da się wytłumaczyć niczym – ani wojną domową, ani blokadą gospodarczą, ani zbyt pospieszną industrializacją czy koniecznością kolektywizacji... Tylko, na miły Bóg, dlaczego to właśnie ma stanowić alternatywę? Czyż naprawdę nie ma innej drogi? Coraz wyraźniej widać, że europejska socjaldemokracja przyjęła za swoje twierdzenie obskuranckiej prawicy, że jedyną konsekwencją rewolucji socjalistycznej jest stalinizm, a każda próba stworzenia społeczeństwa bezklasowego musi skończyć się Gułagiem.
Dokąd od socjalizmu?
„Rozwój nowych technologii nie zepchnął historycznego dzieła socjaldemokracji do lamusa. Nierówności klasowe i sprzeczności interesów nie były nigdy tak znaczne jak dziś. Europa społeczna leży w naszym zasięgu, ale żeby ją urzeczywistnić, socjaldemokracja musi pożegnać się z ideologiami rynku i powrócić do roli obrońcy ofiar globalizacji i rzecznika interesów ogromnej większości ludzi pracy najemnej.” Tak w polemice z szefem brytyjskiego MSZ-u Robinem Cookiem, co do koncepcji „trzeciej drogi”, napisało w „Le Monde” troje wybitnych działaczy socjaldemokracji europejskiej – znany obrońca praw człowieka, deputowany europejski i były pierwszy przewodniczący organizacji SOS Rasizm Harlem Desire, socjalistyczna wiceprzewodnicząca Parlamentu Europejskiego Marie-Noelle Lienemann i politolog Philippe Marliere. Niestety, głosy te należą do mniejszości, a już tym bardziej w Polsce, gdzie nasza establishmentowa socjaldemokracja spod znaku SLD i Unii Pracy, nie stara się nawet o zachowanie pozorów lewicowości, tak jak chociażby jej francuska odpowiedniczka. Podtrzymywanie monetarystycznego mitu „inflacji uderzającej w najuboższych” i wiążąca się z tym niechęć do zwiększenia masy pieniądza na rynku, jako jednego z czynników pobudzających popyt, restrykcyjne ograniczanie deficytu budżetowego kosztem cięć w wydatkach socjalnych, kontynuacja katastrofalnej polityki prywatyzacyjnej, utrzymywanie na stanowisku prezesa Narodowego Banku Polskiego Leszka Balcerowicza w imię „niezależności banku centralnego” (czyli de facto niezależności od demokratycznie wybranego parlamentu), tolerowanie obowiązującej skrajnie restrykcyjnej ustawy antyaborcyjnej i prowadzenie wiernopoddańczej polityki wobec Kościoła katolickiego, nie mającej nic wspólnego z deklarowaną świeckością republikańską i rozdziałem Kościoła od państwa, to tylko pierwsze z brzegu przykłady stawiające lewicowość polskich formacji socjaldemokratycznych po dużym znakiem zapytania.
Na osobną uwagę zasługuje postawa prawie całej polskiej elity politycznej wobec polityki zagranicznej Stanów Zjednoczonych. Polska, kraj szczycący się, iż pierwsza powiedziała „nie” Hitlerowi, trzy lata temu poparła bombardowania Belgradu, mordowanie cywilnych obywateli i całkowite zniszczenie infrastruktury kraju, z którym przecież nie była w stanie wojny! Owszem, znaleźli się wówczas parlamentarzyści (głównie z lewicy, ale nie tylko), którzy wystosowali oficjalny list do Billa Clintona z prośbą o zaprzestanie bombardowania Jugosławii. Kilku z nich, w geście solidarności, pojechało nawet do bombardowanego kraju. Symptomatyczna jest jednak postawa jednego z sygnatariuszy listu, Włodzimierza Cimoszewicza, obecnego ministra spraw zagranicznych, który jakiś czas temu oświadczył, iż mylił się w ocenie ówczesnej sytuacji i przyznał rację Amerykanom. Czy była to cena jaką musiał zapłacić, aby zostać ministrem – tego się pewnie nigdy nie dowiemy.
Podobnie całkowite poparcie jakie rząd polski i prezydent udzielili barbarzyńskim nalotom amerykańskim na Afganistan i – awansem, na zapas – agresji na Irak, wystawia fatalne świadectwo nie tylko ideowości naszej socjaldemokracji, ale i niezależności uprawianej przez nią polityki, że o zwykłej przyzwoitości nie wspomnę.
Wytłumaczenie tej postawy wydaje mi się proste – oni po prostu zapomnieli czym jest socjalizm! A czym jest socjalizm? Niech mi będzie wolno zacytować ku refleksji parę fragmentów głośnego tekstu Leszka Kołakowskiego z października ’56 „Czym jest socjalizm?”:
„Otóż: socjalizm nie jest
- państwem, którego żołnierze pierwsi wstępują na ziemię innego kraju;
- państwem, gdzie ilość urzędników rośnie szybciej niż liczba robotników;
- państwem, gdzie tchórzom żyje się lepiej niż odważnym;
- państwem, w którym część obywateli otrzymuje płace czterdzieści razy wyższe niż inna część;
- państwem, które chce, żeby jego ministerstwo spraw zagranicznych kształtowało bieżący światopogląd dla całej ludzkości;
- państwem, które źle odróżnia ujarzmianie od wyzwalania;
- państwem, gdzie rasiści cieszą się wolnością;
- państwem, które mówi, że świat jest bardzo skomplikowany, ale naprawdę myśli, że świat jest nadzwyczaj prosty;
- państwem, które jest przekonane, że nikt nigdy na świecie nie może wymyślić nic lepszego;
- państwem, gdzie wielu ignorantów uchodzi za uczonych;
- państwem, gdzie jest dużo ludzi szlachetnych i dzielnych, ale trzeba wiedzieć o tym skądinąd niż ze znajomości polityki jego rządów;”
Po całej, znacznie dłuższej wyliczance czym nie jest socjalizm, Kołakowski przystępuje do jego zdefiniowania i pisze: „Socjalizm jest to ustrój, który... eh!, co tu dużo mówić! Socjalizm jest to naprawdę dobra rzecz.” Oczywiście 20 lat później popularny filozof zdanie zmienił diametralnie, a wygląda na to, że wraz z nim cała europejska socjaldemokracja.
Wracając, przy końcu, do cytowanego przeze mnie Hegla. Otóż wbrew przekonaniu socjaldemokratów, że lekcję historii odrobili sumiennie i z dwojga złego postanowili ulepszać liberalizm, miast niwelować nierówności społeczne, co – jak wszyscy wiemy – kończy się Gułagiem, wydaje mi się, iż przeoczyli jeden istotny fakt. Chodzi mi mianowicie o to, że jak pokazuje XX-wieczna historia Europy, w tym również ta najnowsza, wszędzie tam, gdzie socjaldemokracja zaczyna mówić językiem prawicy, ludzie pracy najemnej odwracają się od niej, szukając swoich reprezentantów wśród antyliberalnej (przynajmniej na początku) prawicy i skrajnej prawicy. Gwałtowny wzrost popularności partii czerpiących z dziedzictwa NSDAP jest w Europie faktem. Polska również nie jest tu wyjątkiem. Jest jeszcze czas, aby się opamiętać!
A co z pytaniem, stanowiącym tytuł mojego wystąpienia – Czy socjalizm jeszcze żyje? Tu odpowiedź jest twierdząca – Tak, w naszych sercach i marzeniach!
Stefan Zgliczyński