Na sukces nacjonalistów lewica zareagowała w dobrze znanym stylu – organizując manifestacje przeciw wynikom wyborów. Na ulicę wyległy tłumy skacowanych moralnie ludzi, wyrażających święte oburzenie wobec tego, co się stało. Przesłanie manifestacji było absurdalne – oponowano przeciw wynikom wyborów we własnym kraju, tj. przegranych niejako z osobistym współudziałem każdego obywatela, czyniąc to jak na ironię w imię „obrony demokracji”.
Wszyscy, którzy tak głośno dawali wyraz oburzeniu, powinni przede wszystkim zastanowić się nad motywami, jakimi kierują się coraz liczniejsi obywatele Europy udzielając poparcia skrajnej prawicy. Nie ma dymu bez ognia, a powszechność zjawiska sugeruje, aby czym prędzej wziąć się do ustalania jego zarzewia, nim wybuchnie naprawdę poważny pożar. Niechęć żywiona przez lewicowców do narodowców sprawia, że większość z nich analizę skrajnej prawicy ogranicza do przekonania, że poglądy faszystowskie charakterystyczne są dla głupców i cwanych politykierów wykorzystujących tępotę bliźnich. Bardziej oczytani recytują książkową formułkę o „drobnomieszczaństwie, które w obliczu kryzysu ekonomicznego staje się bardziej reakcyjne”. Jednym słowem – pełna ignorancja.
Ideologia narodowców rzeczywiście nie jest zbyt skomplikowana. Błędem jednak byłoby ją lekceważyć. Bez względu na to, jak tania i populistyczna jest to filozofia, Le Pen żeruje na prawdziwych chorobach, które inne siły polityczne często pomijają milczeniem, albo zbywają garścią komunałów.
Tęsknota za silnym państwem
Sukces ultraliberalnego kapitalizmu spowodował, że napięcia, jakim poddawany jest tzw. zwykły człowiek gwałtownie wzrosły. Bez względu, czy gospodarka przechodzi okres prosperity, czy dusi ją recesja, egzystencja jest mniej stabilna, a utrzymanie tego samego poziomu życia wymaga coraz większego wysiłku. Dzieje się to za sprawą coraz bardziej morderczej konkurencji. Wzrastająca produktywność zamiast podniesienia komfortu ogółu ludzi, oznacza degradację wszystkich poza czołówką wyścigu, która za to zgarnia krocie. Przegranych jest coraz więcej, a dla tych, którzy spadną najniżej, rynek jest bezlitosny. Nie masz czym zapłacić – wypadasz z gry. Możesz szybko poznać uczucie głodu, stracić mieszkanie, przyjaciół. Przegrać życie.
Nic dziwnego, że ludzie pożądają gwarancji bezpieczeństwa silniej niż w czasach stabilizacji. Chcą wiedzieć, że w razie upadku nie połamią wszystkich kości. A do tego potrzebny jest sprawny systemu ubezpieczeniowy, który gwarantuje przetrwanie w czasie porażki. Większość ludzi czuje instynktownie, iż komercyjne zabezpieczenie przed atakami skomercjalizowanej rzeczywistości nosi w sobie wewnętrzną sprzeczność, dlatego też jako najpewniejszy system ubezpieczeniowy postrzegają państwo. Wolą solidaryzm społeczny niż prawa rynku. Pogląd, że to państwo (zorganizowana wspólnota ludzka) powinno stanowić instytucję ubezpieczeniową na wypadek kłopotów jednostki, jest wspólny dla rzeszy ludzi o różnej orientacji politycznej, których nie stać na zabezpieczenia komercyjne.
Problem w tym, że państwo w epoce neoliberalnej jest osłabiane w tych swoich funkcjach, które mogłyby zagrażać postępującej emancypacji kapitału. Owa mizeria sił i środków częstokroć, np. w Polsce lub Francji, kontrastująca z ogromem aparatu urzędniczego, jest przeciwieństwem tego, czego oczekuje się od ubezpieczyciela: siły, stabilności, bogactwa. Fakt ten skłania ludzi do reakcji dwojakiego rodzaju: część akceptuje postępującą degradację użytecznych funkcji państwa, zgadza się polegać na rynku i domaga się jedynie, aby zmniejszać biurokrację i podatki, podczas gdy druga grupa chce wzmocnienia państwa, żeby mogło sprawniej rozwiązywać problemy obywateli.
Głosy tych ostatnich są coraz bardziej słyszalne. Wraz ze światowym kryzysem gospodarczym i upadkiem mitu „nowej gospodarki”, coraz więcej społeczeństw zaczęło wykazywać zmęczenie dominacją rynku. Nie sprawdziła się naiwna wiara zwolenników liberalizmu, że rynek zostanie ucywilizowany przez tzw. społeczeństwo obywatelskie, czyli prężne organizacje pozarządowe. Szał zarabiania pieniędzy, który ogarnął możnych trzy dekady temu, bez większego trudu neutralizuje działania społeczników.
Nawet instytucjonalne zabezpieczenia przed wszechwładzą oligarchii finansowej nie mają już istotnego znaczenia. Gromada pozorantów pętających się po sejmie przydaje się szefom biznesu, aby zmieniać prawo na własną korzyść, tworzyć warunki do machlojek kosztem konkurencji słabiej okopanej w gabinetach funkcjonariuszy państwa, zapewniać przewagę w wyścigu do intratnych zamówień opłacanych z kieszeni podatnika, kontrolować aparat policyjny pod kątem jego lojalności wobec „świętego prawa własności”. Jest to ekonomiczne – za serwis dla bogatych płaci podatkami biedota.
Podobnie z demokracją lokalną. Upartyjnienie władz samorządowych sprawia, że ich działalność jest często podporządkowana rozgrywkom politycznym. Dodajmy do tego fakt, iż władze samorządowe przejęły na swoje barki ciężar przynajmniej współfinansowania usług publicznych bez odpowiednio dużego udziału w pozyskiwaniu pieniędzy budżetowych.
Nic tedy dziwnego, że szybko zwiększa się liczba zwolenników ingerencji silnego państwa w celu uporządkowania chaosu.
Kawiorowa lewica
Porządek neoliberalny można kontestować z różnych stron. Problem w tym, że najsilniejszy i najlepiej zorganizowany nurt socjaldemokratyczny, który miał zasługi w zacieraniu różnic klasowych i budowie welfare state po II wojnie światowej, w obliczu zmasowanego ataku liberałów całkowicie zawiódł. Poszukiwacze „złotego środka”, w obliczu ofensywy biznesu oraz wyzwań globalizacji, przeszli na stronę kapitału i zaczęli budować porządek odarty z takich wartości, jak partycypacja pracowników w zarządzaniu firmami, pomoc społeczna dla potrzebujących, powszechna dostępność ochrony zdrowia i edukacji.
Blairyzm-schröderyzm to ideologia służąca utrzymaniu władzy, nawet za cenę przejścia do obozu wroga. Aby zdobyć głosy i pieniądze klasy średniej, europejska socjaldemokracja przejęła większość postulatów swoich adwersarzy i przekształciła się w ruch o orientacji liberalnej, w zasadzie nie do odróżnienia od umiarkowanej prawicy. Prywatyzacja sektora publicznego, antypracownicze ustawodawstwo, niechętny stosunek do emigrantów – to tylko niektóre przykłady zaprzepaszczenia etosu obrońców świata pracy. Dochodzi do tego tradycyjna wada socjaldemokratów: skłonność do mnożenia biurokracji.
Te poczynania funkcjonariuszy oficjalnej lewicy są bardzo krótkowzroczne. „Trzecia droga” blairyzmu-schröderyzmu nie ma szans spowodować oczekiwanej przez jej autorów przemiany Europy w potęgę konkurencyjną wobec państw azjatyckich czy USA. Globalizacyjne równanie w dół sprawia, że lista krajów o typowo bandyckim systemie socjalnym wydłuża się, a zarobki i wszelkiego typu świadczenia są w nich na takim poziomie, iż sprowadzenie Niemców, Francuzów czy Brytyjczyków na takie dno jest raczej niewyobrażalne. Europa pozostanie więc niekonkurencyjna w takim sensie, jak rozumie to kapitał, a w dodatku osłabi się – co już widać m.in. w Polsce i Wielkiej Brytanii – przez brak inwestycji społecznych (zacofanie edukacyjne).
Słabości lewaków
Niemal wszyscy obserwatorzy francuskiej sceny politycznej po pierwszej turze wspomnianych wyborów prezydenckich zwracali uwagę na fakt, że przyniosły one sukces także kandydatom radykalnej lewicy. Trójka trockistów zyskała łącznie poparcie ponad 10% głosujących Francuzów. A jednak wzrost znaczenia tych partii wydaje się mało realny. Przede wszystkim jest rozbity na wiele zwalczających się partyjek. Podział ów nie wynika z gorącej dyskusji na tematy aktualne, ale z dogmatyzmu i kłótliwości poszczególnych interpretatorów marksizmu. W efekcie trockizm pogrążony jest w bratobójczych waśniach i zastoju intelektualnym, a jego analiza kapitalizmu dotyczy zazwyczaj modelu sprzed globalizacji i trąci myszką. Ich taktyka jest zawsze taka sama – aktywiści starają się zbudować wymarzoną partię robotniczą, a potencjalnych członków poszukują wśród uczestników masowych protestów społecznych, w związkach zawodowych itp. Oznacza to instrumentalne traktowanie ludzi – grupka fanatyków stara się wejść w aktywne politycznie środowiska pracownicze tylko po to, aby zaszczepić im „prawidłowy” sposób postrzegania świata.
Także lewica nieetatystyczna (anarchiści) przeżywa w ostatnich latach wyraźny regres ideowy. Dominacja neoliberalizmu przyniosła anarchistom degenerację części ich ruchu na sposób zbliżony do tego, co stało się z lewicą etatystyczną. Siła myśli anarchistycznej, polegająca na połączeniu najbardziej społecznych idei socjalizmu i liberalizmu, została zastopowana w niektórych krajach przez działania skoncentrowane na krytyce państwa, nie podważające istoty wyzysku klasowego – swoisty „anarchizm kapitalistyczny”. Dopiero niedawne przyłączenie się do wyraźnie etatystycznego ruchu antyglobalizacyjnego świadczy o tym, że bardzo powoli ruch wraca na swoje pozycje, zauważając jak silny jest totalitaryzm wolnego rynku i że mimo wszystko łatwiej pracować w Paryżu czy Hamburgu niż w San Salvador albo Kuala Lumpur.
Cechą wspólną różnego typu grup marksistowskich i anarchistycznych jest także nadmierne skupianie się na poszerzaniu praw obyczajowych i swobód mniejszości, kosztem zaniedbywania lub ignorowania walki ekonomicznej. Dominacja tzw. politycznej poprawności – którą inteligencja Zachodu chciała zasypać bariery społeczne – oraz populistyczne zabiegi w celu zyskania poparcia skłóconych z prawicą grup społecznych doprowadziły do tego, że trockiści i anarchiści wojują dziś głównie o prawa gejów, kobiet, zwierząt itp. W sytuacji, w której coraz mniejsza grupa potentatów ekonomicznych usiłuje zepchnąć biedotę całego świata wprost do rynsztoka, taka taktyka dla obu nurtów radykalnej lewicy jest oczywiście samobójcza.
Zwiększanie swobód obyczajowych z oczywistych względów jest w stanie tylko w niewielkim stopniu zainteresować ogół społeczeństwa w momencie, gdy gwałtownie odbiera się mu podstawy fizycznej egzystencji: zmniejsza płace, uzależnia emerytury od spekulacji finansowej, wyrzuca z pracy i domów. Zresztą ideologiczne zaślepienie licznych działaczy skrajnej lewicy sprawia, że nie dostrzegają oni, iż zwiększanie swobód tego typu zapisane jest w katalogu wartości liberalnych. W kwestii praw kobiet czy gejów bez trudu dostrzec można stałą ewolucję obyczajów i prawa. Oznacza to, że mniejszości seksualne, feministki i inne grupy, do których lewicowi radykałowie uparcie mrugają okiem, mają lepszych, bo potężniejszych sojuszników. Brak też moralnej konieczności występowania w ich imieniu – są to grupy lepiej zorganizowane, a zamordyzm obyczajowy Polsce ani Europie nie grozi.
Działając w ten sposób lewacy nie osiągają nic, a dużo tracą odstraszając bardziej konserwatywne obyczajowo środowiska pracownicze. Wbrew temu, co sądzą lewacy, obyczajowy „luz” jest charakterystyczny dla klas wyższych, a środowiska robotnicze niezbyt przychylnie patrzą na jego propagowanie. Gdy główny atak następuje w sprawach zatrudniania, pracy i płacy, koncentrowanie się na tych kwestiach to przejaw niedojrzałości i braku orientacji w rzeczywistości.
Komunikat radykalnej prawicy jest o wiele bardziej czytelny i to nie tylko z tej racji, że znajduje się tam wiele demagogicznych treści skierowanych przeciw cudzoziemcom, mniejszościom narodowym, czy afirmujących potrzebę autorytarnej władzy. Ruchy skrajne po prawej stronie bazują zawsze na krytyce niesprawiedliwych stosunków społecznych, zaś warstwa obyczajowa służy jedynie przyciąganiu środowisk bardziej skostniałych światopoglądowo. To musi być skuteczne – wystarczy porównać przekazy, z jakimi styka się u nas w kraju rodzina pracownicza, zagrożona utratą pracy, zarabiająca coraz mniej, a w wyniku komercjalizacji sfery publicznej zmuszona płacić za niemal wszystko.
Liberałowie mówią: tak jest dobrze, trzeba tylko mocniej wprowadzić zasady tego sytemu, bo jeszcze mamy socjalizm. Czyli arbeit macht frei, a jak nie masz pracy to się powieś. Socjaldemokracja ma do zaoferowania: określoną ilość kobiet w parlamencie (wyjątkowo elitarna koncepcja na bezrobocie i zaprzeczenie idei wyborów), równouprawnienie w tym czy owym, no i może jeszcze zmiana prawa na korzystniejsze dla biedoty (przy załamaniu sądownictwa i dominacji agresywnego rynku – nie do wyegzekwowania). Czyli kapitalizm z „ludzką twarzą”, ale pustą michą. Lewacy: obronę gejów, zwierząt, kobiet, fanatyczną nienawiść lub fanatyczne uwielbienie dla państwa i bełkotliwie głoszoną niechęć do korporacji, wezwania do rewolucji (ta najlepiej wychodzi w Internecie), jakieś nieokreślone ciała zwane samorządami lub radami oraz kult starych mistrzów, w większości truposzy (Che, Trocki, Bakunin itp.).
Jedynie prawica narodowa nadaje inny komunikat. Są w nim oprócz religijno-nacjonalistycznych zwidów także świadomość upadającej gospodarki i tego, że nikt nie odbuduje jej za nas, deklaracja troski o najuboższych, propozycje ograniczenia wpływów globalizmu, takie jak np. podatek importowy czy ochrona celna i parę innych pomysłów, które – oczywiście w ramach systemu – mogłyby coś poprawić na lepsze. Jest też czytelne przedstawienie wroga. Nieistniejącą złowrogą międzynarodówkę żydowsko-komunistyczno-masońsko-kosmopolityczną, nienawidzącą wszystkiego, co zdrowe w narodzie, narodowcy „antyreklamują” bardziej przekonująco niż trockiści czy anarchiści czynią to wobec realnie istniejącej klasy biznesowych wyzyskiwaczy.
Obejść demagogię
Istnieją dwie ważne kwestie społeczne, o których skrajna prawica jako jedyna siła polityczna wypowiada się czytelnie i zdecydowanie – aczkolwiek jest to opinia nie do przyjęcia. Są to: emigracja i przestępczość, oraz ich połączenie – rosnący bandytyzm w kolorowych gettach na przedmieściach miast francuskich, niemieckich czy brytyjskich, powoli wylewający się do dzielnic autochtonów. Jakość oferty sił faszyzujących jest oczywiście żenująco niska, jednak tym, co daje im poparcie społeczne jest sama wyrazistość głoszonych opinii oraz fakt, że zarówno liberałowie, jak i lewicowcy solidarnie wymigują się od odpowiedzi na te realne wyzwania.
Kiedy rodowity Francuz staje się ofiarą napadu dokonanego przez emigranta, to ciężko go przekonać, że problem nie istnieje. Jedyny wyrazisty komunikat na ten temat pochodzi od tych, którzy z mitologizowania roli kary w walce z przestępczością i obecności obcokrajowców uczynili ideologię. Umiarkowana prawica z powodów populistycznych przyklaskuje niektórym takim opiniom, jednak system polityczny krajów europejskich nie pozwala na stosowanie represji na dużą skalę, zaś fakt liczebności emigrantów stwarza sytuację, w której działania tego typu dla każdego umiarkowanego rządu oznaczałyby wejście na polityczną minę. Ci, którzy nie do końca dystansują się od nacjonalistycznych postulatów, a jednocześnie dokonują tylko działań pozorowanych, wywołują u wielu wyborców wrażenie, że poglądy narodowców mają swoje uzasadnienie, ale brakuje kogoś odważnego, kto wreszcie by „pozamiatał”. Z kolei autentyczna lewica zupełnie ignoruje problem, zasłaniając się paroma komunałami o „solidarności międzynarodowej” i „wspólnocie ludzi wszystkich kultur” oraz tym, że „przestępczość ma społeczne korzenie”.
Tymczasem kogoś, kto oberwał po głowie mało interesują intelektualne wyjaśnienia problemu bandytyzmu – on żąda przede wszystkim gwarancji bezpieczeństwa na przyszłość. Tu pojawiają się Le Penowie i oświadczają: wiemy, że tak jest, mamy na to sposób, musimy tylko dojść do władzy. Wtedy załatwimy rodzimą przestępczość, a tych z kolorowych gett zbiorowo wywalimy hen, za morze. I będziesz żył spokojniej. Krótko mówiąc, mamy dla ciebie propozycję – i to jako jedyni. Demagogia? Populizm? Ale jakie skuteczne! Co można zatem zrobić? Przede wszystkim, zanim podejmie się walkę z prawicowym populizmem, trzeba wygrać z własnym. Lewica powinna przestać udawać Greka i zauważyć realność tych problemów. Nacjonaliści je rozdmuchują i demonizują, ale ich nie wymyślili.
To prawda, że wzrasta bandytyzm w Europie i jest to dla jej mieszkańców poważny kłopot. Jeżeli twierdzimy, że zaostrzanie prawa i wzrost represyjności państwa to droga donikąd, uderzająca za to pośrednio we wszystkich obywateli, to musimy wskazać inne rozwiązania, nieautorytarne.
To prawda, że masowe pragnienie emigracji do krajów rozwiniętych czy nawet stanowiących czołówkę Trzeciego Świata to poważny problem. Jak bardzo byśmy nie kochali innych kultur, to nie jesteśmy w Europie w stanie przyjąć tego nieprzebranego oceanu nędzarzy, który chciałby się tu osiedlić. Gdyby dziś otworzyć granice państw starego kontynentu, to świat, który znamy zniknąłby w ciągu kilku dni, a to, co powstałoby w zamian okazałoby się jeszcze gorszym koszmarem, niż ten, z którym borykamy się obecnie. Nie znaczy to oczywiście, że należy akceptować drastyczne metody walki z emigrantami albo też zgadzać się, aby wschodnia granica naszego kraju stała się barierą dla mieszkańców Ukrainy, Białorusi czy Rosji. Jednak przy całej chęci ulżenia emigrantom i cudzoziemcom przybywającym do bogatszych krajów, aby podreperować swój budżet, należy pamiętać, iż chętnych do osiedlenia się w samych Niemczech z całą pewnością jest miliard czy dwa, a to oznaczałoby zagładę tamtejszego systemu socjalnego. Wychodzi na to, że tak naprawdę to Niemcy, Duńczycy czy Hiszpanie nie ruszając się z domów, wyemigrowaliby do Bangladeszu czy Dominikany, a nie odwrotnie.
To prawda, że istnieje też przestępczość emigrantów. Nie wszyscy ludzie przemieszczają się po świecie w uczciwym zamiarze polepszenia sobie życia za pomocą pracy, zaś brak możliwości jej zdobycia skłania wielu przybyszy (podobnie jak autochtonów) do zaangażowania w czyny moralnie naganne. Nie ma też nic dziwnego w fakcie, że środowiska emigrantów bywają często bardziej podatne na demoralizację i wpływ podziemia przestępczego niż osoby prowadzące stabilny tryb życia. Nie trzeba wielkiej wiedzy socjologicznej, aby zrozumieć, że ludzie, którzy z jakichś powodów musieli zrezygnować z dotychczasowego trybu życia, wyrwani z korzeniami z gleby kulturowej, która wcześniej kształtowała ich system wartości i zmuszeni budować swoją egzystencję od początku, zazwyczaj słabo wykształceni i nieposiadający umiejętności zawodowych przydatnych na nowym rynku pracy, często obciążeni psychicznie piekłem, jakie przeszli w kraju rodzinnym (np. uchodźcy wojenni) i natykający się na niechęć lub wręcz ksenofobię w kraju, do którego przybyli – są statystycznie częściej skłonni do działań radykalnych, w tym także nieracjonalnych czy niezgodnych z prawem.
Rejestrując w świadomości fakt, iż zjawiska te istnieją naprawdę i są jedynie demonizowane przez skrajną prawicę, należy zwrócić uwagę na powód ich nasilania się w ostatnich latach. A jest nim panujący przez ostatnie ćwierć wieku skrajnie niesprawiedliwy system społeczny, który zwiększa biedę, nierówności między bogatymi i biednymi w ramach jednego społeczeństwa i całego globu, promuje konkurencję zamiast współpracy, uczy tępego materializmu, wywołuje strach i niepewność u coraz większej liczby mieszkańców naszej planety.
Nie znaczy to, że gdyby nie neoliberalizm, ludzie nie dokonywaliby przestępstw i nie wyjeżdżaliby do innych krajów, szukając lepszego życia. Skala tych zjawisk wynika jednak z rosnących napięć między bogatymi a biednymi, utraty nadziei na lepszą przyszłość i kultury konkurencji głoszącej „bierz wszystko albo zdychaj z głodu”. Przestępczość rośnie proporcjonalnie do maksymalizacji wpływu rynku na życie człowieka, gdyż jest z nim nierozerwalnie związana, także w sferze wartości. Bandytyzm to przecież tylko inna forma konkurencji gospodarczej, radykalna i odarta z państwowych regulacji, propagowana dzień i noc przez prymitywne, żądne sensacji media. Coraz większa liczba ludzi wyrzucana jest poza nawias życia społecznego i gospodarczego. Szpikowani prymitywną kulturą, przekonywani przez wszechobecną reklamę, iż człowiekiem jest się tylko wówczas, gdy ma się zdolność nabywczą, pozbawiani przez komercjalizację oświaty dostępu do edukacji, a wreszcie nieposiadający asekuracji społecznej na wypadek niepowodzenia, coraz łatwiej akceptują oni przynależność do grup społecznych pozostających w konflikcie z prawem.
Wzrost skali emigracji został podsycony faktem, iż włodarze świata biznesu i politycznych salonów, dążąc do zwiększenia zysków uparcie ignorowali fakt, że zamiana świata w „globalną wioskę” ma wymiar nie tylko gospodarczy, ale także społeczny. Ich uwadze umknęła globalizacja potrzeb społecznych. Tymczasem przemieszczanie się wielkich mas ludzkich o tysiące kilometrów nie wynika z przemiany mentalnej dokonującej się w społeczeństwach biednych, ale stanowi efekt zwiększającej się eksploatacji obszarów peryferyjnych. Większość emigrantów wędruje do USA czy Europy w ślad za pieniędzmi, które bezustannie szerokim strumieniem płyną z krajów ubogich do czołówki potentatów gospodarczych. Niechęć do głębszej integracji z rodzimą ludnością, skutkująca powstawaniem zamkniętych gett arabskich czy chińskich, to znakomity dowód na to, iż przybysze nie opuszczają swojej ojczyzny z zachwytu nad kulturą europejską.
Receptą na zaradzenie wtargnięciu nieprzebranej masy nędzarzy do oazy bogactwa – którą mimo wszystkich negatywnych zmian w niej zachodzących dla przeważającej liczby mieszkańców świata stanowi Europa – nie może być skupianie się na odseparowaniu starego kontynentu od problemów Azji czy Afryki przez budowanie nowej „żelaznej kurtyny”. Pomijając już względy moralne, to po prostu nie może być skuteczne i świadczy o krótkowzroczności oraz braku wyobraźni. Nie istnieje bowiem żaden administracyjny sposób, aby zahamować emigrację ekonomiczną do Europy. Wytrwałość w realizacja zapisów traktatu w Schöngen, szpikowanie granic elektroniką, obstawianie ich tysiącami patroli czy rygoryzm w przyznawaniu obywatelstwa, to tylko odwlekanie w czasie tego, co i tak nastąpi, jeśli nie zlikwiduje się przyczyn, tkwiących w nierównomiernym podziale dóbr świata. Sprawiedliwość społeczna to nie wymysł natchnionych wrażliwców – to konieczność ekonomiczna. Szturmujących bramy Europy Azjatów czy mieszkańców Czarnego Lądu nie zatrzyma technika, policja i prawny apartheid. Jest ich po prostu zbyt wielu, a desperacja niesłychanie silna, gdyż wielka część tych osób nie przybywa, aby polepszyć sobie życie. To zwykli uchodźcy, którzy zostali postawieni pod ścianą i uciekają przed tak skrajną nędzą, że zagraża ona wręcz ich fizycznemu istnieniu. Z tego właśnie wynika ich upór i desperacja, a ponieważ w podobnych warunkach żyje na świecie coraz więcej ludzi, to żaden sposób administracyjno-policyjny nie okaże się skuteczny. Po prostu na każdą nowinkę organizacyjną czy techniczną w powstrzymywaniu oceanu uciekinierów przypada taki wzrost potencjalnie chętnych do przyjazdu, że i tak szczelinami systemu wlewa się do Europy coraz większa rzesza biedoty z innych kontynentów.
Aby ugasić pożar, trzeba dotrzeć do jego zarzewia, nie zaś uparcie polewać iskry. Nie ma rady – niezbędna jest zmiana całej strategii gospodarczej. Konieczne są inwestycje – i to na niespotykaną dotychczas skalę – w dziedzinach, które kapitalizm zaniedbał. Wielkie inwestycje społeczne. Jeżeli nie chcemy budować wciąż nowych więzień i granicznych płotów, musimy poszerzać sferę publiczną w Europie i stworzyć ją od postaw w Trzecim Świecie. Budować szkoły, uniwersytety, biblioteki, szpitale, drogi, linie kolejowe tu i tam, choć oczywiście główny strumień pieniędzy musi popłynąć w te regiony świata, które neoliberalizm przekształcił w peryferie po względem rozwoju. Przekonać potencjalnych emigrantów do pozostania w miejscu zamieszkania można jedynie poprawiając ich obecne warunki życia.
Andrzej Smosarski
Andrzej Smosarski jest członkiem zarządu ATTAC Polska, działaczem Lewicowej Alternatywy.
Artykuł został opublikowany w nr 2(10)/2003 Magazynu Obywatel.