Jerzy Jaskiernia, na spotkaniu z klubem byłych parlamentarzystów PSL, pytany o przyczyny tak jednoznacznego wspierania przez rząd polski wojny z Irakiem, odpowiedział, że lewica wciąż musi się uwiarygodniać wobec sojuszników. Czyli kochać prezydenta Busha juniora mocno i bez zastrzeżeń.
Prezydent Kwaśniewski, dziś jak można domniemywać, mocno żałując, że nigdy nie zakosztował pałki milicyjnej na swym grzbiecie (czytaj: nigdy nie był w podziemiu), określił się jeszcze mocniej, kiedy jesienią stwierdził, że prezydentowi George’owi W. Bushowi ufa bez zastrzeżeń.
Nie wiem, czy ten neofityzm proamerykański czołowych polityków, tak zwanej lewicy, bo z prawdziwą lewicą nie mają oni w gruncie rzeczy za wiele wspólnego, spowodował, że w Europie jesteśmy najmocniejszym sojusznikiem USA, powszechnie uważanym w Unii za konia trojańskiego zaoceanicznego supermocarstwa. Do niedawna taki przydomek nikogo nie wzruszał, a Leszek Miller uważał, że ma on walory nobilitujące zarówno polską, jak i partyjną politykę. Ostatnio jednak wszystko się zmieniło i Europa zgubiła azymut. Dziś, po ataku na Irak, trudno już odpowiedzieć, czy pozycja nasza jest tak wyjątkowa, jak do niedawna wydawało się naszym politykom?
Europa bez kurateli USA?
Z upadkiem Związku Radzieckiego kuratela USA, tak dobroczynna w całym okresie powojennym dla Europy, zaczęła tracić swój blask. Publicyści i politycy dawno już odkryli, że Stary Kontynent z biegiem lat stał się gigantem ekonomicznym i karłem politycznym. Nowa sytuacja, w której znikło zagrożenie ze Wschodu, na porządku dziennym postawiła zmniejszenie wpływów amerykańskich na wschód od kanału La Manche... Przez pewien czas wydawało się jednak, że owo zadanie czy cel będzie fatamorganą dla niektórych polityków europejskich, zawsze nieskorych do nadzwyczajnych wydatków, niezbędnych przecież dla zbudowania potęgi militarnej kontynentu. Oznaki przełomu zarysowały się dopiero na spotkaniu premierów Unii w Helsinkach w roku 1999. Tam, niejako na pożegnanie odchodzącego do historii wieku, zapowiedziano utworzenie 50-tysięcznej armii podlegającej nie NATO, lecz Unii. Był to pierwszy znak, że Wspólnota Europejska nie chce we wszystkich swych poczynaniach polityczno-militarnych być klientem Waszyngtonu.
Wkrótce potem, wraz ze zbliżającym się rozszerzeniem Unii, pojawił się program jej przekształceń politycznych, w tym likwidacja prawa weta, na którym opierała się polityka zjednoczonego kontynentu. Na porządku dziennym stanęły też rozważania na temat stopnia integracji. Wtedy to zrodził się, nigdy niezaakceptowany w dokumentach oficjalnych, projekt Europy dwóch szybkości, który mówiąc skrótowo, zakładał powstanie wewnątrz Wspólnoty krajów bardziej i mniej zintegrowanych - będących tym samym, nolens volens, na jej obrzeżach politycznych. Mimo że te projekty istniały tylko w sferze niezobowiązujących rozważań, dowodziły, że kocioł europejski zaczyna wrzeć.
Czas próby, czas kryzysu
Te poszukiwania brutalnie przerwał 11 września - znak nadchodzących zmian, wręcz nie do określenia. Po raz pierwszy od Pearl Harbor, a może od wojny z Brytyjczykami na początku XIX wieku, Stany Zjednoczone poczuły się zagrożone na własnym terytorium. Rozpoczęła się wojna z terroryzmem: najpierw al-Qaidy, a następnie z Saddamem Husajnem. O ile ta pierwsza wojna, toczona w Afganistanie, zyskała poparcie całej Europy, w tym ONZ i NATO, to druga od początku wywołała spory, a następnie opór głównych państw europejskich. "Nie" tej wojnie powiedziały przede wszystkim Francja i Niemcy. Obu tym krajom trudno się dziwić, gdy się zważy, że Francja ma 6 milionów obywateli pochodzenia arabskiego, a Niemcy 4 miliony Turków i Arabów. Udział w wojnie spowodowałby niewątpliwie powstanie zjawiska wewnętrznego terroryzmu - dzieła obywateli solidaryzujących się z Irakijczykami.
Wewnętrznym motywom obu głównych państw europejskich towarzyszyła niechęć do dyktatu amerykańskiego. Drugą stroną medalu irakijskiego stało się bowiem, chcąc nie chcąc, przyzwolenie na dyktat Stanów Zjednoczonych wszędzie na świecie.
Od początku zaostrzającego się kryzysu było widać, że prezydentowi George’owi W. Bushowi wcale nie chodzi o rozbrojenie Iraku, lecz o zajęcie i przekształcenie go w demokrację typu zachodniego. (Brak reakcji amerykańskiej na wymuszony na Husajnie, tuż przed rozpoczęciem działań wojennych, proces niszczenia rakiet jest tego potwierdzeniem). Działo się tak dlatego, że w głowach amerykańskich strategów zalęgła się, jak dziś widać, myśl przekształcenia Iraku w przyczółek do walki z terroryzmem bliskowschodnim. Co mogłoby pociągnąć, w ślad za Irakiem, zbrojne zaprowadzenie demokracji tak w Iranie, jak i w Syrii. Dziś, w trakcie działań wojennych, rzucane przez sekretarza obrony Donalda Rumsfelda pogróżki pod adresem obu tych krajów są tego widomym potwierdzeniem.
Nie te nastroje
Cała ta strategia, od początku kwestionowana przez Niemcy i Francję, wynikała z zaskakująco błędnej, jak można dziś uznać, oceny nastrojów społeczeństwa irakijskiego. Wiara Amerykanów w niechęć czy wręcz nienawiść Irakijczyków do istniejącego reżimu sprawiła, że oczekiwali nie walki, lecz masowej rejterady z pola dywizji Saddama. Stąd przyjęta strategia chirurgicznych bombardowań i oszczędzania ludności. Wynikała ona z celów wojny. Skoro bowiem Amerykanie przybyli nad Tygrys i Eufrat, aby zlikwidować krwiożerczy reżim i przynieść wolność zwykłym obywatelom, nie mogli być mordercami. Nie mogli więc stosować nalotów dywanowych, obracających wszystko w niwecz.
Jak Amerykanie, wobec niespodziewanego oporu Irakijczyków, poradzą sobie z narastającymi protestami opinii światowej i własnej, stanowi dziś wielką zagadkę. Na razie nie widać, by Biały Dom miał w rękawie jakieś asy, pozwalające na zaskakujące rozwiązanie konfliktu. Raczej należy oczekiwać wojny na wyniszczenie ciągnącej się miesiącami. Jej rezultatem będzie jednak wzrost światowego antyamerykanizmu. Warto pamiętać, że w dziejach ludzkości największe nawet potęgi, a Ameryka jest bezsprzecznie najpotężniejszym mocarstwem w dziejach świata, napotykały prędzej czy później na bariery nie do przezwyciężenia.
Kogo bardziej kochać: tatę czy mamę
Wracając do naszego podwórka, trzeba stwierdzić, że oficjalnie równie sobie cenimy i Europę, i Amerykę. Dopóki obydwa te organizmy stanowiły zgrane małżeństwo, dopóty nie trzeba było nas pytać, kogo bardziej kochamy: tatusia Amerykę czy mamusię Europę. Schody zaczęły się w momencie kryzysu. Wydaje się, że nasi liderzy z SLD i Pałacu Prezydenckiego, zapętliwszy się w potrzebie uwiarygodnienia w głównej stolicy świata, mylnie ocenili sytuację europejską i nastroje w zaprzyjaźnionych krajach. Nikt bowiem, razem z prezydentem Bushem, trzeba wyraźnie powiedzieć, nie domagał się wystąpienia Polski przed orkiestrę. Tymczasem, tak polski prezydent, jak i premier, gdy wojna z Irakiem pojawiła się na wokandzie dyplomatycznej, zaczęli pchać się na nią jako sojusznicy administracji amerykańskiej. Nawet nieproszeni mówili, nie raz i nie dwa, że wykonamy nasze zobowiązania sojusznicze. Determinacji prezydenta i premiera nie osłabił fakt, że wojna w Iraku nie stała się przedsięwzięciem już nie tylko oenzetowskim, lecz nawet natowskim. A już największym błędem polskiej dyplomacji w całym okresie transformacji było, moim zdaniem, złożenie podpisu premiera Millera pod listem zredagowanym przez premierów Aznara i Blaira.
Podpis ten, przypomnijmy, został postawiony niepełna dwa miesiące po Kopenhadze i miesiąc po rodzinnym wręcz przyjęciu kanclerza Niemiec w domu państwa Millerów. Ta polityczna, a być może i osobista przyjaźń, którą nasz premier tak się szczycił, nie wytrzymała więc próby kilku tygodni. Leszek Miller nie uznał bowiem nawet za stosowne zawiadomić swych przyjaciół o wysłaniu owego listu, za którego sprawą Europa, do której jeszcze nie zostaliśmy przyjęci, została podzielona na proamerykańską bez żadnych zastrzeżeń i proeuropejską. A polska dyplomacja pracowała, co gorsza, nad uzyskaniem podpisów pod owym listem kilku premierów państw postkomunistycznych. Dzięki więc postawie Leszka Millera sekretarz obrony USA pan Donald Rumsfeld mógł wkrótce, z wdziękiem słonia, postawić starej Unii za przykład nową Unię, czyli nas, Czechy, Litwę et consortes. W opinii Amerykanów staliśmy się wręcz nadzieją Europy. Czy można mówić o większym nieporozumieniu?
W momencie podpisywania tego nieszczęsnego listu mogło się jeszcze panu Millerowi wydawać, że na wojnę szykują się ze starych krajów unijnych, poza Anglią, Hiszpania, Włochy, Holandia, Portugalia i Dania. Wkrótce jednak okazało się, że zostaliśmy na placu boju z Anglią i Danią, natomiast Hiszpania, Włochy i Holandia pod naciskiem opinii publicznej zrezygnowały z wysłania wojsk. Natomiast Francuzi i Niemcy wręcz się na nas obrazili. W rezultacie, w czasie ostatniego spotkania liderów Unii w Brukseli, pan Miller nie spotkał się nawet z kanclerzem Niemiec, który przed zapowiadanym wspólnym posiłkiem opuścił Brukselę, nie wysłuchawszy nawet swego niedawnego przyjaciela z Polski. Natomiast z prezydentem Chirakiem nasz premier wymienił lekki uścisk dłoni i o nic nie spytany, bez zdawkowych nawet zwrotów elokwentnego zwykle Francuza, musiał oddalić się jak niepyszny. Po powrocie premiera do Warszawy za błędy na górze zapłacił utratą pracy jego doradca międzynarodowy ekspułkownik Bisztyga, lecz stało się, i mleko się rozlało...
Wpędzeni w kłopoty
Jakie będą konsekwencje, trudno dziś jasno orzec. Najgorsze, gdyby spowolnieniu uległ proces akcesyjny naszych krajów bądź samej Polski. Do naszego wstąpienia do Unii niezbędne jest nie tylko nasze, krajowe, referendum, lecz jeszcze głosowanie na tak we wszystkich 15 parlamentach krajów unijnych. Premier, co prawda, zapewnia, że nasz udział w wojnie, który oficjalnie zwany jest naszym uczestnictwem w rozbrajaniu Iraku, nie ma z tym żadnego związku, lecz znając jego przenikliwość, trudno bez zastrzeżeń mu wierzyć.
Ważne jest, czy głosowania nad poszczególnymi krajami kandydującymi będą łączne czy osobne? Ten drugi wariant, o ile znalazłby uzasadnienie w prawie unijnym, mógłby być szczególnie dla nas niebezpieczny. Ponadto w nowej sytuacji - rozbicia przez stosunek do wojny - jedności krajów unijnych, nikogo w gruncie rzeczy nie zdziwiłaby propozycja przesunięcia terminu akcesji o rok czy dwa. Argument, że najpierw Unia musi uporać się ze swymi sprawami, a potem dopiero rozszerzać o nowe kraje członkowskie, wydaje się logiczny i spójny. Jako per saldo mniej szkodliwy dla nas pozostaje na końcu wariant dwóch Unii: tej wewnętrznej, starej, i nowej mającej mniejsze prawa wynikające chociażby z niższego poziomu rozwoju naszej części kontynentu.
Jakkolwiek patrzylibyśmy na tę sprawę, daliśmy się jako państwo wpędzić w bardzo kłopotliwą sytuację. Oficjalnie tłumaczymy to tym, że Ameryka ma rzekomo być krajem, który jako jedyny może zapewnić nam niepodległość. Teza jest ryzykowna i nie sprawdzona empirycznie; doświadczenia ostatniej wojny światowej temu stanowczo przeczą. O naszym bezpieczeństwie może stanowić tylko nasze pełnoprawne wstąpienie do silnej Unii. Nie łudźmy się, 52. stanem USA w żaden sposób nie zostaniemy.
Przez cały okres powojenny USA interesowały się Polską jako krajem, który potencjalnie może zaszkodzić Związkowi Radzieckiemu. Tę rolę spełniliśmy, i chwatit. Źle, a wręcz tragicznie jest, że jeszcze nie wstąpiliśmy do Unii Europejskiej, a już, zdaniem wiodących w niej krajów, zaczynamy ją od środka piłować. Czas więc najwyższy na nasze samookreślenie i rzetelną na ten temat dyskusję. Dziś politycy, mając tylko 30 procent poparcia w sprawie wojny, wymachują żwawo szabelką jako ci, którzy lepiej wiedzą od nas, szarych obywateli. Zły to znak dla demokracji. Bo demos, czyli lud, nie ma za wiele dziś w Polsce do powiedzenia.
Janusz Rolicki
Janusz Rolicki w latach 1997 - 2000 był redaktorem naczelnym dziennika "Trybuna". Autor m.in. wydanej w ubiegłym roku książki "Gierek - życie i narodziny legendy", obecnie niezależny publicysta.
Artykuł ukazał się w dzienniku Rzeczpospolita.