Edward jadł właśnie posiłek wraz ze swoją rodziną w Bejrucie, słaby lecz rozwścieczony poddaniem się Arafata w Palestynie/Izraelu. Na moje pytanie odpowiedział niczym żołnierz: „Nie zamierzam umierać, ponieważ zbyt wielu chce mojej śmierci”.
W środę umarł w nowojorskim w szpitalu w wieku 67 lat.
Po raz pierwszy spotkałem go na początku libańskiej wojny domowej. Słyszałem o tym człowieku, intelektualnym wojowniku, językoznawcy, akademiku, muzykologu i – niech mi Bóg wybaczy moją niewiedzę z lat 70-tych – niewiele wiedziałem o nim. Powiedziano mi, abym się udał mieszkania znajdującego się tuż przy ulicy Hamra w Bejrucie.
Na ulicach było słychać strzały – jak łatwo nam wszystko przychodziło zaakceptować normalność wojny – lecz kiedy wspiąłem się po schodach, usłyszałem sonatę Beethovena na fortepian. Nie, to nie była „Księżycowa” – była zbyt popularna dla Edwarda – a jednak przez dziesięć minut czekałem za pomalowanymi na brązowo drzwiami aż skończy grać.
„Czytałeś moje książki, Robercie – lecz idę o zakład, że nie przeczytałeś żadnej mojej pracy o muzyce” – beształ mnie. Oczywiście udałem się po cichu do „Librarie Internationale”, znajdujące się w Gefinor Building w Bejrucie, aby kupić określoną książkę, którą mógłbym dodać do mojej kolekcji – zbiór wspaniałych esejów poświęconych Palestyńczykom, ostrej krytyce korupcji i występności Arafata, pełnemu oburzenia potępieniu kryminalnych czynów Ariela Szarona.
Nie był człowiekiem bez skazy. Potrafił być arogancki, bezwzględny w swej krytyce. Mógł się powtarzać. Bywał wściekły. Miał jednak ku temu powody. Pewnego popołudnia, poszedłem odwiedzić go w bejruckim domu jego siostry Jean – eleganckiej damy, której historia izraelskiej inwazji Libanu z roku 1982 opisana w książce „Beirut Fragments” równa się prawości jej brata – i zastałem go w półleżącego na kanapie.
„Jestem trochę zmęczony terapią związaną z białaczką – powiedział – ale nie dam się. Wytrwam.”
Był twardym facetem, najbardziej elokwentnym obrońcą okupowanego ludu i najbardziej krewkim krytykiem jego skorumpowanych przywódców. Arafat zakazał jego książek na okupowanych terytoriach, udowadniając tym samym wielkość Saida i swoją intelektualną małość.
Podczas naszego pierwszego spotkania w Bejrucie pod koniec lat siedemdziesiątych zapytałem go o Arafata. „Udałem się kilka dni temu na spotkanie z nim w Bejrucie – odpowiedział – Arafat stał i odpowiadał na pytanie o przyszłość palestyńskiego państwa i wszystko, co był w stanie powiedzieć to, że ‘trzeba zadać to pytanie każdemu palestyńskiemu dziecku.’ Wszyscy klaskali. Lecz co on miał na myśli? O czym do diabła mówił? To była retoryka, która nie znaczy nic.”
Po tym jak Arafat zgodził się na ustalenia z Oslo, Said pierwszy, i słusznie, go zaatakował. Arafat nigdy nie widział żydowskich osiedli na Okupowanych Terytoriach, powiedział wówczas. Podczas negocjacji w Oslo nie było żadnego palestyńskiego prawnika. Said natychmiast został potępiony, tak jak my wszyscy, którzy twierdziliśmy, że Oslo okaże się fatalną porażką, jako „przeciwnik pokoju” i „zwolennik terroryzmu”.
Said czuł się zmęczony koniecznością ciągłego powtarzania palestyńskiej historii, demaskowania starych kłamstw – kłamstwem które szczególnie go wściekało był mit, według którego arabskie radia w roku 1948 wezwały palestyńskich Arabów do opuszczenia swych domów, znajdujących się na terytorium nowego państwa izraelskiego – lecz wciąż przypominał o konieczności opowiedzenia na nowo historii palestyńskiej tragedii.
Nękany był anonimowymi telefonami, jego biuro odwiedzone zostało przez zamachowca z bombą, a także zniesławiany przez żydowskich Amerykanów, którzy nie mogli znieść tego, że on, profesor literatury na Columbia University, potrafił w sposób tak elokwentny i pełen życia bronić okupowanego ludu.
Niektórzy okrutni zwolennicy Izraela podjęli nawet próbę w ostatnich dniach jego życia, pozbawienia go pracy na uniwersytecie, twierdząc, że był antysemitą. Ta sama stara, kłamliwa śpiewka. Uniwersytet, w długim choć nieco ambiwalentnym oświadczeniu, bronił go. Kiedy żydowski rektor Harvardu wyraził swe zaniepokojenie wzrostem „antysemityzmu” w Stanach Zjednoczonych wśród tych, którzy odważyli się krytykować Izrael, Said zjadliwie komentował ten fakt: żydowski akademik, będący rektorem Harvardu „narzeka na antysemityzm!”
Kiedy już jego zdrowie coraz bardziej szwankowało został zaproszony na wykład do północnej Anglii. Wciąż słyszę organizatorkę narzekającą na to, że koniecznie chciał lecieć klasą biznes. Cóż jednak z tego? Czy ciężko choremu człowiekowi, walczącemu o swoje zdrowie i o swój lud, nie wolno pozwolić sobie na odrobinę komfortu podczas przelotu nad Atlantykiem? Jego przyjaźń ze znakomitym Barenboim i ich wspólne poparcie dla arabsko-izraelskiej orkiestry było doskonałym przykładem jego ludzkiej przyzwoitości. Kiedy Borenboim otrzymał zakaz występu w Ramallah, Said przełożył jego koncert, co wzbudziło tylko wściekłość rządu Szarona, dla którego Said odczuwał tylko pogardę.
Ostatni raz, gdy się z nim widziałem był szczęśliwy z powodu małżeństwa swego syna z piękną młodą kobietą. Nieco wcześniej widziałem go doprowadzonego do furii przez niezdolność Palestyńczyków w Bostonie do ułożenia slajdów potrzebnych do wykładu o palestyńskim „prawie powrotu” do Palestyny w należytej kolejności. Jak każdy prawdziwy akademik domagał się dokładności. Tym większa była jego wściekłość, kiedy jeden z jego wrogów utrzymywał, że nigdy nie był on prawdziwym uchodźcą, bowiem w czasie palestyńskiego wysiedlenia był w Kairze.
Nie chciał mieć do czynienia z byle jakim dziennikarstwem – spójrzcie tylko na reportaże o Islamie lub na to, jak przedstawiano rewolucje w Iranie – a już zupełnie nie miał cierpliwości do prowadzących telewizyjne programy. „Kiedy znalazłem się na antenie – opowiadał mi pewnego razu – izraelski konsul w Nowym Jorku powiedział, że jestem terrorystą i że chciałem go zabić. I cóż powiedział prowadzący program? Zapytał się, ‘Panie Said, dlaczego chciał pan zabić izraelskiego konsula?’ Jak tu odpowiedzieć na taką bzdurę?”
Edward był rzadkim ptakiem. Był zarówno świętym, jak i obrazoburcą.
Robert Fisk
Tłum. Krzysztof Kędziora
Artykuł ukazał się w „The Independent” (26.09.2003)