Sodoma i Gomora
Mieszkańcy Warszawy są przerażeni i oburzeni. Szkody w wysokości 130 tysięcy złotych mogą zachwiać budżetem miasta, a w dodatku co za strata na wizerunku! Obywateli Śląska ganiających policję i urzędników mogli zobaczyć liczni pałętający się po Warszawie inwestorzy, którzy teraz uciekną w try miga ze swoimi pieniędzmi, nie chcąc ryzykować, że jakaś wkurzona horda wybije im szybę w biurze. Albo porysuje trzonkiem od kilofa maskę nowej limuzyny czy na ich oczach powiesi ministra gospodarki.
O wtargnięciu górników z pewnością wiedzą już liczni zagraniczni eksperci od tego i owego, ambasadorowie naszych teraźniejszych i przyszłych sojuszników (a także dyplomaci jednego dawniejszego alianta, którym wywalono okno w robocie), obcojęzyczni dyrektorzy polskojęzycznych banków, szpiedzy i podobne bractwo.
Jeżeli spłoszą się, Warszawa jest ugotowana - stracą spekulanci walutowi, właściciele drogich knajp, eleganckie kurwy, drobni gracze na giełdzie, a pewnie także pracownicy cateringu, portu lotniczego i hoteli. Wraz z odpływem cudzoziemców mniejszy się także standard produktów w śmietnikach, a to oznacza, że taka postawa górników zagraża podstawom bytu wielu mieszkańców stolicy przyszłego członka Unii Europejskiej, których radosny okres transformacji ustrojowej skłonił do zajęcia się zbieractwem.
Agora, Trybuna - wspólna sprawa
Nie ma się więc co dziwić, iż warszawiacy się wściekli. Ja sam wprawdzie żadnych objawów złości na sztygarów i przodkowych nie zauważyłem, ale czymże jest u progu nowego tysiąclecia percepcja jednostki? Na szczęście mamy wolne media, więc setki pracowitych redakcji umieją wyjaśnić zwykłemu człowiekowi, co go wkurza.
Tak też stało się i w przypadku górniczej demonstracji. Świętym oburzeniem na śląskich dzikusów zapałała zarówno wielce demokratyczna od zarania, opozycyjno -prywatna "Gazeta Wyborcza", jak i nawrócona na demokratyzm kilkanaście lat temu "Trybuna", dziennik jak najbardziej rządowy, choć również prywatny. Obie gazety ruszyły na górników w wielce wymownym sojuszu, choć z różnym powodzeniem. Choć podopieczni Marka Barańskiego, gromili demonstrantów za warcholstwo i chuligaństwo nawiązując do pięknych czasów, gdy medium to było nieustannie rządowe, to jednak prawdziwą ludową mównicą okazał się organ Michnika, w którym na pierwszej stronie zamieścił czaty z własnego portalu.
Trzeba przyznać, że internauci spełnili nadzieję "Gazety Wyborczej", bluzgając jadem na górników, jakby to nie im zawdzięczali prąd zasilający komputery wysyłające te pierdoły. Na pierwszej stronie zamieszczono przejawy geniuszu obywateli zaznajomionych z siecią, którzy narzekali że rząd zbyt łagodnie traktuje roboli, bo nie wyprowadził jeszcze wojska na ulicę. Dzięki temu górnicy już wiedzą, jak zwolennicy wolnego rynku pojmują demokrację i szacunek do drugiego człowieka, a redakcja zamieszczając te głosy na eksponowanym miejscu udowodniła, że "nam nie jest wszystko jedno" (tak głosi jeden ze sloganów reklamowych najpoczytniejszego dziennika w Polsce).
Wnikliwi żurnaliści
W komentarzach państwa dziennikarzy z czołowych mediów, zgadzano się ze sobą, iż wściekłość górników ma swoją przyczynę w hamowaniu niezbędnej reformy tej branży przez kolejne tchórzliwe rządy. Winę za to ponosić ma złowrogie lobby związkowców i szefów spółek, marzące, aby pustoszyć kieszeń podatnika. Jako, iż w Polsce określenia typu "reformowanie" czy "restrukturyzacja" stanowią jedynie określenie zastępcze na masowe zwalnianie pracowników, z opinii tych wynika jednoznacznie, iż manifestujący Ślązacy gniewają się na ministra gospodarki, że nie wyrzucono ich z pracy wcześniej. Jeżeli jednak przyjąć, iż państwowi pracodawcy rzeczywiście przez lata tak bardzo pieścili się z podziemnymi kopaczami, to wypada zapytać, z jakiej to przyczyny liczba ludzi zatrudnionych w górnictwie węglowym spadła o niemal trzysta tysięcy ludzi? Dane te wydają się wskazywać na coś zupełnie innego - reforma górnictwa polegająca na zamykaniu kopalń ma się dobrze i przekroczyła już swój półmetek (do wyrzucenia na bruk zostało już tylko ok. 130 tysięcy ludzi).
Władza potrafi pomagać
A przecież realizacja zasady, że lepiej importować (np. rosyjski węgiel i gaz) niż męczyć się robotą, przywiodła cały region do prosperity, o której głośno już w kraju. Likwidacja części państwowych molochów spowodowała sukces małych przedsiębiorców, bo jak wiadomo nikt tak nie szaleje w lokalnym spożywczaku, nie bawi się szampańsko w knajpach, nie bryluje u fryzjera, jubilera czy w kręgielni, jak ludzie utrzymujący się z zasiłków dla bezrobotnych albo datków pomocy społecznej.
Taka polityka pobudziła też aktywność gospodarczą obywateli - co sprytniejsi zaczęli sprzedawać węgiel w firmach pośredniczących, zarabiając na tym szmal, którego przez całe życie nie zobaczy jakiś tam górnik przodowy. Inni żyją doskonale żyjąc z handlu długami - gałęzi gospodarki o której nie śniło się nawet skostniałym peerelowskim ekonomistom, a mającej wielkie perspektywy rozwoju w obecnym ustroju. Mimo oporu państwowych biurokratów trwa spontaniczna prywatyzacja kopalnictwa, prowadzona przez jednoosobowe spółki skarbu własnego, penetrujące osobiście biedaszyby. Na obszarach, przez które przechodzą linie kolejowe wzrasta gwałtownie usportowienie młodzieży, bo przyszli mistrzowie olimpijscy coraz zgrabniej otwierają wagony z węglem, śmigają między mijającymi się pociągami, poprawiają życiowe rekordy zmykając przed policją kolejową.
Nic tedy dziwnego, że oszołomiony tymi zmianami lud górniczy Śląska, zdecydował się na podróż do stolicy, aby w prosto z mostu, po robotniczemu, podziękować urzędującym tu jaśnie wielmożnym za opiekę i mądrość. Obywatele ci już cieszą się na myśl, że wreszcie oderwie się ich od zdewastowanego i ociężałego sektora państwowego i da wypróbować swoje umiejętności na wolnym rynku. Z korzyścią dla całego regionu, rzecz jasna, bowiem dalszy wzrost liczby bud bazarowych, sklepików z mydłem i powidłem, salonów piękności itp. przy jednoczesnym ograniczaniu możliwości płatniczych znacznej części klienteli z pewnością wymusi wyższy poziom usług i handlu.
Piskorski, Kaczyński niewinni jak łza
Tak już w życiu jest, że wizyty gości bywają kłopotliwe dla gospodarzy. Sądząc z relacji prasowych, manifestacje, nawet znacznie spokojniejsze niż ta górnicza we wrześniu roku pańskiego 2003, to prawdziwa zmora dla mieszkańców stolicy ze względu na nawiedzanie ich miasta przez co bardziej pyskatych rodaków z całego kraju, zmuszeni są tracić czas swój cenny czas w gigantycznych korkach.
Te ostatnie, rzecz jasna, nie mają zupełnie nic wspólnego z układem komunikacyjnym stolicy i brakiem alternatywnego transportu szynowego, głownie w postaci metra. To zupełnie zrozumiałe, że dla takiego barbarzyństwa, jakim jest utrudnianie zapracowanym tubylcom przemieszczania się po krajowym centrum interesów przez jakiś wrzaskliwych prowincjuszy, nie są w stanie znaleźć wytłumaczenia nawet ci obywatele, którzy ze zrozumieniem traktują niegdysiejsze podpalanie komitetów PZPR czy blokowanie centralnego ronda stolicy przez pierwszą "Solidarność".
Liberałowie kochają demokrację
Trzeba przyznać uczciwie, iż niedogodnościom powstałym wskutek demonstracji próbowano zaradzić na różne sposoby. Na łamach "Gazety Stołecznej" i innych regionalnych mediów, trwała prawdziwa batalia na rzecz ograniczenia szkodliwego prawa obywateli do zgromadzeń. Troskliwy ojciec miasta, Paweł Piskorski postawił się niegdyś ogólnokrajowej korporacji znanej pod skrótem OPZZ, twierdząc, iż powolny, milczący spacer wyleniałych aparatczyków związkowych znużonych podróżą autokarową, pisaniem nic nie znaczących odezw i permanentnym kacem, zachwieje życiem stolicy.
Niestety, staruszkowie odwołali się do sądu, który podzielił ich argumentację (zapewne z szacunku dla ich siwych włosów), że prawa obywatelskie to coś więcej niż wolny pas jezdni. Po tym bulwersującym orzeczeniu decydenci i dziennikarze spuścili nieco z tonu i dość niemrawo sugerowali, iż rozwiązaniem problemu byłoby puszczanie manifestacji z góry określonymi trasami, biegnącymi po obszarach peryferyjnych i parkowych, gdzie żądań ich mogło by wysłuchać lokalne ptactwo, jeże, młodzież konsumująca alkohol na łonie natury oraz grzejący się na ławkach emeryci. Proponowano także, aby przeciwnicy polityki rządu maszerowali wokół po koronie Stadionu Dziesięciolecia, gdzie nie tylko nie przeszkadzaliby mieszkańcom, ale jeszcze dzięki obecności na tym terenie licznych obywateli Wietnamu, Mongolii czy Białorusi, mieliby okazję przedstawić swoje postulaty na forum międzynarodowym.
Wydaje się, iż wszystkie te propozycje spaliły na niczym, bo ich charakter był jedynie połowiczny. Niedogodność, jaką dla mieszkańców stolicy stanowią pochody różnych frustratów i podżegaczy, da się rozwiązać raz na zawsze, i nie potrzeba do tego żadnego ograniczania praw obywatelskich. Jeżeli sprawa ta jest tak istotna dla mieszkających tu ludzi, to nie ma wyjścia - trzeba zrzec się stołeczności.
Prosta recepta
Powiedzmy sobie szczerze, Warszawa nie jest skazana na to straszliwe odium! Wyrzeczeniom, jakie my (słowa te piszę jako mieszkaniec tego nadwiślańskiego grodu z dziada pradziada) ponosimy przez różnych tam, górników, rolników i innych warchołów, można szybko położyć kres. Żyjemy w państwie demokratycznym i jeżeli obywatele okażą inicjatywę w tym względzie, a wesprą ją dodatkowo tytuły takie jak "Gazeta Wyborcza" to sukces murowany! Tym bardziej, że batalia jaką kilka lat temu toczyły polskie miasta o prawa bycia stolicą województwa czy powiatu, może nas uspokoić, że wakatu nie będzie, znajdą się chętni. Kraków, Poznań, Łódź czy Gdańsk z pewnością uczynią wszystko co możliwe, aby zyskać miano pierwszego miasta Rzeczpospolitej! Kto wie, może nawet uda się zemścić na Śląsku i podrzucić to kukułcze jajo do jakichś Katowic czy Bytomia? Niech posmakują górnicy, co to za radocha, niech im teraz do ich miasta przyjeżdża wściekła czereda z całego kraju, blokuje ulice, wybija szyby, straszy dzieci, koty i policjantów!
Oczywiście, nie ma róży bez kolców. Taka decyzja musiałaby przynieść ze sobą prawdziwe koszty - nie takie jakimi straszą liberalni publicyści przy okazji każdej większej demonstracji. Wraz ze stołecznością odejdzie z Warszawy cała kategoria instytucji, firm i osób, które dziś wrzucając swoje pieniądze na tutejszy rynek sprawiają, iż mimo wszystko żyje się tu lepiej. Znikną wysokie urzędy państwowe zatrudniające tysiące nader hojnie wynagradzanych funkcjonariuszy, którym pensje płaci co prawda w podatkach cały kraj, ale z ich wydatków żyją głównie tutejsi usługodawcy i handlarze. Odpłynie kapitał zagraniczny, kochający dotąd Warszawę uczuciem tak gorącym że mniej więcej połowa ulokowanych w kraju obcych pieniędzy znalazła się tutaj. Wyniosą się biura wielkich firm różnych sektorów i gałęzi gospodarki, prezesi, zarządy, rady nadzorcze itp. osobnicy, którzy ciągnęli szmal z całego kraju, a wydawali go na Marszałkowskiej czy w Łomiankach.
Nie będzie już modnych klubów, w których zblazowani studenci i pracownicy agencji reklamowych mogliby naśmiewać się z prostactwa górników, sącząc piwo po jedenaście złotych. Odejdą w zapomnienie butiki na Chmielnej, drogie antykwariaty i reklamowane nachalnie na tysiącach ulotek domy rozpusty. Zamkną swoje podwoje luksusowe biurowce ze śpiewającymi windami, kręgielnie w których godzina gry kosztuje dniówkę górnika. Spadną ceny nieruchomości, a ich dotychczasowi sprzedawcy zajmą się telemarketingiem albo pomocą przy parkowaniu. Miasto biurokratów, które dziś wysysa kapitał z całego kraju i za swój image łapie szmal zza granicy wreszcie zacznie żyć tak, jak cała Polska. Kilka centralnie położonych ulic udawać będzie dobrobyt niczym Piotrkowska w Łodzi, ale Targówek, Sadyba, Rakowiec czy Marysin zaczną przypominać blokowiska Radomia czy Kielc.
Nie obędzie więc się bez wyrzeczeń, ale cóż one wszystkie znaczą, jeżeli dzięki rezygnacji z tych drobnostek, miasto uwolni się od terroru demonstrantów, wybijanych kilka razy w roku okien w budynkach czy niektórych korków ulicznych. Te ostatnie powoli ustaną w miarę jak starzy mieszkańcy Warszawy i niedawni przybysze zaczną wyjeżdżać za chlebem do nowej stolicy, albo do innych regionów kraju. Część pojazdów kupionych na kredyt czy wziętych w leasing przejmą wierzyciele, co także zmniejszy nasilenie ruchu. Życie będzie się odtąd toczyło w miłym sercu, jednostajnym tempie, a upływ czasu będzie regulowała częstotliwość wizyt w siedzibie pomocy społecznej.
Polska nas pokocha, Śląsk nam wybaczy
Kiedy Warszawa zubożeje, w kraju ludzie inaczej będą mówić o stolicy. Młodych mieszkańców grodu Syrenki, przestanie się kojarzyć z pętającym się po całej Polsce drogimi autami nadzianym chamstwem. Szpanującym kasą, podrywającym nachalnie miejscowe dziewoje i opowiadającym w lokalnych knajpach, kogo to oni nie znają. Skończy się bicie po ryju i sprawdzanie dowodów przez miejscowych.
Jeżeli ktoś jeszcze będzie się na nas wkurzał, to chyba tylko wtedy, gdy nadwiślańska biedota zwali się mu do miasta z transparentami i szczekaczkami, aby demonstrując swoją wściekłość powodować korki w drodze na giełdę czy lotnisko.
Trudno powątpiewać, iż zmieni się także postawa Ślązaków. Pod wpływem współczucia dla miejsca, w którym bezrobotni nie mają nawet szansy ryć w ziemi, z czasem przestaną wskazywać umieszczone w centralnym punkcie Warszawy hasło "cały naród buduje swoją stolicę". Twierdzić, że kto jak kto, ale mieszkańcy miasta, którego trzy czwarte zabudowy ostatnia wojna obróciła w puch, powinni coś wiedzieć o solidarności społecznej. Przypominać, który to region zarabiał dewizy dla całego kraju do lat osiemdziesiątych i jaką straszliwą degradacją środowiska za to zapłacił. Złościć się, gdy ludzie z miasta, w którym za rządów Gierka zbudowano Trasę Łazienkowską, Dworzec Centralny, Most Toruński, liczne osiedla mieszkaniowe oraz stworzono mnóstwo innych inwestycji, wieszają psy na "lobby węglowym" i narzekają na uprzywilejowanie Śląska. Powtarzać po raz setny, że część długów górnictwa powstała w wyniku sztucznego utrzymywania niskiej ceny tego surowca na początku lat dziewięćdziesiątych, tzw. kotwicy antyinflacyjnej (na czym korzystali wszyscy odbiorcy energii elektrycznej, także warszawiacy) i utrzymywania horrendalnych stóp procentowych, za co odpowiada ówczesny minister finansów i wieczny idol warszawskich studentów, Leszek Balcerowicz...
Na razie jednak Warszawa wciąż stanowi enklawę bogactwa i chyba zawdzięcza Śląsku wystarczająco wiele, abyśmy ze zrozumieniem przyjęli wizyty walczących o byt górników, nawet jeżeli szczują nas na nich wytrawne kurwy dziennikarskie.
Piotr Marczuk
Artykuł pochodzi ze strony Lewicowej Alternatywy (www.lewicowa.org)