Żyjemy w monstrualnym świecie, w którym po to, aby burżuazja i garstka „narodów wybranych”, czyli mocarstw imperialistycznych, opływały w bogactwa, wtrąca się w nędzę, głód i śmierć głodową ogromne rzesze ludzkie, całe narody i całe połacie kuli ziemskiej, a elity polityczne i wielkie media, przy co najmniej milczącej aprobacie „autorytetów moralnych” i instytucji „społeczności międzynarodowej”, legitymują siejące śmierć i zniszczenie wyprawy krzyżowe, masowe mordy, doraźne egzekucje, tortury, porwania, potajemne więzienie, sądy kapturowe i wydawane przez nie wyroki śmierci oraz inne równie barbarzyńskie metody jako uprawnione środki „obrony cywilizacji zachodniej” i „szerzenia demokracji”.
„Szczątki zbielały już tak, jakby leżały tam od stuleci. Tymczasem leżą zaledwie od kilku miesięcy. To wszystko, co pozostało po kilku tysiącach młodych ludzi, którzy liczyli, że podlegają ochronie Konwencji Genewskich, ale zostali zabici w przerażających okolicznościach - albo udusili się, albo padli ofiarą doraźnych egzekucji. Na dużym planie łatwo odróżnić ślady pozostawione przez koczujące psy, które nocami włóczą się po pustyni. Szczęki, żebra, piszczele, rozbite czaszki, rozrzucone na szczycie tej sztucznej, długiej na około 50 metrów wydmy. Postrzępiona odzież przypomina pergamin. Z bliska widać etykietki - Karaczi, Lahore...”
Tak Jamie Doran opisuje to, co sfilmował. Przez dwadzieścia kilka lat pracował na samych szczytach światowych telewizyjnej produkcji filmowej, w tym siedem lat w telewizji BBC, i za swoje filmy dokumentalne był wielokrotnie nagradzany. Obecnie kieruje własną, niezależną spółką telewizyjną Atlantic Celtic Films. W 2002 r. wyprodukował pewnie najważniejszy film swojego życia pt. Masakra afgańska: Konwój śmierci. Oto jak Doran relacjonuje to, co w nim ujawnił.
„Daszt-i-Lejli w Afganistanie - ok. 3 tysięcy ludzi znalazło tu pochówek; jedni byli już martwi, gdyż udusili się podczas piekielnej podróży, a inni, leżąc wśród trupów towarzyszy swojej niedoli, krzyczeli wniebogłosy i błagali swoich katów o litość, zanim zginęli od serii kul. Wierzyli, że przyjechali do tego przeklętego kraju walczyć z niewiernymi wrogami swojego Boga. Byli fanatykami religijnymi gotowymi oddać życie w obronie wiary. Który z nich, opuszczając Pakistan, Czeczenię, Uzbekistan czy różne kraje arabskie i udając się w tę zbiorową pielgrzymkę, mógł podejrzewać, że tak skończy?”
Taki los Amerykanie zgotowali części obrońców Kunduzu. Zapewne każdy, kto śledził w mediach przebieg inwazji amerykańskiej na Afganistan, pamięta, jak już po upadku Kabulu talibowie bronili się w Kunduzie. Dopóki toczyły się walki, media zajmowały się Kunduzem. Gdy padł, nastała cisza, tzw. mainstreammedialny natychmiast stracił zainteresowanie dla wydarzeń w tym mieście. Jego milczenie przysłoniło zbrodnię. Nie wyszłaby na jaw, gdyby nie Doran.
Oto co ustalił.
W listopadzie 2001 r. dwukrotnie liczniejsze wojska (w rzeczywistości bandy) Sojuszu Północnego obległy w Kunduzie około 15 tysięcy bojowników talibskich, w tym kilka tysięcy zagranicznych ochotników z Al-Kaidy i innych organizacji radykalnego islamu politycznego. Regionalny watażka, Amin Dżhan, wystąpił w roli mediatora i 21 listopada pod okiem obecnych tam wojskowych amerykańskich i brytyjskich wynegocjował porozumienie: uzgodniono, że talibowie złożą broń i będą mogli rozejść się do domów, podczas gdy ochotnicy cudzoziemscy zostaną przekazani Narodom Zjednoczonym.
Tymczasem w Waszyngtonie sekretarz obrony USA, Donald Rumsfeld, zaczął wywierać presję, aby rozprawić się z jeńcami. Oświadczył: „Byłoby godne pożałowania, gdyby w Afganistanie cudzoziemcy - ci z Al-Kaidy, Czeczeni i inni, którzy współpracowali z talibami - zostali uwolnieni i mogli udać się do innego kraju po to, aby popełniać tam takie same akty terrorystyczne.” W ciągu następnych dni potwierdził swoje stanowisko: „Oczekuję, że zostaną zabici lub schwytani. To ludzie, którzy zrobili straszne rzeczy.” Komentarz Dorana: „Rzecz w tym, że komendanci Sojuszu Północnego nie mogą udawać, iż nie słyszą, gdy tak wypowiada się ich główny sojusznik i sponsor, a poza tym raczej zgadza się z takim postawieniem sprawy.” Jeńcy wojenni wpadli w pułapkę. Masakra była nieuchronna.
Około 470 zagranicznych islamistów zabrano z Kunduzu do Kala-i-Dżangi, gdzie zamknięto ich w tunelach pod jedną z ogromnych fortyfikacji. 25 listopada na miejsce przybyło dwóch agentów CIA po to, aby ich pojedynczo przesłuchać. Dodajmy, że szybko okazało się, iż ci agenci to zawodowi oprawcy, specjaliści od najbrudniejszej na świecie roboty. Jeńcy, nie chcąc iść jak barany na potworne tortury, wydarli Amerykanom broń, zabili Johnny „Mike’a” Spanna i swoich strażników afgańskich, opanowali zbrojownię i starając się za wszelką cenę ratować życie, przystąpili do zaciekłej walki. Na żądanie amerykańskich wojsk specjalnych na opanowaną przez zbuntowanych jeńców cytadelę dokonano morderczych uderzeń z powietrza, podczas gdy komandosi brytyjscy zorganizowali kontratak. Doran: „Po trzech dniach boju w cytadeli nie pozostał przy życiu ani jeden talib, co jest zdumiewające. Na koniec każdej operacji wojskowej należy spodziewać się, że na polu walki znajdzie się przynajmniej kilku - choćby ciężko rannych - pozostałych przy życiu żołnierzy strony pokonanej.” W tunelach odkryto natomiast 86 ocalałych jeńców, w tym amerykańskiego członka Al-Kaidy - Johna Walkera Lindha. (Bunt wybuchł, gdy Spann nad nim właśnie zaczął się znęcać).
„Choć wydaje się to niewiarygodne, w tym czasie nikt nie zainteresował się losem innych bojowników, którzy złożyli broń w Kunduzie”, pisze Doran. A chodziło o kilka tysięcy młodych ludzi - więcej niż ofiar zamachu Al-Kaidy z 11 września 2001 r.! Lecz zgodnie z ideologią panującą w skali światowej, tacy jak ci młodzi ludzie to tylko „nawóz historii” podbojów imperialistycznych. „To, co stało się z tymi ludźmi, na zawsze rzuci cień na wizerunek Sojuszu Północnego, ONZ, rządu USA i jego personelu wojskowego. Rzecz bowiem w tym, że w zupełnie innej, nigdy nie wymienianej w depeszach zachodnich, fortecy zaczęła się rzeź, w której zginęło ok. 3 tys. jeńców. Powróćmy do Amira Dżhana, który brał udział w rokowaniach w sprawie kapitulacji. «Policzyłem ich osobiście - było ich 8 tys. Teraz pozostało jedynie 3015, przy czym liczba ta obejmuje nawet Pasztunów z Kunduzu, którzy nie figurowali wśród tych, co oddali się początkowo do niewoli. Co się stało z innymi?» Przynajmniej częściowo odpowiedź znajduje się pod 50 metrami piachu, w środku pustyni, w Daszt-i-Lejli. Rachunek jest prosty - brakuje 5 tysięcy ludzi. Niektórzy mogli zbiec, inni się wykupili, a jeszcze inni zostali niewątpliwie sprzedani służbom bezpieczeństwa swoich własnych krajów, gdzie spotkał ich los gorszy od śmierci. Zgodnie jednak z pewnymi kluczowymi dla tej sprawy zeznaniami, które udało nam się zebrać w ciągu sześciomiesięcznego śledztwa, większość z nich po prostu pogrzebano pod pustynnym piaskiem.”
Te „brakujące” tysiące jeńców wywieziono do twierdzy Kala-i-Zejni. Tam przyjechał po nich konwój ciężarówek z 25 stalowymi kontenerami. Miał zawieźć ich do więzienia w Szeberghanie. Do każdego kontenera wsadzono około dwustu jeńców. Ściśnięci w temperaturze ponad 30° Celsjusza jak sardynki w metalowych pojemnikach, do których nie przenikało ani powietrze, ani światło, błagali o litość. „Zadośćuczyniono” ich błaganiom - żołnierze Sojuszu Północnego ostrzelali kontenery z broni maszynowej, „aby zrobić w nich otwory wentylacyjne”, jak jeden z nich opowiedział Doranowi. „Za szczerością tego człowieka kryje się jednak wielkie okrucieństwo. Wiele śladów po kulach, które widzieliśmy na kontenerach, znajdowało się w dolnej lub środkowej części ścianek, a nie w górnej, gdzie rzeczywiście mogłyby one zapewnić wentylację i dać jeńcom szansę przeżycia.” Pewien taksówkarz widział potem ten konwój śmierci. Opowiedział Doranowi, że kontenery dosłownie „sikały krwią”.
Nie wszystkie. „Niektóre z kontenerów nie zostały ostrzelane kulami, które przyniosły wybawienie pod postacią śmierci. Jeńcy konali w nich pięć dni, umierając z braku powietrza, głodu i pragnienia. Gdy w końcu je otwarto, z pasażerów pozostały już tylko kałuże moczu i krwi oraz kupy fekaliów, wymiotów i rozkładających się ciał. Pierwsze pytanie, które przychodzi na myśl, gdy wchodzi się na teren więzienia w Szeberghanie, brzmi: czy ktoś mógł naprawdę uwierzyć, że ten zakład, przewidziany maksymalnie dla 500 więźniów, pomieści ich piętnastokrotnie więcej? Czy naprawdę to kwestia przypadku, że przytłaczająca większość tych, którzy mieli być tu przewiezieni, nigdy nie dojechała? Kontenery z ładunkami mięsa z rzeźni ludzkiej ustawiają się przed więzieniem. Jeden z żołnierzy, którzy je konwojują, jest na miejscu, gdy oficerowie odpowiedzialni za więzienie otrzymują rozkaz pośpiesznej likwidacji wszelkich śladów tej operacji. «Większość kontenerów była podziurawiona kulami. W każdym kontenerze było od 150 do 160 trupów. Garstka jeńców jeszcze oddychała, ale większość nie żyła. Amerykanie mówili ludziom z Szeberghanu, by wywieźli ich z miasta zanim zostaną sfilmowani przez satelitę.” Doran ustalił, że w Szeberghanie było wówczas 150 wojskowych amerykańskich - nie licząc personelu CIA.
Doran odnalazł dwóch kierowców, którzy po kolei, jeden w kilka dni po drugim, zaprowadzili go w to samo miejsce na pustyni. „W Szeberghanie wyładowano tych, którzy dawali jeszcze oznaki życia”, opowiada jeden. „Byli jednak i tacy talibowie, którzy stracili przytomność, bo byli ranni lub zbytnio osłabieni. Tych przywieziono w to miejsce, zwane Daszt-i-Lejli, i wykończono. Przyjeżdżałem tu trzy razy i za każdym razem przywoziłem 150 jeńców. Krzyczeli i płakali, gdy do nich strzelano. Takie same podróże odbyło dziesięciu czy piętnastu kierowców.” Drugi to potwierdza. „Niektórzy jeszcze żyli - byli ranni lub nieprzytomni. Przywieziono ich tutaj, związano im ręce i zabito. Cztery razy jeździłem tam i z powrotem i dowoziłem jeńców. Ogółem musiałem tu przywieźć od 550 do 600 osób.” Pytany o Amerykanów, odpowiada: „Tak, byli z nami, tu, w Daszt-i-Lejli.” Ilu ich było? „Dużo, może trzydziestu czy czterdziestu.” Doran: „W kilka miesięcy później na miejscach rzezi w Daszt-i-Lejli widać jeszcze ślady buldożerów - trupy zepchnięto do dołu i ukryto pod tonami piasku.”
A co z tymi jeńcami, których wyładowano w Szeberghanie? „Ze strony żołnierzy amerykańskich spotkał ich wcale nie lepszy los niż ich braci pogrzebanych pod kupą piachu. Jeden z żołnierzy afgańskich twierdzi, że widział, jak żołnierz amerykański zabił jeńca-taliba po to, aby zastraszyć innych i skłonić ich do mówienia. «Gdy byłem żołnierzem w Szeberghanie, widziałem, jak żołnierz amerykański łamie jeńcowi kark. Innym razem wylali na nich kwas czy coś takiego. Amerykanie robili co chcieli. Nie byliśmy w stanie temu zapobiec, wszystko było pod kontrolą amerykańskiego komendanta.» Jeden z generałów Sojuszu Północnego, który wtedy również stacjonował w Szeberghanie, zeznaje: «Ja tam byłem. Widziałem, jak wbijali noże w nogi, obcinali języki, obcinali brody. Czasami odnosiło się wrażenie, że sprawia im to przyjemność. Wyprowadzali więźnia na zewnątrz, bili go, a następnie przyprowadzali. Czasami jednak więzień nie wracał.»”
Doran: „Wszyscy świadkowie, którzy występują w naszym filmie, są gotowi stawić się przez jakąkolwiek instancją międzynarodową - komisją badawczą czy trybunałem - która w wyniku ich zeznań zajęłaby się tą sprawą. Gdyby stworzono im taką okazję, byliby gotowi zidentyfikować wojskowych amerykańskich, o których mówią. Po upływie tak długiego czasu od tych wydarzeń oskarżenia o stosowanie tortur i o zabójstwa na terenie więzienia w Szeberghanie mogą okazać się trudne do zweryfikowania. W odległości 4 km od więzienia znajduje się jednak zbiorowy grób, w którym niewątpliwie leżą zwłoki kilku tysięcy jeńców. Jeśli wojskowi amerykańscy rzeczywiście wzięli udział w eliminacji tych jeńców, jeśli - jak to twierdzą liczni świadkowie - stali na czele hierarchii dowodzenia, jeśli powstrzymali się od interwencji, gdy na setkach ludzi dokonywano doraźnych egzekucji, to są oni winni zbrodni wojennych.”(1)
Andrew McEntee, wybitny adwokat wyspecjalizowany w sprawach praw człowieka w skali międzynarodowej i były kierownik brytyjskiej sekcji Amnesty International, nie ma wątpliwości: „Wskazówki udzielone przez świadków, których sfilmował Jamie Doran, wystarczają, aby zażądać dochodzenia w sprawie zbrodni wojennych i karnego ścigania ich sprawców”. Nie ma obawy - włos im z głowy nie spadnie. Przeciwnie - następnym razem, w tym samym lub innym kraju, który padnie ofiarą kolejnej wyprawy krzyżowej zarządzonej przez ich rząd pod pretekstem „walki z terroryzmem”, „obrony świata przed bronią masowego rażenia” czy „szerzenia demokracji”, uczynią to samo. Z inicjatywy Konfederalnej Grupy Jednościowej Lewicy Europejskiej/Zielonej Lewicy Nordyckiej (GUE/GNL) film Dorana o konwoju śmierci dwukrotnie - w czerwcu i listopadzie 2002 r. - pokazano w Parlamencie Europejskim (co polskie media przemilczały). Nadały go telewizje ogólnokrajowe w Wielkiej Brytanii, Niemczech, Włoszech, Australii. 23 maja 2003 r. pokazała go w Stanach Zjednoczonych Democracy Now! - ogólnokrajowy, sponsorowany przez słuchaczy i widzów i oparty na najszerszej w tym kraju sieci współpracy mediów społeczności lokalnych program radiowo-telewizyjny, przełamując na miarę swoich sił blokadę informacyjną wokół tej zbrodni.
Wspomniany lewicowy klub parlamentarny zażądał utworzenia międzynarodowej komisji do zbadania tej zbrodni, lecz ani ONZ, ani żadne instytucje tzw. „społeczności międzynarodowej” nie kiwnęły ani nie mają zamiaru kiwnąć palcem. Ignorują rozpaczliwe apele Dorana o zapewnienie ochrony świadkom, którzy wystąpili w filmie. Niektórych już zamordowano, innych aresztowano i poddano torturom. Winni zbrodni zacierają ślady i wkrótce będą śmiać się Doranowi w oczy. Z innymi wziętymi do niewoli w Afganistanie jeńcami wojennymi, uwięzionymi w amerykańskiej bazie wojskowej Guantánamo na Kubie, postępują po barbarzyńsku na oczach aprobującej ich metody lub w najlepszym razie milczącej, ale tak czy inaczej współwinnej tego haniebnego gwałtu „społeczności międzynarodowej”. Pozbawiono ich nie tylko należnych im naturalnie praw jenieckich, gwałcąc co najmniej piętnaście artykułów konwencji genewskiej o traktowaniu jeńców, ale w ogóle praw człowieka. To tylko jeden z najnowszych przykładów tego, że w „demokracji amerykańskiej”, podobnie jak w całej „cywilizacji zachodniej”, prawa człowieka i obywatela nie przysługują wszystkim ludziom i obywatelom, a tylko tym, którym klasa panująca, państwo i władza przyznają takie prawa.
Jak to możliwe? Otóż, wbrew pozorom, przyczyny nie należy upatrywać jedynie w niemal powszechnym zastraszeniu „społeczności międzynarodowej” drakońskim, popartym gotowością zastosowania nieokiełznanej przemocy, dyktatem imperialnym George’a W. Busha. To poważny powód, ale koniunkturalny. Jest jednak również inny powód - strukturalny. Tkwi on w samej strukturze „demokracji liberalnej” i „zachodniej cywilizacji liberalnej”, czyli, mówiąc w kategoriach klasowych, burżuazyjnej.
Czołowy klasyk myśli liberalno-demokratycznej, Alexis de Tocqueville, komentując zapis z Deklaracji Niepodległości Stanów Zjednoczonych głoszący, że „wszyscy ludzie stworzeni są równymi”, wyjaśniał, że odnosi się to do białego, Europejczyka, człowieka par excellence. Nie odnosiło się ani do skazanych na zagładę społeczności rodzimych (indiańskich), ani do „zniewolonej rasy afrykańskiej” - jednym i drugim „demokracja amerykańska” odmawiała człowieczeństwa. Rzecz w tym, że gdy „demokracja liberalna” głosi, że wszyscy ludzie są równi, to wcale nie znaczy, że wszyscy, lecz jedynie ci, których władza państwowa, klasa panująca czy naród panujący uznają za ludzi - a nie ci ludzie, których czy to formalnie (tak często było w przeszłości), czy faktycznie (tak teraz dzieje się nagminnie) wyklucza.
Wróćmy jednak do Tocqueville’a i jego doktryny - tej prawdziwej, wokół której panuje zmowa milczenia. Podczas podboju Algierii przez Francję - eksterminując całe społeczności, francuska armia kolonialna wymordowała około 700 tysięcy Algierczyków - był teoretykiem wojny totalnej, ludobójstwa, „dominacji totalnej” i permanentnego stanu wojennego jako metod podboju kolonialnego oraz utrzymania w ryzach kolonialnych świata arabskiego i cywilizacji Islamu. „Masakry, masowe deportacje ludności, uprowadzenia kobiet, kradzieże zbiorów i bydła, regularne razzias- to zwykle stosowane środki, które służyły unicestwieniu potęgi Abd al-Kadera i utwierdzeniu panowania Francji nad krajem. Autor traktatu O demokracji w Amerycenie tylko nie ignorował tych praktyk - pojechał do Algierii, gdzie spotkał się z licznymi osobistościami politycznymi i wojskowymi - ale je aprobował. Więcej - bronił ich publicznie i wyrażał się z uznaniem o operacjach tego samego energicznego generała, który w kilka lat później - w czerwcu 1848 r. - wsławił się walcząc z taką samą energią z powstańcami paryskimi”, pisze Olivier Le Cour Grandmaison, profesor nauk politycznych na uniwersytecie w Evry (Francja).
Wbrew temu, co głoszą apologeci myśli Tocqueville’a, nie była ona doktryną „demokracji liberalnej”, lecz doktryną nierozerwalnej jedności „demokracji liberalnej” i „dominacji totalnej”. „Tocqueville z pism poświęconych Algierii przypieczętowuje więc zaślubiny myśli demokratycznej i państwa stanu wyjątkowego. Zmusza nas do przyjrzenia się na nowo kolonizacji i zrewidowania wielu naszych poglądów. Stawiając sprawę bardziej zasadniczo, a także bardziej precyzyjnie, należy rzec, że zmusza nas do zrewidowania głównych kategorii politycznych i prawnych, ponieważ ujawnia niepokojący fakt - to, że państwo prawne nie jest kontradyktoryjne z masakrami i zbrodniami przeciwko ludzkości, gdyż jedno i drugie nieraz współistnieje. Co więcej, takie państwo przygotowuje te zbrodnie i ich dokonuje, gdyż chodzi o to samo państwo, które, szanując podstawowe prawa tych, których uważa za członków organizowanej przez siebie społeczności narodowej, staje się dla nie należących do niej mężczyzn i kobiet państwem permanentnego stanu wyjątkowego. Ci ostatni stanowią «ciało wyjątkowe», wobec którego stosuje się nie prawo republikańskie, lecz przemoc i samowola stającego się regułą stanu wojennego. (...) Należy więc przyjąć, nawet jeśli wydaje się to nader osobliwe, że nie sposób myśleć kontradyktoryjnie o państwie prawnym i tyranii, państwie prawnym i państwie stanu wojennego, państwie prawnym i dyktaturze. To już nie jest jedno albo drugie, ale jedno i drugie. Odnosi się to nie tylko do XIX w., do początków «przygody kolonialnej», jak niektórzy mają jeszcze czelność pisać posługując się delikatnie zeufemizowanym językiem kolonizatorów, ale również do XX w. i do ostatniej wojny w Algierii - tej, która zaczęła się w 1954 r. i podczas której dwie republiki francuskie, czwarta i piąta, organizowały w kolonii i w metropolii systematyczne tortury oraz doraźne i nieraz masowe egzekucje. Trzeba będzie napisać ukrywaną historię tego państwa stanu wyjątkowego po to, aby ustalić jego genealogię, zrozumieć, jak się kształtowało, rozwijało i ewoluowało w ciągu minionych 130 lat.”
Tocqueville precyzyjnie wyznaczył granicę dzielącą „demokrację liberalną” od „dominacji totalnej” w nowoczesnej „cywilizacji zachodniej”, która łączy jedną i drugą w spójną całość. „Polega ona na dyskryminacjach, których podstawy są polityczne, rasowe i nieraz religijne, ponieważ włączając ludzi czy to do ładu typu demokratycznego, czy do ładu stanu wyjątkowego, czyni to na podstawie ich identyfikacji jako Francuzów albo jako Arabów, uważanych za terrorystów i obowiązkowo za muzułmanów.” Reżim stanu wojennego i terroru, którym podczas wojny wyzwoleńczej narodu algierskiego objęto całe zamieszkane przez imigrantów algierskich dzielnice Paryża, oraz mordy popełnione 17-18 października 1961 r., po demonstracji niepodległościo-wej zwołanej przez algierski Front Wyzwolenia Narodowego (FLN), na setkach spośród nich przez policję paryską na rozkaz prefekta Maurice’a Papona,(2) świadczą niezbicie, że „granica przebiegająca między państwem prawnym a państwem stanu wyjątkowego nie była geograficzna. Nie było z jednej strony Francji republikańskiej, szanującej prawa człowieka, a z drugiej Algierii francuskiej wydanej przez polityków w ręce wojskowych i oprawców.”
To, co podczas wspomnianej wojny działo się w samej Francji, pozwala zrozumieć, że popełnione w metropolii zbrodnie kolonialne „nie są przypadkowe ani nie stanowią niespodziewanego i irracjonalnego podmuchu ekstremalnej przemocy, lecz kontynuację w samym sercu Paryża praktyk i wyczynów w istocie stanowiących od początku normę państwa kolonialnego. Naszą uwagę powinny zwrócić na siebie „zniknięcia”, jakie wówczas nastąpiły. Są one oznaką zbrodni stanu i stanowią dowód na to, że ci, którzy ją zorganizowali, starali się natychmiast zatrzeć fizyczne ślady swoich potwornych zbrodni stosując technikę, którą później masowo stosowano pod innymi szerokościami geograficznymi - szczególnie w Ameryce Łacińskiej. Ta technika polega na tym, że ciało znika lub wrzuca się je do Sekwany, aby upozorować utonięcie lub porachunki między działaczami FLN.”(3) Tę samą technikę zastosowano również w przypadku afgańskiego konwoju śmierci, ukrywając zwłoki tysięcy pomordowanych pod tonami pustynnego piasku.
Co o teorii „dominacji totalnej” mówią znawcy myśli autora dzieła O demokracji w Ameryce? „Albo udają, że nie wiedzą o tym bardzo bogatym dorobku Tocqueville’a, albo bardzo oględnie prezentują poglądy swojego idola, aby nie szkodzić jego wizerunkowi liberała i demokraty. To prawda, że nieustanne powoływanie się na O demokracji w Amerycei na Dawny ustrój i rewolucjębardziej sprzyja kanonizacjom akademickim niż wnikliwe badanie tekstów o Algierii. Choć wszystkie te teksty zostały opublikowane, nie spędzają snu z powiek członkom szacownej republiki nauk humanistycznych, którzy badają myśl Tocqueville’a”, pisze Le Cour Grandmaison. (4) Tak, jak znawcy Tocqueville’a zachowują się wobec jego doktryny liberalnej, ukrywając jej nieodłączną część składową - teorię „dominacji totalnej”, tak też admiratorzy „demokracji liberalnej” zachowują się wobec afgańskiego konwoju śmierci i wszelkich innych, minionych i obecnych, zbrodni imperializmu.
Co na to polskie „wolne media” i prawiące w nich nieustannie kazania kohorty moralistów, humanistów, demokratów, rzeczników praw człowieka, ci wszyscy głosiciele „fundamentalnych wartości etycznych”, rzekomo leżących u podstaw kapitalizmu, rzekomo ucieleśnianych przez „cywilizację europejską”, która od pięciu stuleci pływa w morzu krwi zarówno własnej, jak i przelanej wzdłuż i wszerz Trzeciego Świata, i rzekomo doskonale realizowanych przez „demokrację amerykańską”? Milczą i udają, że o afgańskim konwoju śmierci nie słyszeli. W wielkonakładowej prasie śmiało, bo pod osłoną Busha, popisują się demaskatorską „odwagą” wobec Fidela Castro, publikując wielokolumnowe elaboraty o „brutalnym gwałceniu praw człowieka przez reżim komunistyczny na Kubie”. Te same zuchy robią w portki ze strachu na samą myśl o tym, że mogłyby napisać o tym, co dzieje się również na Kubie, tyle że w Guantánamo (o czym niżej), a już tym bardziej o afgańskim konwoju śmierci.
Ilekroć słyszymy górnolotne dyskursy rzeczników „demokracji liberalnej” oraz tych, którzy głoszą wyższość „cywilizacji europejskiej” i doskonałość „demokracji amerykańskiej”, tylekroć pamiętajmy, że takie masowe zbrodnie, jak afgański konwój śmierci, podobnie jak w ogóle barbarzyństwo prowadzonych dziś przez imperializm wojen, organicznie przynależą do ich tradycyjnych i zasadniczych „wartości”. Oni milczą o tych zbrodniach nie tylko dlatego, że boją się władzy George’a W. Busha, podlizują się jej i wysługują - choć zwykłych tchórzy wcale wśród nich nie brakuje. Rzecz w tym, że taka „demokracja”, taka „cywilizacja”, takie „prawa człowieka”, takie „fundamentalne wartości etyczne”, z którymi oni się identyfikują, a które stoją na straży własności prywatnej, wartości dodatkowej i kapitału, są - podobnie jak sam kapitalizm, dla którego tworzą nadbudowę państwowo-prawną i ideologiczno-kulturową - nieodłączne od barbarzyństwa „dominacji totalnej”.
A co na to, co się stało z konwojem kilku tysięcy jeńców afgańskich, ci, którzy rządzą Polską i w ogóle ci polscy politycy, lewicowi i prawicowi, którzy ze świętym oburzeniem spieszą głosować w Sejmie potępienia władz kubańskich z powodu skazania kilkudziesięciu „dysydentów”, od wewnątrz pomagających Białemu Domowi w obaleniu tamtejszego ustroju? Oczywiście też milczą. Też udają, że o afgańskim konwoju śmierci nie słyszeli - tak samo, jak milczą o potwornym losie około siedmiuset jeńców wojennych z Afganistanu, których więzi się na tej samej Kubie, tyle że w strefie okupowanej przez USA.
Pisze Ernesto Cardenal, nikaraguański poeta, ksiądz katolicki i marksista: „Któż może zaprzeczyć, że na Kubie jest wielka liczba więźniów trzymanych w najgorszych warunkach, jakie można dziś znaleźć na świecie? Dla nich nie ma ani nocy, ani dnia, bo ich oczy są zawiązane i żyją w absolutnej ciemności. Zatkano im również uszy i trzyma się ich pogrążonych w wiecznej ciszy. Pozbawiono wszelkich wrażeń dotykowych, bo ich dłonie pokrywają swojego rodzaju rękawice. Jest kilkuset takich więźniów, którzy nie wiadomo jak się nazywają, podobnie jak nie wiadomo o co są oskarżeni, i nie byli sądzeni, a tym bardziej skazani, nie mają obrońców i odbywają bezterminowe kary, bo nikt nie wie, jak długo będą więzieni. To są więźniowie na Kubie - nie uwięził ich jednak Fidel Castro, lecz prezydent Bush w Guantánamo. Są zamknięci w pojedynczych klatkach i ubrani na czerwono, co wszyscy widzieliśmy, ale o nich samych nic więcej nie wiadomo. Prasa amerykańska o nich nie pisze, ponieważ są więźniami Busha, a nie Fidela Castro. Pytam, czy Unia Europejska zaprotestowała w sprawie tych więźniów na Kubie. Czy zażądała stanowczo, aby Stany Zjednoczone uwolniły tych więźniów, tak, jak zażądała, aby Kuba uwolniła swoich 75 więźniów?”
Jasne, że nie zaprotestowała, podobnie jak nie zaprotestował polski Sejm.
Restauratorzy zależnego, (co najmniej na wpół) peryferyjnego kapitalizmu, czyniący z Polski państwo satelickie wobec USA i zaprzęgający ją do rydwanu wojen imperialistycznych, mają gęby pełne praw człowieka wyłącznie według list sporządzonych przez amerykański Departament Stanu. Nie ważą się upomnieć o te prawa w państwach, które nie figurują na wspomnianych listach, to znaczy są sojusznikami i protegowanymi USA, i gdy życzy sobie tego Biały Dom, bez żenady bratają się z przywódcami reżimów dyktatorskich, policyjnych i terrorystycznych. Tak, jak życzy sobie tego Bush, uważają, że w krajach umieszczonych przez rząd USA na liście „państw chuligańskich” i „osi zła”, podobnie jak wszelkich innych, które nie idą na pasku imperializmu amerykańskiego, jeńców wojennych można torturować i mordować, a ludność cywilną bombardować i masakrować.
Oni też zachowują się absolutnie zgodnie z klasyczną doktryną nierozerwalnej jedności „demokracji liberalnej” i „dominacji totalnej” Tocqueville’a.
Podsumujmy.
To, że władze amerykańskie - w razie potrzeby pod groźbą karabinu czy nalotów bombowych - każą całemu światu opłakiwać śmierć obywateli amerykańskich, którzy zginęli w zamachach z 11 września 2001 r., jako ofiar zbrodni przeciwko ludzkości, a w parę miesięcy później wojskowi amerykańscy nadzorują masowe mordy na dwa razy większej liczbie jeńców wojennych w Afganistanie i bezkarnie to tuszują na oczach światowej opinii publicznej, leży w naturze „demokracji liberalnej”, nieodłącznej od „dominacji totalnej”. Tak, jak za czasów Tocqueville’a amerykańska „demokracja liberalna” doskonale współistniała w USA z ludobójstwem Indian i niewolnictwem Czarnych, bo Euroamerykanów uznawała za ludzi, a Indoamerykanom i Afroamerykanom odmawiała takiej kondycji, tak teraz, w ślad za amerykańską, światowa „demokracja liberalna” uznaje za ludzi tych, którzy zginęli w World Trade Center, natomiast odmawia takiej kondycji tym, których pod nadzorem bushowego żołdactwa wymordowano w afgańskim konwoju śmierci.
Przypisy:
(1)J. Doran, „Ces charniers afghans si discrets…”, Le Monde Diplomatiquez września 2002 r. (po polsku: „Masowe groby w Afganistanie” i „Kronika masakry jeńców”, Nowy Tygodnik Popularnyz 27 października i 3 listopada 2002 r.).
(2)O. Le Cour Grandmaison, „De Tocqueville aux massacres d’Algériens en octobre 1961”, w: 17 octobre 1961: Contre l’oubli(www.17octobre1961.free.fr).
(3)Patrz J.-L. Einaudi, La bataille de Paris: 17 octobre 1961, Paryż, Seuil 1991, D. Le Cour Grandmaison (red.), Le 17 octobre 1961, un crime d’Etat à Paris, Paryż, La Dispute 2001, oraz Z. M. Kowalewski, „17 października 1961 r.: Masakra w Paryżu”, Nowy Tygodnik Popularnyz 6 czerwca 1999 r.
(4)O. Le Cour Grandmaison, „Quand Tocqueville légitimait les boucheries”, Le Monde Diplomatiquez czerwca 2001 r. (po polsku: „Tocqueville wobec zbrodni kolonialnych”, Nowy Tygodnik Popularny z 6 stycznia 2002 r.).
Zbigniew Marcin Kowalewski
Tekst pochodzi z 3 numeru pisma Rewolucja