Zgliczyński: Psy wojny

[2003-10-29 20:26:55]

    Oczywiście, zwykli ludzie nie chcą
    wojny, ale w końcu to przywódcy kraju określają politykę i zawsze łatwo jest
    pociągnąć za sobą ludzi, niezależnie, czy jest to demokracja, faszystowska dyktatura,
    parlament czy dyktatura komunistyczna. Mając głos czy go nie mając, ludzie zawsze
    mogą być podporządkowani przywódcom. To łatwe. Jedyne, co trzeba zrobić, to
    powtarzać ludziom w kółko, że są atakowani, oraz potępić pacyfistów za brak
    patriotyzmu i narażanie kraju na niebezpieczeństwo. To działa w każdym
    kraju.

Hermann Göring na procesie norymberskim



„Dorosłą” peerelowską prasę zacząłem czytać pod koniec lat siedemdziesiątych. Doskonale pamiętam pierwsze strony gazet, które wówczas zrobiły na mnie szczególne wrażenie. Tygodnik Powszechny ze zdjęciem zamordowanego Aldo Moro, Wojtyłą w Watykanie i Trybunę Ludu donoszącą o „bratniej pomocy” ZSRR dla Afganistanu. Potem była „Solidarność”, nudny Tygodnik Solidarność (którego wszystkie numery do dziś żółkną mi na półce), stan wojenny, gazetki szkolne, ulotki, Tygodnik Mazowsze, itp. Pamiętam podziw, jakim darzyłem Modzelewskiego, Kuronia, Michnika, Jana Józefa Lipskiego i Bujaka, których miałem poznać dopiero parę lat później. Pamiętam euforię tych kilkunastu miesięcy pierwszej „Solidarności”, beznadzieję stanu wojennego, kiedy ludzie byli sobie życzliwsi bardziej niż kiedykolwiek, w końcu „cud” Okrągłego Stołu i prawie wolne wybory. Mieszkałem wówczas na Placu Konstytucji, vis-a-vis kawiarni „Niespodzianka”, gdzie mieścił się sztab wyborczy Komitetu Obywatelskiego „Solidarność”. Zachodziłem tam prawie codziennie, jak wierny kibic zagrzewający do walki swoją drużynę. Jedyne, co mnie wówczas raziło w moich herosach - np. w Janie Lityńskim - to fatalny i agresywny stosunek do innych kandydatów „niezależnych”, startujących w wyborach samodzielnie, nie z listy „drużyny Lecha”. Oczywiście, przyjmowałem wówczas argumentację o „nieodpowiedzialnym rozproszeniu głosów”, mogącym zaprzepaścić „historyczną szansę”, ale pewien niesmak pozostał i powracał jak zgaga przy okazji późniejszych „wojen na górze” w obozie dawnych niespodziankowych towarzyszy broni.

Jednak najważniejszym, obok samych wyborów, wydarzeniem tamtego czasu było pojawienie się Gazety Wyborczej, „naszej” gazety, mającej stanowić remedium i odtrutkę na fałsz i manipulacje oficjalnych mediów i skupiać w sobie to, co w demokratycznym ruchu, którego najważniejszą zasadą było wyrzeczenie się przemocy, najistotniejsze - prawdę.

Gazeta Wyborcza czyli „siła bezsilnych” po ćwierćwieczu

Dwadzieścia pięć lat temu najbardziej znany antykomunistyczny opozycjonista czechosłowacki, późniejszy prezydent Czech, Vaclav Havel, opublikował w samizdacie esej Siła bezsilnych, będący swoistym wyznaniem wiary w to, że mury totalitarnej dyktatury będą musiały prędzej czy później runąć pod naporem moralnej siły „bezsilnych” (czyli bezbronnych przeciwników systemu), za którymi stoi jednak racja prawdy. Kiedy 2 lutego br. Havel ustępował z urzędu prezydenckiego, który piastował przez 13 lat, Siła bezsilnych była najczęściej przywoływaną pozycją tego pisarza i dramaturga, mającą jakoby dowodzić słuszności jego przewidywań w mrocznych latach komunistycznej dyktatury. Nic bardziej błędnego! To nie Karta 77 z Havlem na czele obaliła w Czechosłowacji komunizm. Tak samo, jak nie obali go na Kubie grupka represjonowanych opozycjonistów. Havel i jego przyjaciele na obalenie władzy byli oczywiście za słabi, natomiast mieli wystarczająco „siły”, aby tę władzę przejąć i utrzymać. Ale to nie miało już nic wspólnego z duchem jego starego eseju, co po latach próbują nam obłudnie wmówić eseiści Gazety Wyborczej z Adamem Michnikiem na czele.

Natychmiastowy niemal podział Czechosłowacji, forsowna reprywatyzacja i prywatyzacja, której negatywne skutki przesłonić miało gigantyczne oszustwo, zwane „kuponówką”, reklamowane u nas z zapałem przez ministra prywatyzacji (przekształceń własnościowych) Janusza Lewandowskiego, skrajnie monetarystyczna i liberalna polityka premiera (obecnego prezydenta) Vaclava Klausa, technokraty, nie mającego zresztą nic wspólnego z opozycją antykomunistyczną, akces do NATO, poparcie - wbrew stanowisku większości Czechów - dla wojny w Jugosławii, Afganistanie i Iraku, to bilans 13-letniej prezydentury autora ulubionego eseju polskich opozycjonistów. Zaś tak kuriozalne pomysły, jak zgłoszenie kandydatury Ahmada Szacha Massuda, afgańskiego watażki, odpowiedzialnego za śmierć i cierpienia tysięcy Afgańczyków (masowe gwałty na kobietach, grabieże ludności i muzeów, potworne tortury) do pokojowej Nagrody Nobla, czy wywieszenie na hradczańskim zamku świecącego czerwonym blaskiem serca podczas szczytu NATO w Pradze, które miało przypominać, iż Sojusz Północnoatlantycki służy sprawie miłości i pokoju wśród narodów świata - świadczy, że Havel z dramaturga przedzierzgnął się w komedianta z zacięciem performerskim. Nagrodą za śmieszność okazał się być Medal Wolności, najwyższe cywilne odznaczenie amerykańskie, wręczone Havlowi przez George’a W. Busha pod koniec lipca br.

Jeśli Havlowi i Michnikowi wydaje się, iż popierając nielegalne (w świetle prawa międzynarodowego) i barbarzyńskie (w świetle prawa moralnego) imperialne wojny Stanów Zjednoczonych, których ofiarami są tysiące bezbronnych cywilów, stoją dziś po stronie tych samych wartości, za które przed laty podziwiałem ich ja i wielu mnie podobnych, to czas chyba na poważną refleksję nad tymi wartościami, nad ową „siłą bezsilnych”, za którą obecnie stoją amerykańskie myśliwce bombardujące F-16.

Gazetę Wyborczą - jako się rzekło - czytam od początku jej istnienia, opublikowałem w niej nawet kilka tekstów, stała się miejscem pracy dla wielu moich przyjaciół, w tym również autorów Lewej Nogi, a nawet jej współzałożyciela. Uważam ją za najlepszy polski dziennik, który publikuje więcej ważnych tekstów niż wszystkie inne razem wzięte. Jej siła i prestiż są tak duże, że to właśnie Gazeta dyktuje kolejnym rządom w Polsce kierunek polityki wewnętrznej i zagranicznej naszego kraju, recenzuje i „zmienia” ministrów, premierów, szefów spółek skarbu państwa i innych urzędników państwowych, sugeruje prezydentowi, które ustawy ma podpisać i dlaczego, oraz jest superrecenzentem naszego życia polityczno-kulturalno-społecznego.

Stąd dość powszechna niechęć do Gazety - kto lubi mądrali? - nawet wśród jej stałych czytelników, wyrażająca się chociażby ksywkami, jakimi ją obdarzają - „wybiórcza”, „koszerna”, etc. Podziw zmieszany ze strachem - oto co sprawia, że największymi fanami Gazety nie są wcale zaprzysięgli liberałowie, których w Polsce wciąż jest jak na lekarstwo, ale funkcjonariusze aparatu SLD, dla których jeden poświęcony im akapit w kultowym piśmie wart jest więcej niż sto wywiadów w Trybunie. Dlatego też nieudolnie skrywana satysfakcja lizusów i dupowlazców z lewa i prawa z kłopotów Michnika w związku z aferą Rywina, z żenującej i upokarzającej konieczności uczestniczenia w żałosnym spektaklu pt. „śledcza komisja sejmowa”, obłudne „słowa pociechy” i „oburzenia” jakie podpisują ci, o których wiadomo, że utopiliby Michnika w łyżce wody, każą przypomnieć stare powiedzenie, że rodzinę nie, ale przyjaciół wybiera się samemu. Ale to nie mój problem, bo nie zaliczam się ani do jednych, ani do drugich.

Poważny problem jest inny. Mianowicie Gazeta, wykorzystując swoją wyjątkową pozycję, stosuje metody rażąco sprzeczne z etosem głoszonym w niemalże każdym tekście przez jej naczelnego i pomniejszych redaktorów. Czas to wreszcie powiedzieć - Gazeta Wyborcza, gazeta, do której piszą najwybitniejsi współcześni polscy pisarze, poeci, filozofowie, naukowcy, księża, dziennikarze, reporterzy, a także ich światowi odpowiednicy, słowem śmietanka intelektualna Polski, ba! świata, jest gazetą niezwykle zakłamaną. I to niestety nie tylko ze względu na jej charakterystyczny sposób redagowania i prezentowania tekstów. Rzeczą znacznie gorszą, a dla mnie osobiście wręcz katastrofalną jest szokująca degeneracja umysłowa i moralna jej autorów, stanowiących dla wielu Polaków życiowe autorytety.


„My, zdrajcy” czyli rzeczywiście: wy - zdrajcy

29 marca br. ukazał się w Gazecie artykuł Adama Michnika pt. „My, zdrajcy”, będący odpowiedzią na tekst Christiana Semlera „Zdrada trzech mędrców”, opublikowany na łamach Die Tageszeitung 8 marca br. Zarzut, który Semler postawił w swoim tekście Michnikowi, Havlowi i György’owi Konrádowi, jest klasycznym zarzutem zdrady klerków - porzucenia swoich dawnych ideałów na rzecz pragmatycznej realpolitik, przyłączenie się do amerykańskiej krucjaty na Irak w imię bardzo konkretnych, przeliczalnych korzyści, które nazywają „racją stanu”.

Siła oddziaływania wschodnioeuropejskich demokratów - pisze Semler - wywodziła się niegdyś z przekonania o powszechnym obowiązywaniu praw człowieka, które powinny być wyznacznikiem konkretnej polityki. Nie miały być one utopią, ale stale obecną, normatywną ideą. Havel, Konrád i Michnik w swoich wystąpieniach sprowadzili odwołania do wolności i demokracji do figur retorycznych. Znikł gdzieś ich krytycyzm, znikła też obawa, że i demokratyczne systemy mogą zboczyć na totalitarne tory. (...) Niezłomni krytycy niegdysiejszych porządków pozują na prawdziwych intelektualistów nowej Europy - tej Europy, która chce stanąć po stronie zwycięzców.

Na ten głośny w Polsce tekst (głośny, bo przedrukowało go nieocenione Forum 12/2003; w naszym kraju nie ma zwyczaju prowadzenia debat o artykułach ukazujących się w prasie zagranicznej, bo nikt tej prasy nad Wisłą nie czyta i nie traktuje poważnie), na chłodno i bez zawziętości analizujący zastanawiającą przemianę intelektualnych liderów dawnej antykomunistycznej opozycji, Michnik odpowiada chyba najgłupszym tekstem jaki kiedykolwiek opublikował pod swoim nazwiskiem. Stawia tym samym kropkę nad „i”, z nawiązką wypełniając ramy krytyki Semlera. Artykuł Michnika jest tak nieprawdopodobnym zbiorem manipulacji i demagogii, że nawet dla mnie, wiernego czytelnika mistrza Adama od lat szczenięcych, stanowi przekonujący dowód intelektualnego samobójstwa jego autora. Michnik nawet słowem nie wspomina, że amerykańska inwazja na Irak jest w świetle prawa międzynarodowego nieuprawniona i nielegalna, nie wspomina, że używane przez wojska amerykańskie bomby kulkowe i kasetowe są zakazane Konwencjami Genewskimi, że bombardowanie mediów (m.in. telewizji irackiej, podobnie jak cztery lata wcześniej gmachu telewizji jugosłowiańskiej RTS w Belgradzie, w wyniku czego śmierć poniosło 16 młodych, cywilnych pracowników stacji) jest zbrodnią wojenną, gdyż media - podobnie jak szkoły czy szpitale - są dobrem cywilnym i podlegają ochronie, że podobną zbrodnią jest znęcanie się nad jeńcami irackimi, co stało się już praktyką wojsk amerykańskich, itp. itd. Przemilcza również fakt, iż jedynym powodem ataku wojsk tzw. koalicji na Irak było jako-by posiadanie przezeń broni masowego rażenia, gotowej w każdej chwili zagrozić światu i Stanom Zjednoczonym, której to Irak, podobnie jak i gros uzbrojenia konwencjonalnego, już nie miał. Dla Michnika pretekst do rozpoczęcia wojny jest dziś równie nieważny jak niemiecka prowokacja w Gliwicach mająca uzasadnić atak Hitlera na Polskę.

Za szczególnie obrażające inteligencję czytelnika uważam prezentowanie Husajna jako współpracownika Ben Ladena i al-Kaidy, ogłaszającego świętą wojnę przeciwko Zachodowi i pośrednio odpowiedzialnego za ataki z 11 września (niewykluczone, że niedługo zostanie „udowodnione”, że bezpośrednio), porównywanie Husajna do Hitlera czy Stalina, sankcji ONZ-tu i misji inspektorów rozbrojeniowych do haniebnej kapitulacji Francji i Anglii wobec Hitlera w Monachium w 1938 roku, a zamachów na WTC i Pentagon do „nocy kryształowej” i procesów moskiewskich. Za szczególnie wredne uważam zaś przedstawianie przeciwników wojny jako obrońców Husajna i jego reżimu. Dezawuowanie uczestników manifestacji pokojowych pogardliwym terminem „pacyfista”, używanym dokładnie w ten sam sposób i w takim samym celu jak był on używany choćby w stosunku do Ericha Marii Remarque’a przez propagandystów Trzeciej Rzeszy.

Wszystko to jest w omawianym tekście Michnika: Kryterium moralne to pytanie - czy ta wojna jest sprawiedliwa? Moja odpowiedź brzmi - tak, jest sprawiedliwa, tak jak sprawiedliwa była wojna Polski z Hitlerem czy Finlandii ze Stalinem. (...) Nie miejsce tu na analizę tej ideologii, która - traktując instrumentalnie, deformując religie islamu - tworzy program krucjaty przeciw demokratycznemu światu. Saddam Husajn czynił to w tej samej mierze, co przedtem Hitler i Stalin. Ogłasza, że w świętej wojnie z „bezbożnym Zachodem” wszystkie metody są dozwolone. (...) Dlatego jesteśmy w sporze z dzisiejszymi pacyfistami - nie godzimy się na pokojowe torowanie drogi tym, którzy dokonali zbrodni 11 września, i ich sojusznikom. (...) Dla tych właśnie powodów opowiedzieliśmy się za bezwzględną walką z terrorystycznym, skorumpowanym, nietolerancyjnym reżimem z Bagdadu. Nie można widzieć zagrożeń totalitarnych w polityce George’a Busha i być obrońcą Saddama Husajna. Są granice nonsensu, których nie należy lekkomyślnie przekraczać.

Tym zdaniem Michnik kończy swój artykuł. Jest to jedyne zdanie z dwukolumnowego tekstu, z którym się zgadzam. Powiem nawet więcej - po przekroczeniu tych granic stajemy się współsprawcami zbrodni.


Po drugiej stronie lustra czyli kto ma krew na rękach

Adam Michnik i jemu podobni, którzy w ostatnich miesiącach wyjątkowo obrodzili na łamach największych i najpopularniejszych polskich periodyków, a także w stacjach radiowych i telewizyjnych, doskonale wiedzą, że:

1. Saddam Husajn rządził Irakiem przez 30 lat. W tym czasie wywołał dwie wojny - z Iranem w 1980 r. i w 1990 r. z Kuwejtem. W porównaniu np. z Egiptem czy Izraelem, obecnymi sprzymierzeńcami USA, bilans Husajna nie jest pod tym względem szczególnie imponujący.

2. Irak był do czasu ostatniej interwencji, i to pomimo morderczych sankcji jakie po wojnie z Kuwejtem nałożyła nań ONZ, które - według oficjalnych danych tej organizacji - kosztowały życie ok. 700 tys. irackich dzieci, najbardziej stabilnym, świeckim, rozwiniętym gospodarczo państwem arabskim o najwyższym wskaźniku edukacji i dostępności opieki zdrowotnej.

3. Dzięki poparciu USA, najsilniejszym państwem regionu Zatoki Perskiej był w latach 70. Iran, rządzony twardą ręką przez autorytarny reżim szacha Rezy Pahlaviego. To właśnie Pahlavi zbroił i podburzał Kurdów irackich do wystąpień przeciwko Husajnowi. W 1975 r. w zamian za obietnicę szacha nie ingerowania w wewnętrzne sprawy Iraku, ten zgodził się odstąpić Iranowi połowę szlaku wodnego Szatt al-Arab w Zatoce Perskiej.

4. Po rewolucji irańskiej w 1979 r. Saddam robił wszystko, żeby nawiązać przyjazne stosunki z rządem ajatollahów, ciesząc się z obalenia rządów szacha. Niestety, polityka Teheranu wobec Bagdadu po rewolucji nie zmieniła się - Chomeini pragnąc rozszerzyć swoją rewolucję na wszystkie kraje islamu, a przede wszystkim na świecki Irak, zaczął podburzać irackich Kurdów i szyitów do buntu i obalenia Husajna, zaś irańscy agenci dokonali szeregu zamachów na urzędników irackiego reżimu. 22 września 1980 r. Irak rozpoczął wojnę z Iranem. Celem tej wojny nie był jednak podbój całego kraju, ale jedynie zajęcie granicznego pasa terytorium wieloletniego wroga. W czasie trwającej 8 lat wojny obie strony straciły blisko 1 mln ludzi i 150 mld dolarów. W tym czasie Irak był wspierany wojskowo i gospodarczo przez Stany Zjednoczone i Francję, a także Kuwejt i Arabię Saudyjską, których reżimy będące do dziś jednymi z najbardziej opresywnych na świecie, bały się rozszerzenia rewolucji irańskiej na swoje terytoria.

5. W 1983 r., podczas wojny z Iranem, rząd Iraku zaczął używać gazu musztardowego i zgodnie z wynikami badań przeprowadzonych przez Federację Uczonych Amerykańskich (FAS), w marcu 1984 r. wszedł do historii stosując silnie trujący gaz bojowy tabun - było to pierwsze użycie na wojnie gazu działającego na system nerwowy.

6. Howard Teicher, były szef Rady Bezpieczeństwa Narodowego Białego Domu, przyznał niedawno, że w 1982 r. prezydent Reagan zaaprobował tajny rozkaz - dyrektywę bezpieczeństwa narodowego - który zezwalał na nieograniczone wsparcie Iraku w wojnie z Iranem. USA czynnie wspierały wysiłek wojenny Iraku udzielając mu wielomiliardowych kredytów, dostarczając wojskowych informacji wywiadowczych i doradztwa wojskowego oraz monitorując z bliska sprzedaż broni Irakowi przez kraje trzecie po to, aby upewnić się, że dysponuje bronią jakiej mu potrzeba - napisał Teicher w oświadczeniu złożonym pod przysięgą w sądzie. W tym samym oświadczeniu Teicher opisał również jak wraz z ówczesnym dyrektorem CIA Williamem Casey’em pomogli zorganizować dostawy bomb kulkowych do Iraku, a także dodatków do broni radzieckiej. Następnie opisał podróż z Rumsfeldem jako specjalnym wysłannikiem Reagana do Iraku, na spotkanie z ministrem spraw zagranicznych Tarikiem Azizem. W toku ubiegłorocznego intensywnego przesłuchania przez senatora Roberta Byrda, Rumsfeld przyznał, że w 1983 r. spotkał się zarówno z Azizem, jak i z Saddamem Husajnem (to spotkanie i „niedźwiedzia” między Rumsfeldem a obydwoma politykami uznawanymi dziś przez Amerykanów za oprawców z lubością pokazywały telewizje francuskie i niemieckie podczas ostatniej amerykańskiej interwencji), ale zaprzeczył, że coś mu wiadomo o jakimkolwiek poparciu USA dla Iraku, zaznaczając, że wątpi, iżby takie istniało. Wtedy jednak, gdy Rumsfeld spotykał się z Husajnem, USA udzielały już jego rządowi pomocy idącej w setki milionów dolarów i przygotowywały się do przekazania Bagdadowi elementów potrzebnych do produkcji broni biologicznej. Ostatnio odtajnione dokumenty rządu USA niezbicie dowodzą, że w 1985 r. administracja Reagana dostarczyła pracującym dla Husajna naukowcom irackim m.in. ponad dwa tuziny próbek wirusowych i biologicznych wąglika, dżumy i jadu kiełbasianego. Były dyrektor Ośrodka Kontroli Chorób - agencji federalnej odpowiedzialnej za kontrolę epidemii i chorób w USA - wyszczególnił te dostawy w liście wysłanym w 1995 r. do Kongresu USA. Wspomniany senator Robert Byrd umieścił w oficjalnym rejestrze Kongresu szczegółową listę toksyn biologicznych wyeksportowanych do Iraku w latach 80. Tymczasem obecna administracja George’a W. Busha i jego sekretarz obrony Rumsfeld odmówili odpowiedzi na precyzyjne i szczegółowe pytania na temat tej historycznej współpracy, zadane przez kilku kongresmenów. We wrześniu ub.r. senator Byrd oświadczył na plenarnym posiedzeniu Senatu: Narodowi amerykańskiemu nie potrzeba mydlenia oczu i zaprzeczeń. Narodowi USA potrzeba prawdy. Musi wiedzieć, czy USA są w wielkiej mierze odpowiedzialne za produkcję tej samej irackiej broni masowego rażenia, którą teraz nasz rząd chce zniszczyć. Jest bardzo możliwe, że stworzyliśmy potwora, którego teraz staramy się zlikwidować. Do dzisiaj jego biuro nie otrzymało odpowiedzi.

(Odtajnione i cytowane dokumenty znajdują się na stronie internetowej:

www.fas.org/irp/congress/2002_cr/s092002.html.)

W październiku 1989 r. - w rok po użyciu przez Husajna gazów bojowych przeciwko Kurdom (ok. 5 tys. zagazowanych w Halabdży, w marcu 1988 r.) - prezydent Bush senior podpisał oficjalną dyrektywę określającą politykę bezpieczeństwa narodowego, w której stoi m.in.: Normalne kontakty między Stanami Zjednoczonymi i Irakiem służyłyby naszym długofalowym interesom i sprzyjały stabilizacji sytuacji w Zatoce Perskiej i na Bliskim Wschodzie.

7. W 1990 r. - po 8-letniej wojnie z Iranem - gospodarka Iraku była w opłakanym stanie. Husajn postanowił zrekompensować sobie nierozstrzygniętą kampanię aneksją roponośnego Kuwejtu, który - w oczach dyktatora - postępował niczym wróg: nie dość, że odmówił wycieńczonemu Irakowi kredytu w wysokości 10 mld dolarów, to jeszcze nie chciał zrezygnować ze spłaty pożyczek zaciągniętych przez Irak podczas wojny. A przecież - w co wierzył Saddam i co nie jest wykluczone - Irak uratował Kuwejt przed rozlaniem się nań rewolucji irańskiej. Dodatkowym powodem ataku był fakt nagminnego naruszania przez Kuwejt limitów wydobycia ropy naftowej, co prowadziło do spadku jej cen na rynkach światowych i dodatkowo osłabiało Irak zmniejszając jego zyski. Przed atakiem Husajn sondował ewentualną reakcję Stanów Zjednoczonych. Departament Stanu USA zgłosił w tej sprawie swoje désintéressement, a amerykańska ambasador April Glaspie w słynnej i wielokrotnie przytaczanej wypowiedzi stwierdziła: Nie mamy żadnej opinii w sprawie konfliktów między krajami arabskimi, takich jak wasze spory graniczne z Kuwejtem. Saddam mógł więc przypuszczać, iż w sprawie Kuwejtu otrzymał od najpotężniejszego światowego mocarstwa carte blanche.

8. Głównym argumentem propagandowym tzw. koalicji antyirackiej, podchwyconym z zaskakującą gorliwością przez rządy i media „wolnego świata” i „nowej Europy” z Polską na czele, był fakt rzekomego posiadania przez Irak zakazanej mu przez ONZ broni masowego rażenia - biologicznej, chemicznej i, niewykluczone, jądrowej. Na nic zdały się raporty ONZ-towskich inspektorów rozbrojeniowych nie stwierdzające obecności tej broni na terytorium Iraku. Koronnym dowodem Stanów Zjednoczonych na to, że Irak posiada zakazaną broń masowego rażenia było kilka pustych próbówek, którymi pomachał przed nosem zdu-mionej Radzie Bezpieczeństwa ONZ i milionom telewidzów na całym świecie sekretarz stanu USA Colin Powell, przedstawiając przy tym supertajny raport dotyczący produkcji broni chemicznej i biologicznej przez Irak, który - jak doniosło parę dni później BBC - okazał się być plagiatem pracy uniwersyteckiej, którą na podstawie dokumentów przejętych przez kurdyjskich rebeliantów w północnym Iraku w 1991 r. i pozostawionych w Kuwejcie przez wycofujących się Irakijczyków napisał w Kalifornii parę lat wcześniej studiujący tam niejaki Ibrahim al Marashi... Arogancja Stanów Zjednoczonych i ich akolitów była jednak tak wielka, iż nie zawracali sobie głowy takimi błahostkami jak minimalne chociażby uprawdopodobnienie swoich oskarżeń, których konsekwencją miała być przecież wojna. Ignorując ONZ, opinię międzynarodową (wielomilionowe protesty antywojenne), Watykan i stanowisko najpotężniejszych krajów europejskich - Niemiec, Francji i Rosji, USA wespół z Wielką Brytanią rozpoczęły brudną, krwawą, imperialistyczną wojnę, której cel był jasny jak Słońce - ropa. Na ironię zakrawa fakt, iż te same „jastrzębie” znad Potomaku, prące do wojny za wszelką cenę, zaledwie kilka lat wcześniej miały na temat Iraku zupełnie odmienne zdanie. W numerze Foreign Affairs ze stycznia-lutego 2000 r. sama Condoleezza Rice, najbliższa doradczyni Busha jr. do spraw bezpieczeństwa i najgorętsza zwolenniczka wojny, wykluczała amerykańską interwencję w Iraku, nawet gdyby udało mu się zdobyć broń masowego rażenia: Pierwsza linia obrony powinna być jasna - klasyczna deklaracja odstraszania. Jeśli Irak zdobędzie ową broń, będzie ona bezużyteczna, ponieważ każda próba jej użycia zakończy się narodową katastrofą.

9. Kolejną manipulacją, za którą miały zapłacić życiem tysiące Irakijczyków, było utożsamienie Saddama z Osamą. Nieustanne sugerowanie opinii publicznej związku pomiędzy Husajnem i al-Kaidą było jeszcze bardziej pozbawione podstaw niż porównywanie Husajna do Hitlera. Największymi wrogami Ben Ladena (czemu zresztą wielokrotnie dawał wyraz), radykalnego fundamentalisty islamskiego, są właśnie świeccy dyktatorzy z Saddamem na czele, znanym w świecie arabskim z krwawych represji wobec fundamentalistycznych ruchów religijnych. Gdyby rzeczywiście istniała jakakolwiek możliwość, że Husajn wszedłby w posiadanie broni jądrowej (choć w 1981 r. izraelskie myśliwce F-16 zniszczyły iracki reaktor wraz z instalacjami, w których badania nad tą bronią mogły być przeprowadzane), to ostatnią osobą, której by jej użyczył, byłby Ben Laden, z uzasadnionej obawy, iż sam stałby się jego pierwszą ofiarą.

O tym wszystkim doskonale wie i Adam Michnik ze swoim zespołem Gazety Wyborczej, i prezydent Kwaśniewski, i premier Miller, i Bronisław Wildstein, i Jolanta Pieńkowska, i Waldemar Milewicz, i Kamil Durczok, i Marek Król, wie świetnie Leszek Kołakowski (popierający mocą swego humanistycznego autorytetu bezterminowe więzienie bez sądu w Guantanamo kilkuset ludzi - w tym dzieci - pojmanych przez Amerykanów w Afganistanie), i Stanisław Lem, i Czesław Miłosz, i Władysław Bartoszewski, i ksiądz Życiński, wiedzą redakcje największych polskich dzienników i tygodników, stacji radiowych i telewizyjnych, ta cała rzesza psów wojny, która - pod obłudną maską „zatroskania” i „odpowiedzialności” - niczym dzika i okrutna sfora wołała: krwi!!!

Skąd mieli to wiedzieć? Oczywiście nie z niskonakładowych pisemek, których głos jak wołającego na puszczy nie ma żadnych szans w konfrontacji z zorganizowaną machiną propagandową lawy kłamstwa. Wiedzą chociażby z dokumentów przytaczanych przez poważne periodyki światowe - np. z ubiegłorocznych numerów amerykańskiego Newsweeka, tegorocznych londyńskiego Independenta, paryskiego Le Monde Diplomatique, meksykańskiej La Jornady i... samej Gazety Wyborczej (tekst „Zastraszyć Husajna” 22-23.02.2003 Johna J. Mearsheimera, profesora politologii na University of Chicago i Stephena M. Walta, dziekana katedry polityki międzynarodowej w harwardzkiej John F. Kennedy School of Government).


„Kto nie walczył, ten nie zarobi” czyli prawo okupanta

Pierwsza część powyższego śródtytułu to tytuł jednego z „powojennych” artykułów Gazety Wyborczej, opisujący fakt przyjęcia na siebie przez Amerykanów roli pana i władcy w odniesieniu do przyszłości Iraku. To USA będą decydować, które firmy i z jakich krajów - w nagrodę za pomoc udzieloną największemu obrońcy praw człowieka w niszczeniu infrastruktury praktycznie bezbronnego kraju i mordowaniu jego mieszkańców - dostąpią łaski „odbudowywania” „demokratycznego” Iraku (za jego własne pieniądze, oczywiście). Jak to zgrabnie ujął szef Biura Bezpieczeństwa Narodowego Marek Siwiec w niedzielnym „śniadaniu” radiowej Trójki: „Oczywiste, że preferowane będą firmy krajów, które zaryzykowały i weszły...”

Przyjrzyjmy się zatem tym heroldom wolnego i demokratycznego świata, którzy „zaryzykowali i weszli”, nie po ropę oczywiście, ale z misją wyzwolicielską:

1. Prezydent USA George W. Bush - w latach 1978-1984 jeden z wyższych menedżerów kompanii naftowej Arbusto Energy/Bush Exploration, a w latach 1986-1990 jeden z wyższych menedżerów kompanii naftowej Harken.

2. Wiceprezydent USA Dick Cheney - w latach 1995-2000 szef koncernu naftowego Halliburton, któremu opuszczona firma wypłaca w charakterze alimentów 1 mln dolarów rocznie za to, że ją porzucił dla jakiegoś tam wiceprezydentowania (albo, co jest bardziej prawdopodobne, dla zapewnienia jej kokosowych interesów np. w „wolnym” Iraku).

3. Doradca ds. bezpieczeństwa prezydenta USA Condoleezza Rice - w latach 1991-2000 szefowa rady nadzorczej koncernu naftowego Chevron.

4. Minister energetyki USA Spencer Abraham - senator z Michigan, sponsorowany w kampanii wyborczej przez przemysł motoryzacyjny.

5. Minister handlu USA Donald Evans - w latach 1979-2000 prezes towarzystwa naftowego Tom Brown.

6. Minister spraw wewnętrznych USA Gale Norton - mecenas i doradca przedsiębiorstw branży energetycznej.

7. Były sekretarz stanu prezydenta USA Ronalda Reagana George Schultz - obecnie prezes Committee for the Liberation of Iraq, organizacji, która parła do wojny za wszelką cenę i członek rady nadzorczej Bechtel Group, największego amerykańskiego kontraktora budowlanego, który już zbiera kontrakty na odbudowę Iraku.

8. Wiceprezes Bechtel Group Jack Sheehan - generał marines, członek Defense Policy Board przy szefie Pentagonu.

9. Gubernator (już ex) Iraku Jay Garner - przyszedł prosto z prezesowania firmie zbrojeniowej SYColeman, która m.in. sprzedała Izraelowi system obrony przeciwrakietowej Arrow.

10. Współpracownik Garnera James Woosley, były dyrektor CIA - szef firmy kapitałowej Paladin Capital Group, inwestora zbrojeniowego.

Prezydent Kwaśniewski, na wieść o upadku Bagdadu, powiedział w polskim radiu, że „Irakijczycy kupili bilet do wolności”. Ja wiem, że w obecnej barbarzyńskiej epoce powiedzieć można wszystko, ale na miejscu prezydenta byłbym jednak ostrożniejszy. Wystarczy bowiem, choćby pobieżnie, zapoznać się z historią amerykańskich interwencji zbrojnych w ostatnim półwieczu (patrz poprzedni numer Lewej Nogi lub niedawno wydaną w Polsce przez wydawnictwo Refleksje książkę Williama Bluma Państwo zła) aby dojść do wniosku, że każda amerykańska interwencja (a były ich dziesiątki) rozsiewała na świecie nie pokój i sprawiedliwość, ale coś wręcz odwrotnego - zbrodnicze dyktatury, topiące we krwi własne narody. Tak było z rządami Batisty na Kubie, Trujilla na Dominikanie, Duvaliera na Haiti, Somozy w Nikaragui, Rios Montta w Gwatemali, Pereza Jimeneza w Wenezueli, Stroessnera w Paragwaju, Videli w Argentynie, Pinocheta w Chile, Marcosa na Filipinach, Suharto w Indonezji, Pahlaviego w Iranie, Mobutu w Kongo/Zairze i dziesiątkami podobnych, zainstalowanych przez CIA i latami hojnie wspieranych przez kolejne ekipy Białego Domu. A co się dziś dzieje z Kosowem i Afganistanem - krajami „wyzwolonymi” przez USA całkiem niedawno? Czyż nie są to oazy demokracji, spokoju, dobrobytu i przestrzegania praw człowieka? A co z krajami, które są najbliższymi sojusznikami Stanów Zjednoczonych, a w których - wstyd przyznać - amerykańskie slogany wolnościowe brzmią zupełnie nieśmiesznie? Mam tu na myśli np. Gwineę Równikową, której przywódcę - oszalałego mordercę - Teodoro Obianga przyjął prezydent Bush ze wszystkimi honorami w Białym Domu we wrześniu ub.r., Egipt - z 20 tys. więźniów politycznych, co stawia go pod tym względem w ścisłej światowej czołówce, Arabię Saudyjską - ponurą autokrację, w której poddani króla są jego własnością, główne ognisko radykalnego islamizmu, Kuwejt i inne emiraty znad Zatoki Perskiej, które słów „demokracja”, „równouprawnienie kobiet”, „związki zawodowe”, itp. nigdy w swoim słowniku politycznym nie posiadały, Pakistan - rządzony przez wojskową juntę, wieloletni protektor afgańskich talibów, Uzbekistan - z chorym, quasi-sułtańskim reżimem politycznym i wiele, wiele innych. Moralność Kalego, jaką Stany Zjednoczone stosują od lat, a którą doskonale charakteryzowało przytaczane przez Jeane Kirkpatric, przedstawicielkę USA przy ONZ słynne powiedzenie Theodore’a Roosevelta: To sukinsyn, ale nasz sukinsyn - jest de facto typową moralnością państwa imperialistycznego. Kraj, przywódca, ustrój, wojna - o tyle są dobre i sprawiedliwe, o ile służą interesom Stanów Zjednoczonych i powiększaniu sfery ich omnipotencji. Doskonale to widać chociażby na przykładzie „wynagrodzenia” jakie USA ofiarowały za poparcie albo zachowanie neutralności w wojnie - np. wobec Jordanii (umorzenie długów), Polski (obietnica umorzenia części gigantycznych odsetek od kredytu na zakup F-16), Chin (nie wysunięcie przez Waszyngton na forum ONZ spodziewanego wniosku rezolucji w sprawie nieprzestrzegania praw człowieka w tym kraju) czy Rosji (nie poparcie, wbrew wcześniejszym obietnicom, rezolucji Unii Europejskiej w sprawie Czeczenii).

Albo na przykładzie zatrudniania zbrodniarzy („ale naszych zbrodniarzy”) przy budowie potęgi Państwa Dobra. Przykładów ciśnie się znowu cała chmara, ja przypomnę jedynie historię Wernhera von Brauna (1912-1977), który w 1932 roku zaczął pracę nad niemieckim projektem rakietowym, a podczas II wojny światowej kierował w Peenemünde programem budowy pocisków balistycznych V2 (wystrzeliwanych m.in. na Londyn), przy których produkcji wykorzystywano pracę niewolniczą więźniów obozów koncentracyjnych. 15 lat po wojnie von Braun kierował w NASA pracami nad rakietami typu Saturn, które wyniosły pierwszych ludzi na Księżyc.

Jeśli zaś chodzi o „odbudowywanie” „wyzwolonego” Iraku, to Ministerstwo Gospodarki III RP poinformowało niedawno o zgłoszeniach 60 polskich firm, chcących brać udział w tym szczytnym dziele. Z tej listy w grę wchodzi tylko kilka największych firm, którym Amerykanie - w dowód zasług wojennych, przyjaźni i najwyższego zaufania - gotowi są przyznać kawałek irackiego tortu. Są to m.in. Budimex-Dromex, Hydrobudowa, Naftobudowa, Polimex-Cekop. Już widzę jak dzięki Irakowi rośnie nam PKB i spada bezrobocie! Jest jednak jedno małe „ale” - to nie są polskie firmy... Budimex S.A. to spółka, której większościowy pakiet akcji należy do hiszpańskiej spółki Ferrovial, Hydrobudowa 6 to własność niemieckiej spółki Bilfinger Berger AG, zaś głównym udziałowcem Naftobudowy jest spółka Polimex-Cekop, której 36% akcji są w posiadaniu luksemburskiej spółki Handlowy Investments S.A., a kolejne 36% ma firma brytyjska PIP Manager Limited.

Skądinąd zastanawiające dlaczego nie ma kolejki do „odbudowywania” „wyzwolonego” Kosowa czy Afganistanu? Czyżby jednak Irak miał czym płacić? Czyżby więc, w odróżnieniu od broni masowego rażenia, rzeczywiście miał ropę? (Irak posiada drugie na świecie po Arabii Saudyjskiej udokumentowane złoża - 112 mld baryłek i największe na świecie prawdopodobne rezerwy - 220 mld baryłek).


„To nieważne” czyli mentalność zwycięzcy

„Zwycięzcy nikt nie będzie pytał o rację” - tak miał powiadać Napoleon Bonaparte, a za nim Adolf Hitler. Tak też zdają się mówić dzisiejsi okupanci Iraku i ich sprzymierzeńcy. To nieważne, że trwająca latami histeryczna kampania propagandowa, mająca na celu przekonanie opinii publicznej świata, że w tej wojnie nie chodzi o ropę, tylko o prawa człowieka i rozbrojenie uzbrojonego po zęby bronią masowego rażenia potwora, okazała się tyleż zgodna z prawdą, co kampania proszku do prania „innego niż wszystkie”.

Kto dziś zaprząta sobie głowę takimi głupstwami, że to nie Saddam stał za wrześniowymi zamachami w USA? Nie ma to już obecnie żadnego znaczenia. Wojna z terroryzmem może bowiem teraz dotyczyć każdego, nawet wrogów terroryzmu, bo o tym kto jest terrorystą i kto zagraża światu decydują wyłącznie Stany Zjednoczone. Przypomina mi się w tym miejscu słynne powiedzenie Hermanna Göringa: O tym, kto jest Żydem, a kto nie, decyduję ja!

Aleksander Kwaśniewski w rozmowie opublikowanej w Gazecie Wyborczej 12-13.04 br., na nieśmiałe przypomnienie Artura Domosławskiego, że to nie Saddam Husajn wysłał zamachowców-samobójców na WTC i Pentagon, zupełnie niezrażony, powiada tak: Nie chodzi o to, kto wysłał. (sic!) I dalej: Co mamy (my - Polska?! - S.Z.) robić z krajami, które w sposób ewidentny łamią zasadnicze prawa mimo rezolucji Narodów Zjednoczonych? Irak to pierwszy przykład. Jeszcze jest kilka takich miejsc, gdzie mamy z tym do czynienia. Uznano - i myśmy (kto - pan prezydent z rodziną?! - S.Z.) przyjęli też taki punkt widzenia - że pasywność jest groźniejsza od aktywności. Być może gdyby wobec nazizmu czy stalinizmu wykazano aktywność w odpowiednim czasie, to skutki tego, co przeżyliśmy w XX w., byłyby mniej dramatyczne.

To wstyd, żeby głowie państwa przypominać rzeczy podstawowe, bo niemożliwe przecież żeby pan prezydent mylił się świadomie. Otóż Irak nie jest „pierwszym przykładem kraju, który w sposób ewidentny łamał prawo mimo rezolucji Narodów Zjednoczonych”. To Stany Zjednoczone tak twierdziły i naciskały na pozostałych członków Rady Bezpieczeństwa ONZ, aby taką rezolucję przyjąć i zaakceptować jej siłowe wprowadzenie w życie. Gdy to się nie powiodło, USA ogłosiło, że ONZ już się przeżyła i jest do niczego, poczym ruszyły 300-tysięczną najsilniejszą i najlepiej uzbrojoną armią w historii świata na zrujnowany 12-letnimi sankcjami, znajdujący się na drugiej półkuli kraj, który jakoby stanowił „bezpośrednie zagrożenie dla Stanów Zjednoczonych”. Znacznie lepszym przykładem, panie prezydencie, jest tu Izrael, który zignorował już 68 (tak!) rezolucji ONZ wzywających go m.in. do opuszczenia terytoriów okupowanych, zagarniętych w wyniku podboju militarnego. Czy wobec Izraela też uznamy, że „pasywność jest groźniejsza od aktywności”, panie prezydencie? Nie wspominając już o tym, że Izrael, w przeciwieństwie do Iraku, dysponuje bronią jądrową, a jeśli chodzi o łamanie praw człowieka to jest pod tym względem jednym z najbardziej krytykowanych państw na świecie. Oczywiście wspominając w tym kontekście Izrael narażam się natychmiast na zarzut antysemityzmu, tak ochoczo podnoszony ostatnio przez wszystkich przyjaciół amerykańskiego imperializmu i militaryzmu - od Oriany Fallaci po Adama Michnika.

Wspomnę o jeszcze jednej chorobie europejskiej - mówi Michnik w wykładzie dla Polskiej Rady Biznesu (Gazeta Wyborcza 28-29.12.2002) - która w Polsce występuje na razie w postaci bardzo lekkiego kataru. Mam na myśli antyamerykanizm. To osobliwa mikstura prawicowej ksenofobii, lewicowych sloganów i resentymentów, z dodatkiem antyglobalistycznych wizji i zadym. Pod sztandarami wrogości do Ameryki spotkać się mogą zwolennicy Le Pena z trockistami. Na dodatek wszystko to przesiąknięte jest wrogością do Izraela, a gdzieś w tle - zwyczajnym antysemityzmem. (...) Abstrahuję od różnych potknięć, arogancji czy niezręczności amerykańskiej dyplomacji. Jednakże przedstawianie USA jako światowego żandarma, który chce wszystkimi rządzić i wszystkich sobie podporządkować, to niebezpieczna choroba.

8 stycznia 2003 r. przyjaciel Michnika, były szef NATO, Javier Solana napisał w Financial Times: To, co dla USA jest wojną z terroryzmem, dla Europy jest walką z terroryzmem. (...) USA uważają terroryzm za lekceważone niebezpieczeństwo dla światowego bezpieczeństwa i porządku. To po części wyjaśnia dlaczego administracja Busha wsparta przez wpływowe lobby izraelskie nie chce rozmawiać bezpośrednio z Jaserem Arafatem. Wielu w Waszyngtonie uważa go za terrorystę; i Europejczycy, którzy starają się trzymać otwarte drzwi dla przywódcy Palestyńczyków, są często oskarżani o antysemityzm albo nawet wspieranie terrorystów.

Czyżby nawet Solana był zainfekowany antyamerykanizmem podszytym antysemityzmem (to „wpływowe lobby izraelskie” w USA!).

Ciekawy też jestem czy po amerykańskim ataku na Irak i niezgodzie na tę wojnę, jaką wyrażała zdecydowana większość opinii publicznej krajów nawet w niej uczestniczących (w tym Polski), Adam Michnik napisałby po raz drugi to samo. Myślę, że chyba jednak tak, skoro w dzień ataku na Irak, 21 marca br., napisał na pierwszej stronie Gazety Wyborczej „Nie było wyjścia”: Saddam Husajn wybrał wojnę. Postanowił bronić swej despotycznej władzy do ostatniego obywatela Iraku. Jeśli trzymać się medycznego żargonu Michnika, to z kolei jego postawę trudno nazwać „bardzo lekkim katarem” - to ciężkie i przewlekłe zapalenie opon mózgowych.


W Polsce czyli nigdzie

Podobna choroba toczy umysły luminarzy polskiego życia intelektualnego i niepodważalnych - zdawało by się - autorytetów moralnych. Władysław Bartoszewski, więzień hitlerowskich obozów zagłady, w rozbrajająco naiwnym artykule-odpowiedzi na bardzo mocny antywojenny tekst Güntera Grassa, zatytułowanym „Ufamy Ameryce” (Gazeta Wyborcza 15.04.2003) dowodzi tautologicznie, że Ameryka na pewno wie co robi, bo jest Ameryką, a Ameryka zawsze wie co robi i robi to zawsze w dobrych intencjach. Myślę, że Amerykanie robią dzisiaj wszystko, co jest w ludzkiej mocy, żeby zmniejszyć liczbę ofiar i zakończyć jak najszybciej akcję (proszę zwrócić uwagę na język - nie „wojnę”, ale „akcję” - S.Z.), która według mnie jest działaniem wyzwolicielskim, a nie agresywnym, w pewnym sensie prewencyjnym w interesie pokoju w regionie i na świecie. Daruję Bartoszewskiemu, skądinąd człowiekowi o pięknym życiorysie, cytaty propagandystów II Rzeszy, uzasadniające „prewencyjny” i „w interesie pokoju w regionie i na świecie” atak na ZSRR w 1941 r. Pragnę tylko przypomnieć, iż według oficjalnych, międzynarodowych źródeł w pierwszej „akcji” amerykańskiej w Iraku w 1991 r., znanej pod hollywoodzkim kryptonimem „Pustynna burza”, śmierć poniosło 100 tys. żołnierzy irackich, zaś liczbę ofiar cywilnych (w tym większość dzieci) bezpośrednio spowodowaną wojną i 12-letnimi sankcjami gospodarczymi szacuje się na blisko milion; w czasie obecnej „akcji” przy samej obronie Bagdadu śmierć poniosło, według źródeł amerykańskich, co najmniej 2500 żołnierzy irackich - samych żołnierzy! Trudno mi jednak darować innemu człowiekowi-legendzie, którego wypowiedzi dotyczące wojny z Irakiem są jakby żywcem wyjęte z pełnego „wściekłości i dumy” języka Oriany Fallaci. Mam na myśli Marka Edelmana, przedwojennego bundowca, jednego z przywódców powstania w getcie warszawskim, człowieka odważnego i bezkompromisowego, którego wywiadu jaki dał dla Przekroju 6 kwietnia 2003 r. doprawdy wstyd mi cytować. Pragnę tylko zauważyć, iż moim zdaniem nie istnieje coś takiego jak „moralne prawo” ofiar totalitaryzmu do wypowiadania się z nieomylną pewnością - jaką daje im przebyte doświadczenie - która wojna jest sprawiedliwa, a która nie. Tak jak Izrael nie miał moralnego prawa, żeby w odpowiedzi na zbrodnię Holocaustu budować swoje państwo na zbrodni wygnania i rzezi tysięcy Palestyńczyków, tak jak zaangażowanie w okupacyjną pomoc Żydom Kossak-Szczuckiej, Dobraczyńskiego czy Mosdorfa nie zmienia faktu, iż jako przedwojenni ideolodzy antysemiccy są współwinni Holocaustu, tak Markowi Edelmanowi fakt walki z nazistami nie daje moralnego prawa do podżegania do wojny z Irakiem. Zaś określanie przeciwników wojny mianem „podnieceni kretyni” wystawia fatalne świadectwo Edelmanowi już nie tylko jako „moralnemu autorytetowi”, ale po prostu jako człowiekowi.

Nie wstyd mi natomiast przytaczać z pogardą wypowiedzi Czesława Miłosza, laureata Nagrody Nobla, który w dzień po inwazji w wypowiedzi dla Gazety Wyborczej najpierw uchylił się od moralnej oceny wojny, a potem porównując Irak Husajna do III Rzeszy wezwał do bezwzględnej solidarności z Amerykanami. Podobnie jak cotygodniowych, kilkuzdaniowych nie-wiadomo-co Stanisława Lema dla Gazety Wyborczej, w których ten najwybitniejszy powojenny polski pisarz w sposób niezwykle prymitywny (czy to możliwe, że pisze to rzeczywiście autor Solaris i Bajek robotów?) gorąco kibicuje wizji świata jaką prezentuje znany intelektualista i wizjoner George W. Bush.

Żeby nie było, że czepiam się tylko Gazety Wyborczej - Rzeczpospolita, Polityka, Wprost i Newsweek to periodyki, w których absurd i demagogia zamieszczanych tam artykułów bije na głowę nawet publikacje Gazety.

Trzy przykłady. Marek Zieleniewski, zastępca redaktora naczelnego tygodnika Wprost we wstępniaku z dn. 6.04.2003 r. pisze tak: ”Zdjęcie wietnamskiej dziewczynki dotkliwie poparzonej w wyniku napalmowego nalotu, biegnącej nago i krzyczącej w kierunku kamery, wstrząsa do dziś” - czytam we wznowionej niedawno w Polsce książce Johna Pimlotta „Wojna w Wietnamie”. Mało kto wie, że wedle badań Instytutu Gallupa z połowy lat 70. minionego stulecia to właśnie zdjęcie - cytuję - „w stopniu wręcz niewyobrażalnym wpłynęło na potępienie «amerykańskich agresorów» przez opinię publiczną i wynik konfliktu w Indochinach”. Mało jednak kto wie, że naprawdę owa naga, wietnamska dziewczynka nie została poparzona, lecz uciekała z wioski atakowanej przez oddziały tzw. Demokratycznej Republiki Wietnamu...

Mało kto wie, bo jest to po prostu nieprawda. Słynne zdjęcie, o którym wymądrza się Zieleniewski, przedstawia dzieci uciekające z Trangbang w Wietnamie Południowym, gdzie 8 czerwca 1972 r. Amerykanie podobno przypadkowo zrzucili napalm. Zdjęcie to zostało zdjęciem roku w konkursie World Press Photo w 1972 r. Czekam więc z niecierpliwością na kolejne rewelacje Wprost, donoszące, że to nie Amerykanie używali na masową skalę w Wietnamie napalmu, ale komuniści sami siebie podpalali, aby zrzucić winę na Amerykanów i wymóc na światowej opinii publicznej zakończenie wojny. Jest to o tyle prawdopodobne, że w tym samym numerze tygodnika znajdujemy całe dossier dotyczące protestów antywojennych Agaty Jabłońskiej i Roberta Wylota, pod wszystko mówiącym tytułem - „Europejski festiwal hipokryzji. 15 milionów pacyfistów popiera Saddama Husajna”. Dowiadujemy się z niego m.in., że demonstracjami sterują siły polityczne, którym zależy na wspieraniu interesów arabskich albo na pognębieniu rządu w Londynie. Kiedy czytam takie kawałki, ja, uczestnik antywojennych manifestacji jeszcze z czasów „Pustynnej burzy”, jako żywo stają mi przed oczyma teksty reżimowej prasy PRL-owskiej, którą czytałem po powrocie z solidarnościowych zadym, o „wrogich elementach” i ich „zagranicznych mocodawcach”, wyprowadzających za brudne dolary ludzi na ulice.

Przykład drugi, to felieton Ryszarda Marka Grońskiego w Polityce z 1.03.2003 r., w którym ten mistrz anegdoty i bon motu już całkiem serio obnaża intelektualną i moralną nędzę „pacyfistów”: Kim był sekretarz Lwa Tołstoja, kiedy zabrakło mędrca z Jasnej Polany i nastała władza radziecka? Wykładowcą w szkole kagebistów z Łubianki. Kto wie, czy podobna kariera nie jest pisana pacyfistom ciągnącym do Bagdadu, by służyć jako żywe tarcze.

Przykład trzeci, to artykuł Bronisława Wildsteina „Widmo pacyfizmu. Pokój za wszelką cenę”, opublikowany w Rzeczpospolitej 12.04.2003 r. Wildstein, który wsławił się swojego czasu tekstem, w którym dowodził, że tak naprawdę to Czarni powinni dziękować Białym za zniesienie niewolnictwa („Kto lubi Afrykę”, Rzeczpospolita 22.08.2002 r.), tym razem rozprawia się z pacyfizmem.

(...) cywilizacja zachodnia najlepiej funkcjonuje w Stanach. USA, które dominują w świecie gospodarczo i cywilizacyjnie, stanowią jednocześnie atrakcyjny wzorzec dla milionów ludzi. To zaś wywołuje szczególne oburzenie kontestatorów. (...) Antyglobalizm skupia ruchy obrony mniejszości (w tym feminizm), które wymierzone są w główny nurt cywilizacji zachodniej i walczą (nie w każdym przypadku świadomie) o przekształcenie społeczeństwa w zbiór rozmaitych grup i sprzecznych interesów. (...) Pacyfizm kłóci się z jakąkolwiek formą realnego istnienia zbiorowości. (...) Ruch pacyfistyczny ma szanse w kraju o dużym stopniu zamożności, wśród obywateli przyzwyczajonych do dobrych warunków życia, którzy obawiają się ich utraty. Rośnie on w zbiorowościach, które zatraciły cnoty heroiczne zastąpione rozmaitymi łatwymi ideologiami, do których należy także pacyfizm. (...) Ruch ten usiłuje więc ograniczyć zdolności obronne krajów z zasady nieagresywnych, które zrezygnowały z prowadzenia podbojów i unikają wojen, tak jak współczesne państwa Zachodu. Są to kraje opiekuńcze, w pełni demokratyczne, których obywatele nie lubią ryzyka i domagają się od państwa wszelkiej możliwej ochrony, również przed wojną. (...) Po II wojnie światowej ruch pacyfistyczny był w ogromnej mierze sterowany przez Związek Sowiecki. Protestował przeciwko wojnie w Korei, to znaczy przeciwko Amerykanom broniącym Koreańczyków przed komunistyczną agresją. Miał swój udział w wycofaniu się Stanów Zjednoczonych z Indochin, a więc w rzeziach i nędzy, które były tego efektem. (...) Pacyfizm osłabia i rozkłada od wewnątrz pokojowe demokracje, które nie mogą się przeciwstawić agresywnym dyktaturom, nietolerującym u siebie nawet śladu takich postaw.

Uff... Takiego steku bredni nie powstydziłby się żaden husajnowski dziennik. Jeśli ja, według Michnika, jestem chory na antyamerykanizm, to jak określić chorobę Wildsteina? Przecież to szaleniec, który gdyby mu przyszło zrzucić atomówkę na Kubę, Koreę Północną, Iran, Syrię, Libię czy kogo tam jeszcze Departament Stanu dopisze na listę „państw zbójeckich”, zrobiłby to bez chwili wahania! Zrzucić bomby na szczęście nie może, ale, niestety, może uzasadnić jej użycie, w ten sam sposób jak dzisiaj tłumaczy inne amerykańskie zbrodnie.

Kiedy na świecie dziesiątki najwybitniejszych pisarzy, reżyserów i aktorów brało czynny udział w kampanii antywojennej, wykorzystując do tego nawet ceremonię wręczania Oscarów, w Polsce panowała pod tym względem głucha cisza. Kiedy trzeba wesprzeć Tybetańczyków, Czeczenów, wykazać solidarność z państwem Izrael, czy zachęcić do integracji z Unią Europejską, gazety na wyścigi drukują listy z podpisami naszych rodzimych sław. Tymczasem na warszawskich demonstracjach organizowanych przez stowarzyszenie „Stop Wojnie” nie widziałem żadnej twarzy znanej mi z bilboardowej reklamy, żadnego modnego „wskrzesiciela polskiej literatury” ani buntownika teatru, żadnego idola z „Idola” czy innego gównianego programu, żadnej znanej dziennikarki, popularnego prezentera czy profesora-guru z uniwersytetu albo PAN-u (studiowałem w obu tych przybytkach, także żyjące legendy znam choćby z widzenia). Nie było, poza nielicznymi reprezentantami, związków zawodowych - motoru i rdzenia wielomilionowych demonstracji w europejskich stolicach, żadnych liczących się partii (bo trudno za takie uznać Pracowniczą Demokrację czy nowopowstałą Nową Lewicę Piotra Ikonowicza), organizacji i stowarzyszeń (poza Amnesty International). Widziałem natomiast „Samoobronę”, Rodziny Radia Maryja, Ligę Polskich Rodzin. Widziałem zinfiltrowane przez skrajną prawicę stowarzyszenie ATTAC-Polska i przewodniczącego tego stowarzyszenia, redaktora „antyglobalizacyjnego” magazynu Obywatel, na którego łamach reklamuje się faszystowskie wydawnictwa, propaguje militaryzm i terroryzm, publikuje teksty znanych rasistów, antysemitów i liderów partii neofaszystowskich, a wszystko to w modnym „antysystemowym”, „antyglobalizacyjnym” i „ekologicznym” sosie, mającym uczynić skrajnie prawicową ideologię atrakcyjną dla młodocianych kontestatorów. Czyżbym więc podzielał teorię Michnika o „antyamerykanizmie” jako „osobliwej miksturze prawicowej ksenofobii, lewicowych sloganów i resentymentów, z dodatkiem antyglobalistycznych wizji i zadym”? Wręcz przeciwnie - ja przed tym przestrzegam. Paradoksalnie bowiem najlepszym sprzymierzeńcem Michnika w kompromitowaniu idei lewicy i międzynarodowego ruchu antyglobalizacyjnego są właśnie niektórzy działacze ATTAC-Polska publikujący na łamach Obywatela (bardzo jakoby anty-Gazetowego), a przede wszystkim jego redaktor naczelny - Remigiusz Okraska - współpracownik i publicysta większości faszystowskich, antysemickich i neopogańskich śmieci, jakie w ostatnich latach ukazywały się w Polsce oraz rzecznik „antysystemowego” sojuszu skrajnej prawicy z radykalną lewicą, oczywiście pod wodzą tej pierwszej (we wrześniu 1999 r. na tzw. II Kongresie Opozycji Antysystemowej w Wałbrzychu m.in. Okraska wraz z obecnym przewodniczącym ATTAC-u w Łodzi i redaktorem Obywatela Rafałem Górskim oraz obecnym przewodniczącym ATTAC-u w Krakowie, również redaktorem Obywatela Olafem Swolkieniem zawiązali tzw. Konfederację dla Naszej Ziemi wraz z... Polską Wspólnotą Narodową Bolesława Tejkowskiego, neopogańskim Stowarzyszeniem na Rzecz Tradycji i Kultury „Niklot”, Stowarzyszeniem Świaszczyca, Rodzimą Wiarą, Organizacją Monarchistów Polskich i redakcjami skrajnie prawicowych pisemek: Wspólnota, Trygław, Rojalista-Pro Patria, Odala, Securius).

Ot, widać polska specyfika.

Kiedy wybuch wojny z Irakiem zastał mnie w Ameryce Południowej, moi tamtejsi przyjaciele nie mogli się nadziwić, że kraj katolicki, utrzymujący tak bliskie związki z Watykanem, poszedł na wojnę wbrew wyraźnemu stanowisku papieża-Polaka. A kiedy jeszcze opowiadając o przyczynach niewielkiego udziału Polaków w manifestacjach wspomniałem, że „Solidarność” - jedyny polski związek zawodowy jaki znali - jest prawicowy, byli naprawdę zdumieni.

Ot, polska specyfika.

Ale próby zbliżenia pomiędzy skrajną prawicą i niektórymi środowiskami radykalnej lewicy nie są tylko polską specyfiką. Dlatego kiedy słyszę od niektórych „lewicowców”, że najważniejszym celem lewicy w Polsce i na świecie jest przeciwstawienie się amerykańskiej hegemonii gospodarczej i militarnej, jeśli to konieczne nawet w sojuszu z „antysystemową” i „antyglobalistyczną” prawicą i skrajną prawicą, mówię - nie! Nie będzie żadnego, nawet pragmatycznego porozumienia z Radiem Maryja, Naszym Dziennikiem, Ligą Polskich Rodzin, „Samoobroną”, Bolesławem Tejkowskim, Młodzieżą Wszechpolską, Narodowym Odrodzeniem Polski czy Obywatelem. A jeśli do czegoś takiego dojdzie, to będzie to oznaczać, że szansa na odrodzenie się w Polsce autentycznego ruchu lewicowego została pogrzebana na długie lata.


Wojna, wojna i po wojnie czyli o co tyle krzyku

Stany Zjednoczone i cały „wolny świat” odtrąbiły zwycięstwo demokracji i początek ery wolności w Iraku. To nic, że jak informują wszystkie organizacje humanitarne działające na Bliskim Wchodzie i odpowiednie agendy ONZ, ludności irackiej grozi niewyobrażalna katastrofa humanitarna z powodu braku prądu (a więc przede wszystkim wody pitnej), żywności, lekarstw i innych podstawowych środków potrzebnych do życia. Dziesiątki tysięcy uchodźców na granicy z Iranem i Syrią to drobiazg. Anarchia, masowe grabieże szpitali, fabryk, szkół i muzeów, rozboje, bandy grasujące po całym kraju, łupiące i mordujące ludność cywilną - to przecież normalne efekty każdej wojny. Antyamerykańskie nastroje „wyswobodzonych” Irakijczyków, masowo szukających wsparcia wśród fanatycznych imamów, co grozi przekształceniem świeckiego Iraku w republikę islamską - to pryszcz. Mnożące się ofiary wśród bezbronnych irackich cywilów (w tym dzieci) zastrzelonych przez uzbrojonych po zęby marines w trakcie antyamerykańskich manifestacji - jasne, że to nieuniknione koszty demokratyzacji. Jak to 28 kwietnia br. błyskotliwie skomentował polski minister spraw zagranicznych Włodzimierz Cimoszewicz: Sytuacja w Iraku jest skomplikowana. Ktoś musi zagwarantować bezpieczeństwo Irakijczykom, skoro po tylu latach dyktatury nie są oni na razie w stanie sami tego zrobić. Musimy im pomóc.

Mrzonki okupantów co do możliwości zainstalowania w Iraku demokracji na wzór zachodni skończą się zapewne kolejnym Kosowem - czyli protektoratem i półkolonią amerykańską, o tyle różniącą się od wielu „republik bananowych”, że nieprawdopodobnie bogatą w podstawowe paliwo napędzające światową gospodarkę kapitalistyczną - ropę. 26 marca br. najważniejsza światowa tuba liberałów - Financial Times - napisał wprost: Iracki przemysł należy jak najszybciej sprywatyzować. Ropa w rękach państwa - to najprostsza i najszybsza droga do kolejnej krwawej dyktatury. (...) I kiedy nadejdzie czas odbudowy, najlepszą rzeczą jaką Amerykanie i Brytyjczycy będą mogli zrobić dla zapewnienia stabilizacji w regionie, powinna być prywatyzacja irackich zasobów paliwowych. Kto miałby to uczynić i jakim firmom przypadłby w udziale ten zaszczytny, humanitarny wysiłek - nietrudno zgadnąć.

A co z „demokratyzacją” Iraku? Najzwięźlej ujął to Brent Scowcroft, doradca ds. bezpieczeństwa prezydenta Busha seniora: Co będzie, jeśli zorganizujemy pierwsze wybory w Iraku i okaże się, że radykałowie zwyciężają? Co wtedy zrobimy? Z pewnością nie pozwolimy im przejąć władzy. Ot i cała demokracja á la USA. Podobnie wygląda amerykańska „wolność słowa” - legendarny nowozelandzki reporter wojenny Peter Arnett, który zdobył międzynarodową sławę podczas „Pustynnej burzy”, kiedy to jako jedyny reporter zagraniczny nadawał w CNN relacje z bombardowanego Bagdadu, został podczas najnowszej wojny dyscyplinarnie zwolniony przez kierownictwo amerykańskiej stacji NBC, dla której pracował, po tym jak na antenie telewizji irackiej śmiał skrytykować amerykańską interwencję. Zatrudniony natychmiast przez brytyjski Daily Mirror, w swoim pierwszym artykule oskarżył Amerykanów o dławienie niezależnych mediów i odcinanie źródeł wiarygodnych informacji.


*  *  *


Chciałbym na końcu wrócić do moich wspomnień sprzed dwudziestu lat. Otóż gdyby mi ktoś wtedy powiedział, że moi korowsko-solidarnościowi idole, za których gotów bym dał się wówczas posiekać, będą po latach wprowadzać w Polsce ustrój nierówności społecznej, oparty na wyzysku, biedzie i masowym bezrobociu, służąc swoim autorytetem, talentem i pozycją imperialnej soldatesce, przy której junta Jaruzelskiego (od której przecież tyle wycierpieli) zdaje się paczką ołowianych żołnierzyków, na pewno nie uwierzyłbym.

A gdyby jeszcze dodał, że znienawidzony rzecznik stanu wojennego, Jerzy Urban, będzie wydawał jedyne powszechnie dostępne pismo, które będzie można wziąć do ręki bez obrzydzenia - uznałbym go za niebezpiecznego wariata.

Jedynym z tamtych „wielkich”, a może największym z nich, którego stać było na zdecydowany antywojenny protest i przyznanie, że prokapitalistyczna rewolucja „Solidarności” przyniosła Polsce w sumie więcej złego niż dobrego, to Jacek Kuroń. I chwała mu za to.

Stefan Zgliczyński



tekst pochodzi z najnowszego numeru pisma "Lewą Nogą"

drukuj poleć znajomym poprzedni tekst następny tekst zobacz komentarze


lewica.pl w telefonie

Czytaj nasze teksty za pośrednictwem aplikacji LewicaPL dla Androida:



Warszawska Socjalistyczna Grupa Dyskusyjno-Czytelnicza
Warszawa, Jazdów 5A/4, część na górze
od 25.10.2024, co tydzień o 17 w piątek
Fotograf szuka pracy (Krk małopolska)
Kraków
Socialists/communists in Krakow?
Krakow
Poszukuję
Partia lewicowa na symulatorze politycznym
Discord
Teraz
Historia Czerwona
Discord Sejm RP
Polska
Teraz
Szukam książki
Poszukuję książek
"PPS dlaczego się nie udało" - kupię!!!
Lca

Więcej ogłoszeń...


24 listopada:

1957 - Zmarł Diego Rivera, meksykański malarz, komunista, mąż Fridy Kahlo.

1984 - Powstało Ogólnopolskie Porozumienie Związków Zawodowych (OPZZ).

2000 - Kazuo Shii został liderem Japońskiej Partii Komunistycznej.

2017 - Sooronbaj Dżeenbekow (SDPK) objął stanowiso prezydenta Kirgistanu.


?
Lewica.pl na Facebooku