Stefan Zgliczyński to przyznający się do radykalnej lewicy publicysta, wydawca i naczelny popularnego w tych kręgach teoretycznego kwartalnika "Lewą nogą". Zbigniew Kowalewski jest także człowiekiem pióra - dzięki jego staraniom ukazuje się półrocznik "Rewolucja", w którym można przeczytać napisane w romantycznym, aczkolwiek trochę dziecinnym tonie zachwyty nad nieposzlakowaną postacią Fidela Castro. Rafał Pankowski, absolwent renomowanego brytyjskiego uniwersytetu i lider stowarzyszenia "Nigdy Więcej", od lat para się pisaniem, starając się uczulić czytelników na zagrożenia ze strony ustrojów totalitarnych - za które uważa zarówno faszym jak i komunizm - oraz przekonać ich, że alternatywą dla nas jest galeria skompromitowanych postaci polskiego neoliberalizmu z Unii Wolności.
Co łączy ze sobą dwie pierwsze, radykalnie lewicowe postaci ze zdecydowanym antykomunistą o liberalnych poglądach? Oczywiście wrogość do ideologii i praktyki faszystowskiej, w czym wszyscy trzej panowie z całą pewnością nie odbiegają wcale od sposobu rozumowania większej części ludzkości. Co jeszcze? Wydawałoby się, że to wszystko, a jednak...
Jest jeszcze coś. Nie wiadomo dokładnie, czy to obsesja czy polityczny interes, ale ci dwaj marksiści i jeden liberał, od ponad dwudziestu miesięcy prowadzą obłąkańczą kampanię przeciw stowarzyszeniu "ATTAC - Polska", które w tej chwili pozostaje w zasadzie jedyną organizacją antyglobalistyczną w naszym kraju. Głównym motywem tej pożałowania godnej działalności jest uporczywe wmawianie jednostkom, grupom i mediom, że ATTAC infiltrowany jest przez skrajną prawicę, która pragnie w ten sposób zawłaszczyć polski ruch antyglobalistyczny. Narzędziem tego straszliwego spisku ma być piśmo "Obywatel" oraz środowisko skupione wokół niego. Właśnie w owym periodyku przedstawiano teksty antagonistów systemu z lewa i prawa, nie zawsze zgodne z nurtem poprawnosci politycznej. Jako koronny dowód na istnienie faszystowskich powiązań uznany został fakt publikowania swoich tekstów w tym piśmie - dodajmy, w żaden sposób nie sygnowanym przez stowarzyszenie - przez członków zarządu ogólnokrajowego "ATTAC-u". I fakt, że do niedawna redakcji pisma pomagał ówczesny przewodniczący stowarzyszenia, Maciej Muskat.
Trzej cenzorzy, z których żaden nie był nawet członkiem organizacji, uznali, iż zgoda na publikowanie w piśmie, które zamieszcza też wątpliwej jakości płody umysłu różnej maści prawicowców, w tym i faszyzujących, oznacza sympatię wpływowych działaczy ATTAC - Polska dla skrajnej prawicy. Swojemu przekonaniu dają wyraz szkalując przy każdej okazji stowarzyszenie w kraju i za granicą, co doprowadziło już do fermentu myślowego wśród ludzi nie znających dokładnie tematu oraz utraty konkretnych pieniędzy, które można by wydatkować na edukację czy organizację kampanii celowych.
Oponując przeciw "trzeciej drodze", czyli wspólnej koalicji przeciwników systemu z prawa i lewa, jaka wedle ich rojeń mogłaby się zawiązać w ramach ATTAC-u, dwaj marksistowscy fanatycy nie zawahali się zbratać ze zwolennikiem obecnego porządku, wykorzystującym antyfaszyzm dla lansowania własnej osoby. W ten właśnie sposób, sami stworzyli swoistą "trzecią drogę", uważając najwyraźniej, iż kaleczenie ludzi za pomocą wolności przepływu kapitału czy wyzysku w miejscu pracy to coś lepszego niż bezpośrednia przemoc na ulicy.
Rozbieżny światopogląd, różnica skali
Przekonując wszystkich wokół, że jesteśmy o krok od współpracy lewicowych i prawicowych radykałów, wszyscy trzej osobnicy dają dowód zupełnej nieznajomości praktyki funkcjonowania środowisk przeciwników neoliberalizmu. I nie chodzi tu o nazwiska czy poglądy konkretnych ludzi - te zawsze mogą się zmienić - ale o mechanizm i skalę działania poszczególnych grup w ruchu nacjonalistycznym i lewackim.
Brunatno-czerwony sojusz nie powstanie, bo nie ma żadnej wspólnej płaszczyzny, na której mógłby on chociażby zakiełkować.
W warstwie światopoglądowej polski nacjonalizm ma wyraźnie religijny (zazwyczaj katolicki) charakter ze wszystkimi tego pochodnymi w warstwie obyczajowej, zaś lewica prezentuje katalog wartości zaczerpnięty z myśli liberalnej. Nie ma tedy możliwości, aby w sprawach takich jak aborcja czy stosunek do Kościoła i spraw wiary, kontestatorzy systemu zdołali nawiązać przyjazny kontakt. Jeszcze bardziej nieprawdopodobne jest to w sprawach gospodarczych, choć teoretycznie doraźna krytyka kapitalizmu w fazie szalejącej globalizacji i przy tej pozycji Polski w układzie interesów światowych, powinna zawierać wiele podobnych elementów.
Tak jednak nie jest, albowiem polska radykalna lewica ma typowo globalistyczny charakter, a to nie wzbudza zainteresowania narodowców, z samej natury swoich przekonań ukierunkowanych na działania na poziomie lokalnym. Ciągłość tradycji po naszej stronie, została przerwana przez realny socjalizm, a jej odrodzenie u progu lat dziewięćdziesiątych odbyło się poprzez przekopiowanie ideologii z Zachodu. Rzecz jasna z tą różnicą, że delikatnie lewicujący przedstawiciele establishmentu ściągali program, który dziś kojarzymy z postaciami Blaira i Schroedera, podczas gdy bardziej oportunistyczni wobec kapitalizmu aktywiści pobrali oprogramowanie z folderu opisanego jako "radykalne". Z oczywistych przyczyn w oryginale nie mogło być odnośników do naszej gospodarczej rzeczywistości, toteż nie ma ich także w skopiowanym materiale.
Lewica braków
Skutkiem tej alienacji od rzeczywistości polska radykalna lewica nie stworzyła żadnego realnego programu politycznego, który mógłby stanowić platformę do dyskusji i szukania sojuszników, albo też zainteresować kogokolwiek. Wśród różnej maści lewaków panuje nieopisana ignorancja, gdy chodzi o sprawy dotyczące rzeczywistości gospodarczej i społecznej własnego kraju, istnieje za to wyraźna nadprodukcja specjalistów od kwestii globalnych. Jeżeli ktoś ma w tym względzie jakieś wątpliwości, wystarczy spojrzeć chociażby na periodyki wydawane właśnie przez dwóch marksistowskich tropicieli nazizmu w ATTAC-u. Znajdziemy tam wszystkie ikony międzynarodowej lewackiej mitologii, wyniesione na ołtarze w celu oszołomienia wiernych.
Tematyka takich czasopism jest przewidywalna do wyrzygania: barani podziw dla boskiego Fidela, opisane z sympatią "Czerwone Brygady", uznanie dla heroizmu Jasera Arafata i męczenników HAMAS-u, historia Zapatystów i marksistowskiej partyzantki w Kolumbii oraz wiele innych wątków, którymi pasjonują się konsumenci intelektualnego "RedMac?a" na całym świecie. Wśród wszystkich tych opowiastek - które w kraju o tak burzliwej teraźniejszości jak Polska, powinny w lewicowym piśmie stanowić margines porównywalny do kroniki sportowej w dzienniku politycznym - nie sposób znaleźć jakiejkolwiek analizy polskiej rzeczywistości. Żadnych materiałów dotyczących procesów prywatyzacji, załamania i komercjalizacji usług publicznych, wzrostu przestępczości itd.
Co więcej, mimo obfitości tematów ze świata, w obu periodykach nie ukazują się w zasadzie informacje przydatne do wykorzystania w warunkach polskich, choć przydałoby się, aby ktoś opisał teorię i praktykę funkcjonowania budżetu partycypacyjnego czy państwa opiekuńczego. Albo przedstawił jakieś ciekawe rozwiązanie pomnażające przychody samorządów lokalnych... Jednak to, co wypełnia stronice "Rewolucji" czy "Lewej Nogi" przypomina raczej zbiór egzotycznych baśni dla nie wyrosłych jeszcze z krótkich majtek przedstawicieli "czerwonego harcerstwa" z kręgów uczniowskich i studenckich. Plus trochę mętnego ględzenia przedstawianego jako filozofia, "artystyki" i podobnych głupot. Nic też dziwnego, że hodowani na tego rodzaju "intelektualnych" produkcjach lewicowcy stanowią plankton umysłowy - cóż z tego, że czerwony - który nie jest w stanie uczestniczyć w dyskusji politycznej toczącej się wokół. Polityka monetarna, zadania i finansowanie samorządów, sprawiedliwy system podatkowy, globalizacja w konkretnej polskiej rzeczywistości - to tematy pozostające poza świadomością większości lewaków.
Narodowcy wychodzą z podziemia
Nie da się ukryć, iż pozycja polityczna skrajnej prawicy jest znacznie silniejsza. W przeciwieństwie do lewactwa i jego programu życzeniowego, nacjonaliści zdołali już wypracować konkretne postulaty społeczno-gospodarcze dostosowane do czasu i miejsca. Za tę umiejętność społeczeństwo nagrodziło ich poparciem w wyborach, którego siła pozwala Lidze Polskich Rodzin wyjść ze świata egzotyki politycznej i stać się znaczącym graczem o przyszłość kraju.
W przeciwieństwie do dawnego PPS-u, Roman Giertych (wywodzący się ze szowinistycznej Młodzieży Wszechpolskiej) i inni działacze LPR, nie musieli w ostatnich wyborach korzystać z żadnego kontraktu politycznego, aby dostać się do parlamentu. Mimo wielu waśni i sporów, posłowie i senatorowie narodowców nie uciekli w niebyt jak większość obdarzonych zaufaniem wyborców działaczy dawnej partii Ikonowicza, ani nie odkryli nagle i cudownie niedoskonałości własnej formacji, jak liczni aktywiści Samoobrony. Wręcz przeciwnie, środowisko to posiada łatwość przyciągania polityków nietuzinkowych takich jak Dariusz Grabowski - prawdopodobnie jedyny człowiek w parlamencie, który merytoryczną wiedzę ekonomiczną łączy z umiejętnością spojrzenia na gospodarkę od "dołu", a nie od strony ideologii, czy Bogdan Pęk, czołowy krytyk procesów prywatyzacyjnych.
Nacjonalizm sojuszami i historią mocny
Dostrzegalna gołym okiem dysproporcja znaczenia, jakie w życiu politycznym Polski zdobyły środowiska radykałów atakujących neoliberalizm (ale nie zawsze kapitalizm) z prawej i lewej strony, wynika w mniejszym stopniu ze spoistości obu nurtów a bardziej z doboru aliantów, jakiego dokonali narodowcy i lewacy. Nie ulega wątpliwości, iż możliwości wyboru były po naszej stronie dużo gorsze niż u wielbicieli ideologii nacjonalistycznej. Oni mogli czerpać z tej niezmierzonej skarbnicy konserwatyzmu obyczajowego i ludowego katolicyzmu, jaka istnieje w naszym kraju, podczas, gdy skrajna lewica musiała zmagać się z kacem po Polsce Ludowej i dopiero starać się przekonać do swoich wartości ludzi poszkodowanych przez nowy system.
Narodowcy umieli dobierać sobie sojuszników nie tylko w zgodzie z ideologią, ale także mając na uwadze realny zysk z tej przyjaźni. Ich alianci nie okazali się mitem (jak np. "antybiurokratyczni związkowcy" skrajnej lewicy), ale istnieją naprawdę i potrafią udzielać brunatnej młodzieży konkretnego wsparcia. Tradycjonaliści katoliccy wraz z podatną na wpływy ksenofobiczne część konserwatystów, bez większych oporów udostępniają na potrzeby nacjonalistów swoją infrastrukturę propagandową. Podstawową role odgrywa tu oczywiście Radio Maryja, którego liczbę słuchaczy szacuje się na minimum cztery miliony, ale nie powinniśmy także zapominać o licznych kościelnych ambonach, wydawnictwach czy periodykach, w których gościnnie pojawiają się reprezentanci różnych odcieni tego nurtu. Czasem kosztowało to kolaborację z liberałami (podejrzane konszachty z UPR), ale z reguły nie tymi, których społeczeństwo obwiania za stracone nadzieje okresu transformacji.
Wydaje się, iż to właśnie skrajna prawica pierwsza zorientowała się, kto jest głównym przeciwnikiem w batalii o kształt systemu politycznego Polski. Pierwsza połowa lat dziewięćdziesiątych upłynęła pod znakiem zaciętych walk jej bojówek z lewakami i tymi, których bezzasadnie narodowcy za takich brali (subkultury i liberałowie w ruchu anarchistycznym). W tym czasie nacjonaliści nie wahali się występować w roli faktycznych sojuszników systemu, rozbijając m.in. marsze Międzymiastówki Anarchistycznej - Warszawa skierowane przeciwko wprowadzaniu koncepcji znanej jako plan Balcerowicza czy atakując manifestacje organizowane w Gdańsku przez środowisko Andrzeja Gwiazdy.
Z punktu widzenia interesów obu biegunów sceny politycznej całe to wzajemne mordobicie nie miało większego sensu, bowiem obie strony były wówczas jeszcze podobnie słabe i bez wpływu na sytuację polityczną, zaś agresywność wprowadzanych zmian gospodarczych i idącej za nimi pauperyzacji ludu zapowiadała wygraną tego nurtu, która skonsumuje wzrost radykalizmu społecznego. Dziś wiemy już na pewno, iż od początku czas pracował na rzecz nacjonalistów, bo wobec braku oferty z obu stron wściekli na liberalizm ludzie kierowali się automatycznie w stronę nurtu nie kojarzonego ze zbrodniami realnego socjalizmu, posiadającego bogatą historię i spore zaplecze wśród dolarowej Polonii a na dodatek oferującego proste do bólu wytłumaczenie na wszystko. Można przypuszczać, iż te właśnie zasilanie ludźmi o zainteresowaniach bardziej nastawionych na kontestację sytemu niż na zwalczanie innej marginalnej grupy, nadało typowo bojówkarskiemu ruchowi, nowego bardziej politycznego oblicza.
Buzi - buzi z liberałami
Jednym z podstawowych błędów radykalnej (a w Polsce, wobec braku socjaldemokracji, można śmiało powiedzieć słowo "jedynej") lewicy było z pewnością niewłaściwe rozpoznanie sceny politycznej. Dominacja ideologii nad wrażliwością społeczną oraz prymat kwestii światopoglądowych nad zainteresowaniem sprawami podziału dochodu narodowego, pracy i pomocy socjalnej sprawiły, że przyjaciół szukano wśród liberałów. Wspólną podstawą dla takiego sojuszu miały być sprawy takie jak aborcja czy równouprawnienie kobiet, które w bardziej światłych kręgach dominującego nurtu przyjmowane są z życzliwością i zrozumieniem.
Sposobów na przymilanie się socjalliberałom wymyślono wiele. Jednym z najczęstszych było uparte mruganie okiem do różnych inicjatyw feministycznych czy progejowskich, które rzekomo z samej swojej natury miały stanowić zbiorowości podatne na wartości lewicy, zaś w rzeczywistości okazały się sojuszami zadaniowymi ludzi o różnorodnym światopoglądzie i cała ta "genialna" taktyka nie wypaliła. Podobnie wielki zapał w równie utopijnej sprawie przez wiele lat podejmowali zwolennicy cywilizowania prokapitalistycznej formacji postkomunistów. A także rozmaici ?"wyrywacze" tzw. lewicowych dołów z SLD czy Unii Pracy, którzy trąbiąc hasła obrony robotników, nie zauważyli nawet, iż swojego nieistniejącego elektoratu szukają de facto wśród zamożnej inteligencji.
Więcej strat niż zysków
Spośród wielu podobnie genialnych pomysłów na zakorzenienie lewaków w narodzie, wyróżnić warto kilka, których realizacja nie ograniczyła się tylko do politycznego kabaretu, ale przyniosła ruchowi konkretne straty.
Do katalogu zadań lewicy dopisano wielkimi literami uczestnictwo w publicznej kłótni na temat zawartości brzucha ciężarnej kobiety, jakby to był główny punkt programu Marksa czy Bakunina. Stosunek do aborcji stał się dla wielu Polaków wyznacznikiem kierunku politycznego, co przyczyniło się do zamącenia świadomości politycznej społeczeństwa. Skutkiem tego, lewica, rozumiana w ten sposób, jak postrzega ją dziś przeciętny nasz rodak, nie jest wcale antykapitalistyczna - czy chociaż wroga liberalizmowi gospodarczemu - tylko... proskrobankowa. Jej działacze deklarują swoje poparcie dla swobodnego dostępu kobiety do aborcji, jednak wśród innych wolności obywatelskich wymieniają także przywilej bycia objętym redukcją programów socjalnych czy prawo mieszkańców Iraku do życia w kraju okupowanym przez polska armię. I nie zdejmuje to z nich lewicowego przebrania, bo przecież faszyści to przede wszystkim ci, co walczą z aborcją, a nie ludzie, którzy wysyłają nasze wojsko, aby okupowało cudzy kraj.
Jeszcze większym idiotyzmem, wynikającym - co tu dużo ukrywać - z miałkości umysłowej znacznej części środowiska, była agresywna krytyka religijności społeczeństwa polskiego, szczególnie widoczna w pierwszej połowie lat dziewięćdziesiątych. Aktywiści organizacji anarchistycznych i marksistowskich stworzyli wówczas własny wariant teorii spiskowej, w której rolę tradycyjnie zarezerwowaną dla Żydów i masonów zajęli przedstawiciele kleru katolickiego i zwykli wierni. Zamiast nagłaśniać i piętnować rzeczywiste przejawy arogancji i nadużywania władzy w określonych sytuacjach przez konkretnych duchownych - a tu rzeczywiście materiału faktograficznego nie brakuje - albo prowadzić kampanie skoncentrowane ściśle na problemie (np. wprowadzeniu religii do szkół), zaczęto kpić z samej zasady istnienia religii i traktować ludzi wierzących jak zbiorowisko durniów.
Wojujący ateizm (będący zresztą sam pewnym typem religijności) zaślepił wielu działaczy lewicy do tego stopnia, że traktowali (i traktują) oni jako społeczność katolicką jako jedną całość, tak jakby każdy człowiek z krzyżykiem na szyi musiał mieć mentalność Rydzyka czy Glempa. Tymczasem Kościół - rozumiany jako wspólnota wiernych a nie tylko struktura formalna - składa się z wielu różnorodnych grupek ludzi o rozbieżnych często poglądach. Wśród nich nie brakuje ludzi autentycznie zatroskanych obecnym porządkiem i posiadających większą wrażliwość na sprawy bliźniego niż niejeden uzbrojony w koszulki z Che i arafatkę mieszkaniec lewackiego getta.
Rzecz jasna, agresywność wobec postaw religijnych, zyskiwała lewakom poklask w wielu środowiskach dominującego nurtu, którego członkowie wyznawali raczej bożka mamony i szybkiej kariery niż poszukiwali jakichś głębszych wartości w życiu. Zareklamować swoje nazwisko najłatwiej zawsze przy okazji sporu - oczywiście w sprawie mniejszej wagi - a ponieważ w kwestiach gospodarczych panowała wśród liberałów niemal całkowita zgodność, przeto chętnie prowadzili oni dyskusje na tematy światopoglądowe w mediach.
Czasem sojusznicy byli bardziej wyraziści, jak w przypadku tygodnika "Wprost", który właśnie ową głupkowatą agresję wobec wiary (nie mylić z krytyką instytucji kościelnych) traktował jako furtkę dla pozyskiwania wiernych do własnej świątyni - wolnego rynku, prywatyzacji i "nowoczesności". Kiedy ten neoliberalny szmatławiec atakuje dziś w ordynarnym stylu przeciwników globalizacji, związkowców czy anarchistów, oburzenie po naszej stronie jest wielkie, ale jeszcze parę lat temu, gdy podobny scenariusz realizowano wobec środowisk katolickich, towarzystwo po lewej stronie biło brawo i wybaczało redakcji wszystkie prorynkowe agitki, jeżeli przy okazji najemni pisarczykowie systemu dokopali trochę "czarnym".
Skutki tej paranoi są dziś aż nadto widoczne. Agresywny ateizm skutecznie odstraszył od radykalnej lewicy ludzi ze środowisk robotniczych i wiejskich, tradycyjnie obyczajowo konserwatywnych i zwróconych ku religii katolickiej. Lewacy mogą sobie dziś przyczepiać łatkę "robotniczości" na różne sposoby, wrzucać to słowo do nazw swoich sekt czy tytułów gazet, ale nawet, jeśli wykaligrafują je długopisem na drzwiach własnego kibla, to i tak nie zmieni to faktu, że adwersarze neoliberalizmu spośród mas ludowych niemal zawsze wędrują na prawo, zaś po naszej stronie zostają niemal wyłącznie dorosłe dzieciaki z dobrych domów, zbuntowana na czas nauki studenteria, mole książkowe, pracownicy naukowi niższego szczebla. Mówiąc po marksistowsku - sama nadbudowa dla nieistniejącej bazy.
Porażka podlizuchów
Podobną klęskę poniosła cała taktyka kolaboracji ze środowiskami liberałów. Zwolennicy dominującego nurtu ciepłym moczem olali przymilających się do nich przedstawicieli lewicy. Nawet przez myśl im nie przeszło bratać się z towarzystwem z peryferii oficjalnej polityki, czy przejmować elementy kanonu wartości naszego nurtu. Zamiast tego, wzięli oni sobie po prostu to, co mogło im się przydać (sławetne kontakty w ruchu feministycznym i mniejszości seksualnych, których apolityczna w gruncie rzeczy większość uczestników z oczywistych względów woli bardziej wpływowego opiekuna). Natomiast elementy wspólnej płaszczyzny, które bardziej parzą w ręce (krytyka rzeczywistych nadużyć Kościoła) porzucili i tylko czasem używają ich dla mamienia tumanów w czasie kampanii wyborczych.
Przejmującym dowodem bankructwa tego rodzaju zabiegów, jest skowyt bólu, jaki w ostatnio opublikowanym artykule pt. "Psy wojny", wydaje właśnie Stefan Zgliczyński, rozpaczając nad poparciem wyrażonym dla agresji na Irak przez swoich znajomków z kręgów "Gazety Wyborczej" (gratulujemy przyjaciół!). Czy czułby się tak zawiedziony, jeśliby tymi, którzy wpierają wojnę okazali się nie ludzie Michnika, ale narodowcy? Z pewnością nie, bo z jego różnych wypowiedzi wynika, iż w pełni akceptuje wylansowaną właśnie przez ów dziennik teoryjkę, iż polskie społeczeństwo dzieli się na część światłą oraz "ciemnogród". Jak jest naprawdę widzimy teraz, kiedy to właśnie tacy nowocześni, wykształceni i pozbawieni przesądów ludzie popierają udział Polski w agresji zbrojnej i okupacji innego kraju, zaś skazana na wieczne potępienie przez "intelektualistów" w rodzaju Zgilczyńskiego tępa tłuszcza z LPR, Radia Maryja czy Samoobrony protestuje przeciw takiej polityce. Autora tekstu doprowadza to wyraźnie do szału - to jak, szanowny panie redaktorze, należy wysyłać "prewencję" i spałować antywojenną łobuzerię niemieszczącą się w naszych schematach...?
Tym jednak, co zadziwia - i przeraża - najbardziej, jest oszałamiająca wprost bezczelność tego rodzaju osobników, którzy otwarcie przyznają się do kontaktów z ludźmi z kręgów neoliberalnych, a jednocześnie pragną wyznaczać innym przyjaciół, tytuły prasowe, w których mogą publikować, itd. Jakim prawem człowiek, który chwali się znajomościami wśród ludzi mających cząstkę krwi Irakijczyków na rękach (bo "Wyborcza" to jeden z głównych elementów machiny propagandy wojennej, a tą należy po prostu traktować jako dopełnienie aparatu militarnego) śmie wyznaczać normy "Obywatelowi" czy innej jakiejkolwiek gazecie? W czym czuje się lepszy ktoś, kto ma znajomych w środowisku wspierającym realne wprowadzanie koncepcji Wielkiej Polski (kontrakty dla nadwiślańskich firm, własna strefa okupacyjna, plany ekspansji Orlenu i przygotowania do wprowadzenia rejsów LOT-u, to tylko niektóre elementy tego nie deklarowanego wprost szowinizmu), od redaktora pisma, który drukuje jakieś szalone wizje niemieckiego ksenofoba?
Co dziwniejsze Zgliczyński, w tym co mówi, jest traktowany poważnie przez wielu ludzi na lewicy... Czyżbyśmy już na głowy upadli, że pozwalamy dyktować sobie normy osobom ubabranym w systemie?
Krótko i na temat
Nie ulega wątpliwości, iż problem poruszony przez egzotyczny sojusz dwóch marksistów i jednego liberała ma charakter całkowicie abstrakcyjny. Na sojusz brunatno-czerwony nie ma przestrzeni w polskim życiu politycznym nie tylko z tego powodu, że światopogląd obu stron nie posiada części wspólnej tam, gdzie można by jej oczekiwać, ale i dlatego, że przy tej różnicy skali nie byłoby to żadne współdziałanie, ale po prostu wchłonięcie jednej strony przez drugą. Poza tym, nawet, jeżeli w ostatnim czasie nieco mniej słychać o walkach ulicznych prowadzonych przez radykałów prawicy i lewicy, to i tak zbyt świeża jest jeszcze pamięć - także w umysłach liderów - o niedawnej morderczej wojnie, aby doszło do tego zbratania.
Powinniśmy za to uważać, aby do naszych szeregów - także pod płaszczykiem antyfaszyzmu - nie przenikali zbyt łatwo ludzie związani z obecnym porządkiem. Wraz z narastającą korozją systemu, takich "przyjaciół" możemy mieć więcej, nie tylko wśród odjechanych teoretyków marksizmu, trawionych obłąkańczą żądzą cenzurowania. Nie ma sensu być dla nich zbyt miłym, bo skutecznie neutralizować nacjonalizm można tylko dając alternatywę dla neoliberalizmu lepszą niż brunatne umysły a nie popierając obecnych władców świata. Wydaje się, że ta konstatacja powinna towarzyszyć nam szczególnie teraz, kiedy akceptacja dla podboju Iraku ze strony postkomunistów i michnikowszczyzny pokazuje aż nadto wyraźnie, iż szowinistą można być także z tolerancją na ustach.
Andrzej Smosarski
Artykuł pochodzi ze strony http://www.lewicowa.org/