Cały ten zabieg przypomina równie żałosną ucieczkę polityków AWS i UW do Platformy Obywatelskiej. Tyle tylko, że politycy Platformy od samego początku nie ukrywali, że chcą powołać formację neoliberalną. I zdania dotrzymali. W przeciwieństwie do uciekinierów z AWS, politycy Socjaldemokracji Polskiej zdania raczej nie dotrzymają, i kiedy tylko uda im się dojść do władzy z całą pewnością zapomną nie tylko o "prawdziwej lewicy", ale nawet o "prawdziwej socjaldemokracji". Zwłaszcza, że na ich czele stoi główny do niedawna SLD-owski liberał Marek Borowski. Jeżeli jeszcze weźmiemy pod uwagę, że z formacją tą sympatyzuje wielce zasłużony dla polskiej prywatyzacji (czyli niszczenia gospodarki i zwalniania robotników) Wiesław Kaczmarek, a jednym z jej liderów jest Tomasz Nałęcz (który jeszcze niedawno tak pięknie bronił w Sejmie wicepremiera Hausnera i jego realistycznej polityki) - szykuje się naprawdę ciekawe widowisko polityczne. Może się niebawem okazać, że jedynym socjaldemokratą w tej partii pozostanie... były działacz Unii Wolności, Andrzej Celiński. Nie możemy się już doczekać, kiedy były kolega partyjny Tadeusza Mazowieckiego i Hanny Suchockiej zacznie "z lewa" krytykować Izabelę Sierakowską.
Niektórzy zarzucają Markowi Borowskiemu, że zamiast podjąć z Millerem (i innymi liberałami) walkę o przywództwo w SLD i nadanie tej partii socjaldemokratycznego charakteru - po prostu... uciekł. Są to jednak zarzuty idiotyczne. Gdyby Borowski wystąpił na ostatnim bądź przedostatnim Kongresie SLD do walki o fotel przewodniczącego (przeciwko Millerowi, Janikowi czy Dyduchowi), byłby on przecież właśnie kandydatem SLD-owskich liberałów. Potencjalne, socjaldemokratyczne doły (w tym OPZZ) od Borowskiego wolałyby raczej Janika, Dyducha a nawet Millera, który przynajmniej potrafi udawać socjaldemokratę i bez cienia zażenowania przemawiać na robotniczych wiecach.
Przyczyny spadku poparcia dla SLD
Niewątpliwie jednak "prawdziwi socjaldemokraci" wykazali się wielką mądrością polityczną. Zdali sobie sprawę z pewnego oczywistego dla nas faktu, tego mianowicie, że radykalny spadek poparcia dla SLD nie wynikał bynajmniej z samych afer ("afera Rywina", "afera starachowicka" itd.), ale w znacznej mierze z neoliberalnego programu społeczno-ekonomicznego, realizowanego od samego początku rządów koalicji SLD-UP. To, że SLD z miażdżącą przewagą wygrało w 2001 roku wybory, wzięło się wyłącznie stąd, że zmęczony neoliberalnymi rządami Buzka elektorat lewicowy zmobilizował się i zagłosował na SLD jako na partię "prospołeczną" i anty-liberalną (poparcie dla SLD w ostatnim momencie przed wyborami nieznacznie spadło po tym, jak przyszły minister Belka dał do zrozumienia, że jego program nie będzie aż tak "prospołeczny", jak zapowiadano w kampanii wyborczej). Sam Miller robił przed wyborami bardzo wiele, by zasugerować wyborcom, że jego partia reprezentuje politykę lewicową, prospołeczną, że SLD przyjaźni się ze związkami zawodowymi, popiera żądania górników, przeciwne jest brutalnej prywatyzacji, troszczy się o rolników, chce naprawić reformę służby zdrowia (czyli zwiększyć dostępność usług medycznych dla najbiedniejszych), a głównym celem tej partii jest ograniczenie bezrobocia i biedy. Leszek Miller paradował na czele masowych demonstracji związkowych przeciwko antypracowniczej polityce Buzka i Balcerowicza - obok górników z Sierpnia ’80 i ZZG oraz - oczywiście - radykalizujących się w owym czasie związkowców z OPZZ.
Borowski i Nałęcz dobrze wiedzą, dlaczego SLD wygrało wybory. Wiedzą, że dla politycznego sukcesu nie wystarczy, że politycy Socjaldemokracji Polskiej są "czyści", czyli nie są zamieszani w aferę Rywina i inne tego typu skandale (którymi żywi się prasa i telewizja). Wiedzą, że aby powtórzyć sukces wyborczy SLD muszą wrócić do tego języka, którym przed wyborami posługiwał się Miller, wskrzesić "lewicowe ideały"
Cenne wyznania Nałęcza
Z tego punktu widzenia niezwykle ciekawe są analizy liderów Socjaldemokracji Polskiej dotyczące porażki rządu Millera i "zdrady lewicowych ideałów". Bardzo interesujące są szczere wyznania Tomasza Nałęcza w wywiadzie jakiego udzielił pismu "Fakt" (8 kwietnia): Kiedy przejęliśmy władzę postawiliśmy na sprawne rządzenie, a nasz lewicowy program zawiesiliśmy na kołku. Było to jednak - jak twierdzi - częściowo uzasadnione: Byliśmy w nietypowej sytuacji. Prawica, która rządziła przed nami, była - jeżeli chodzi o program społeczny - na lewo od nas. Byliśmy więc w pewnym stopniu skazani na zaostrzenie polityki społecznej. W czym więc problem? Otóż zdaniem Nałęcza problem polegał na tym, że część kierownictwa SLD szybko zafascynowała się tym kursem. Przywódca polskiej socjaldemokracji Leszek Miller uznał, że najlepszym rozwiązaniem jest podatek liniowy. Ekipa rządząca - zafascynowana nowym kursem - popędziła ku przepaści przejmując program liberalny w pełnym wymiarze (a powinna go była zdaniem Nałecza przejąć tylko częściowo). Nałęcz oburza się, że Miller, jako szef socjaldemokracji, nie odwoływał się do swojego zaplecza - opinii pracowników, tylko do opinii rynków finansowych i jak gdyby sam publicznie przejął poglądy liberalne. Nie znam - mówi Nałęcz - w historii takiego przykładu, żeby premier zdobył władzę przekonany o słuszności socjaldemokratycznej recepty na rządzenie, a odchodził sfrustrowany tym, że naród nie akceptuje jego liberalnego podejścia. My niestety, w odróżnieniu od Nałęcza, znamy takie przykłady (np. premier Francji Lionel Jospin). Nie znamy natomiast w najnowszej historii przykładów przeciwnych: by socjaldemokratyczny premier nie zakończył swojego urzędowania jako liberał (inna rzecz, że w ostatnich latach rzadko który "socjaldemokratyczny" premier deklaruje przywiązanie do tradycyjnych idei socjaldemokratycznych). Ostateczna recepta Nałęcza dla SLD jest "brutalna": Sojusz musi się leczyć, a receptą jest dla niego porzucenie fascynacji liberalizmem.
Jak więc widzimy, dla Nałęcza cały problem ze "zdradą ideałów" sprowadza się do tego, że Leszek Miller (czy Sojusz) "zmienił poglądy". Był co prawda obiektywnie zmuszony do zaostrzenia polityki społecznej, ale fascynacja nowym kursem była błędem.
Czy socjaldemokracja jest dziś możliwa?
Problem tkwi jednak znacznie głębiej - "zmiany poglądów" czy niesłuszne "fascynacje" niczego tu nie tłumaczą. W obecnej fazie "rozwoju" światowego kapitalizmu (w którą wpisuje się także polski kapitalizm) realizacja nawet "socjaldemokratycznych ideałów" wymaga bardzo ostrego konfliktu ze światem biznesu, z rynkami finansowymi, z międzynarodowymi instytucjami gospodarczymi stojącymi na straży panujących dziś reguł światowego rynku. Nawet drobne socjaldemokratyczne korekty mogą zostać narzucone wyłącznie w ogniu ostrych walk społecznych, pod przemożną presją masowych wystąpień robotniczych. Panujące dziś neoliberalne standardy sprawiają, że rządy boją się panicznie ucieczki kapitału do krajów, w których inwestowanie jest tańsze. To dodatkowo skłania je do ustanawiania tych standardów u siebie.
Wejść w konflikt ze światem biznesu i jego instytucjami może tylko taka partia, która właśnie z walk robotniczych czerpie swoją siłę, partia, która opiera się na klasie robotniczej i organizuje do walki jej aktywne politycznie odłamy. Kiedy kilka dekad temu w Europie Zachodniej wcielano (do pewnego stopnia) w życie "socjaldemokratyczne ideały", było to zdecydowanie łatwiejsze: kapitał na fali długotrwałego powojennego boomu mógł iść na ustępstwa na rzecz klasy robotniczej, ponadto był tym do pewnego stopnia politycznie zainteresowany w ramach rywalizacji z silnym jeszcze obozem "realnego socjalizmu". Oczywiście stara, europejska polityka socjaldemokratyczna realizowana była także w ogniu walki klas, konkretne zdobycze socjalne świata pracy wymuszane były właśnie przez ruch robotniczy. Ale ówczesne partie socjaldemokratyczne nie zerwały jeszcze ostatecznie swoich politycznych i organizacyjnych związków z ruchem robotniczym (lawirowały między nim a burżuazją, ale do pewnego stopnia zależne były jeszcze od silnych organizacji robotniczych i od klasowego, robotniczego elektoratu). W obecnej fazie światowego kapitalizmu, kiedy kapitał nie jest już zainteresowany ustępstwami i musi iść na całość, stara socjaldemokracja zamieniła się w "nową" i ostatecznie zerwała tradycyjne związki z ruchem robotniczym. Nawet partie organizacyjnie oparte na ruchu związkowym, jak brytyjska Labour Party (która zamieniła się w New Labour) przestały politycznie reprezentować interesy robotnicze i ogłosiły się partiami ogólnonarodowymi, ponadklasowymi (co nie przeszkadza im wyciągać pieniędzy od organizacji związkowych).
"Nowe partie socjaldemokratyczne", przystosowane do nowych, neoliberalnych realiów, nie są już partiami robotniczymi, ale partiami ogólnonarodowymi (czyli burżuazyjnymi), otwartymi na burżuazyjny elektorat i burżuazyjnych sponsorów - a ich związek z ruchem robotniczym polega na wyciąganiu pieniędzy od konkretnych organizacji związkowych i politycznym korumpowaniu ich liderów (przerabianiu ich na neoliberałów). Partie te, ze względu na swoje polityczne uniezależnienie od ruchu robotniczego i uzależnienie od burżuazyjnych funduszów wyborczych, nie są w stanie wejść w jakikolwiek poważniejszy konflikt z kapitałem. Otóż właśnie do tego "nowego socjaldemokratycznego" nurtu zaliczają się SLD i Unia Pracy - z których wywodzi się Socjaldemokracja Polska.
Aby powrócić do "socjaldemokratycznych ideałów" partie te musiałyby podporządkować swoją politykę i strukturę organizacyjną ruchowi robotniczemu (nie temu, uprzednio politycznie skorumpowanemu, ale autentycznemu, który byłby zdolny podjąć z kapitałem walkę o robotnicze interesy). Musiałyby stać się partiami robotniczymi, opartymi na silnej, szerokiej, zorganizowanej, bojowej oraz wrogiej kapitałowi, bazie społecznej.
Socjaldemokracja Polska, która wyłoniła się z "nowej socjaldemokracji", nie będzie w stanie dokonać takiej transformacji - z oczywistych względów nie będzie zdolna do pozyskania zaufania jakichkolwiek walczących środowisk robotniczych (z drugiej strony: istniejące obecnie w Polsce walczące środowiska robotnicze są niezwykle słabe i tym samym nieatrakcyjne dla partii "z aspiracjami politycznymi"). Zresztą nie będzie tym w ogóle zainteresowana - oznaczałoby to bowiem utratę burżuazyjnych sponsorów i zabójczą nagonkę neoliberalnych mediów. Socjaldemokratyczne idee żyć więc będą wyłącznie na papierze. Kiedy tylko Socjaldemokracja Polska dojdzie do władzy, zmuszona będzie robić dokładnie to samo, co rząd Millera: słuchać kapitału. Bez alternatywnej wobec kapitału bazy klasowej, na której mogłaby się oprzeć (a ta jest dla niej nieosiągalna) pozostanie z konieczności zwykłą partią burżuazyjną. Jedynie eskalacja walk robotniczych w Polsce mogłaby wymusić na niej częściową realizację jej własnych postulatów socjaldemokratycznych. Bez tego, partia ta skazana będzie na "fascynację liberalizmem" i "zmianę poglądów", co spowoduje spadek społecznego poparcia, zrekompensowany jednak przyjaźnią biznesu i poważaniem unijnych partnerów (co pozwoli jej przetrwać i trwale usadowić się w politycznym establiszmencie III RP).
Nie wskrzeszajmy socjaldemokratycznych złudzeń
Bynajmniej jednak nie jesteśmy jakimiś rzecznikami starych idei socjaldemokratycznych. Nie wzywamy do wskrzeszenia "starych partii socjaldemokratycznych". Możliwość realizacji robotniczych interesów zależy wyłącznie od samego ruchu robotniczego, od tego, czy zdoła się on organizacyjnie i politycznie odrodzić. Jeżeli to nastąpi, "stara socjaldemokracja" nie będzie tu do niczego potrzebna. Zorganizowani robotnicy wyłonią reprezentujące ich (i kontrolowane przez nich) elity polityczne i z całą pewnością pogonią swoich "socjaldemokratycznych przyjaciół": panów Borowskich, Nałęczów i Kaczmarków. W takiej sytuacji "idee socjaldemokratyczne" - dziś "radykalne" - będą już wyrazem politycznego umiarkowania. Zresztą żadne socjaldemokratyczne recepty nie są w stanie - niezależnie od ich "realności" przy danym układzie politycznym czyli ostatecznie: układzie sił w walkach społecznych - rozwiązać realnych problemów klasy robotniczej i świata pracy w Polsce. Te problemy mogą być rozwiązane wyłącznie przez samych robotników, a jedynym środkiem ich rozwiązania jest przejęcie przez nich władzy: likwidacja kapitalistycznej dyktatury i jej burżuazyjnego reżimu politycznego. Uspołecznienie gospodarki i państwo robotnicze.
Niedawne nadzieje na społeczny rozłam w SLD
To oczywiście nie znaczy, że procesy polityczne zachodzące w obrębie takich partii, jak SLD nie mają żadnego znaczenia. Gdyby w określonym momencie nastąpił w SLD głęboki i gruntowny (idący od dołu) rozłam na linii: socjaldemokraci i związkowcy kontra liberałowie, fakt ten niewątpliwie mógłby mieć pozytywne znaczenie dla świata pracy w Polsce. Przede wszystkim mógłby przyczynić się do zdynamizowania walk społecznych w naszym kraju. Nic takiego jednak nie nastąpiło. Dokonany przez Borowskiego rozłam był rozłamem na samej górze, w najściślejszych kręgach kierowniczych SLD. Do tego stopnia, że nawet powiatowi "baronowie" SLD nie bardzo wiedzieli o co Borowskiemu chodzi.
Niektórzy na lewicy liczyli, że taki potencjalny ośrodek socjaldemokratyczny w SLD mógłby się zawiązać wokół OPZZ. Ale właśnie w okresie rozłamowym i przedrozłamowym OPZZ w ogóle przestało politycznie istnieć. Związki zawodowe nie były tu żadną ze stron. Elity OPZZ do takiego stopnia utraciły autorytet "dołów" (nawet własnych), że deklaracja niedawnego lidera OPZZ Manickiego o kandydowaniu na szefa SLD mogła zostać odebrana wyłącznie jako polityczny dowcip (nawet gdyby sam Manicki potraktował to poważnie). OPZZ politycznie zniknęło i nie odegra w najbliższym czasie żadnej politycznej roli. A walki frakcyjne w obrębie OPZZ są tak zakumflowane i społecznie nieczytelne, że tylko sami uczestniczący w nich aparatczycy wiedzą, "o co chodzi?". Nie przekładają się one na żadne walki społeczne i nikogo nie dynamizują, poza samymi liderami. Na lewicy liczono jeszcze niedawno, że "nową jakość" może nadać OPZZ Cezary Miżejewski, do niedawna lider Konfederacji Pracy (stowarzyszonej z OPZZ). Miżejewski siedzi jednak po drugiej stronie tej "potencjalnej barykady", u ministra Hausnera i zajmuje go raczej rozwój polskiej przedsiębiorczości, niż dynamika walk społecznych pod kontrolą OPZZ.
Florian Nowicki
Artykuł ukazał się w 6 numerze Jedności Pracowniczej, pisma Grupy na rzecz Partii Robotniczej