Tę samą nutkę podziwu ofiar dla katów znaleźć można w wielu wspomnieniach okupacyjnych, nie tylko obozowych. Kapo szyjący sobie pasiaki na modłę esesmańskich mundurów, okupacja niemiecka, czyli narodu poetów i filozofów, jako antidotum na bolszewików i Żydów, punktualność i organizacja, sprawna administracja...
Podobnie osobliwy amalgamat strachu, pogardy i podziwu widziałem w Afryce w ambiwalentnym stosunku do byłych kolonizatorów, w Ameryce Południowej, czy na Kubie wobec jankesów. Nienawiść za wieloletnie krzywdy i upokorzenia pomieszana z fascynacją i skrywanym przekonaniem o faktycznej wyższości cywilizacyjnej byłych bądź obecnych najeźdźców i oprawców, ten „syndrom sztokholmski” współczesnej cywilizacji pozaeuropejskiej, to – moim zdaniem – jedno z najciekawszych obecnie zagadnień psychologii myśli społecznej.
„Wartości europejskie”
Przekonaniem o wyjątkowości Europy na historiozoficznej mapie świata – jej wartości moralnych, kultury i cywilizacji – przesiąknięta jest do szczętu europejska historiografia. Arystotelesowska definicja prawdy, Dekalog (ziemie Palestyny to przecież orbita oddziaływań kultury hellenistycznej, a więc Europy; judeo-chrześcijaństwo podobnie), Oświecenie, „niebo gwiaździste nade mną, prawo moralne we mnie”, Prawa Człowieka i Obywatela, demokracja i liberalizm, Settembrini i Naphta, koncerty brandenburgskie i Velazquez, Kopernik i Einstein... To jedyna cywilizacja permanentnie kwestionująca własne osiągnięcia, powiada Leszek Kołakowski; jedyna zdolna przeciwstawić się wschodniemu barbarzyństwu (co zresztą przez wieki czyniła), dopowiadają Samuel Huntington i Oriana Fallaci; jej wytwory to szczyt ludzkich możliwości, to koniec historii, puentuje amerykanizowany Japończyk Francis Fukuyama.
Mamy wątpliwości? Zajrzyjmy zatem do podręczników licealnych i akademickich naszych sław historycznych – zaiste, ilość powołań na rewizjonistyczne, a przecież klasyczne już dzieła współczesnej historiografii Fernanda Braudela, Karla Augusta Wittfogela, Josepha Needhama, Immanuela Wallersteina czy – ostatnio – Martina Bernala i Mike’a Davisa jest powalająca, bo praktycznie żadna. Wciąż króluje „centrum światowej cywilizacji”, „kolebka”, „przedmurze” i tym podobne brednie.
Zapatrzona w swój kartezjańsko-newtonowski paradygmat myśl europejska przez stulecia dumnie głosiła swój uniwersalizm, którego najbardziej widomym przejawem była eksterminacja dziesiątków milionów mieszkańców „odkrytych” Ameryk, Australii i Afryki. Najpotworniejszą zbrodnię ludobójstwa w historii ludzkości dokonano w imieniu uniwersalistycznego chrześcijaństwa, „religii miłości”, bezproblemowo implantując później – zdawałoby się całkowicie mu przeciwstawną – ideę dziejowego Rozumu.
Jeśli rzeczywiście miałbym już wskazać na jakąś wyjątkowość kultury europejskiej, to podkreśliłbym w tym miejscu jej wyjątkową zdolność do zapominania, a ściślej – do selektywnego zapamiętywania fragmentów własnego dziedzictwa. Trudno mi doprawdy znaleźć adekwatne określenie dla postawy europejskich, a później również amerykańskich badaczy społecznych, filozofów i moralistów, którzy od czasów Renesansu aż po dziś dzień przekonują o uniwersalizmie „wartości europejskich” – tj. o tym, że europejski model społeczny musi sprawdzać się pod każdą szerokością geograficzną i w każdym czasie, podobnie jak niezależnie od miejsca na planecie zachowuje swoją ważność prawo grawitacji. Oczywiście, co inteligentniejsi z tych heroldów Postępu zdawali sobie doskonale sprawę, iż nie istnieje nic takiego jak „wartości europejskie”, że jest to zbiór pusty, wykorzystujący pozytywne intuicje Europejczyków z nim związane dla ukrycia, usprawiedliwienia bądź terapeutycznego wyparcia hekatomby zbrodni dokonanych w ich imieniu. Jak usłużny lekarz mamiący chorego na raka pacjenta, tak najwybitniejsze umysły epok sumiennie spełniały obowiązek nałożony nań przez królów, książęta, elektorów i prezydentów – największego fałszerstwa w historii, mianowicie wpojenia Europie i światu przekonania o wyjątkowej progresywności kultury europejskiej i jej zbawiennej misji cywilizacyjnej.
I co tu dużo gadać – udało się! Europocentryzm stanowił i wciąż stanowi ramy wyznaczające horyzont badań społecznych „białego człowieka”. Średniowieczne przekonanie o Europie, jako jedynym istniejącym lądzie na Ziemi, to wciąż mainstream europejskiej dydaktyki humanistycznej. Już wiele dziesięcioleci temu Joseph Needham za największy błąd europocentryzmu uznał „milczące założenie, że nowoczesna nauka i technika, które mają swoje korzenie w renesansowej Europie, są uniwersalne, a zatem wszystko, co europejskie jest uniwersalne.”(1)
Nie zgadzam się tu z wybitnym sinologiem – wydaje mi się bowiem, iż to właśnie buta i bezczelność „odkrywców” i konkwistadorów europejskich, wynikające z prostej ignorancji, której fundament stanowił dogmat o niższości wszelkich, nawet nie rozpoznanych jeszcze form życia społecznego wobec cywilizacji europejskiej, w dużym stopniu pomogła „oświeconym” barbarzyńcom z „centrum” świata w nieodwracalnym uśmierceniu cywilizacji pozaeuropejskich. W kategoriach utylitaryzmu politycznego trudno tu mówić o jakimkolwiek „błędzie”.
Być może w dłuższej perspektywie europocentryzm okaże się dla cywilizacji europejskiej zgubny, podobnie jak imperialne podboje amerykańskiego supermocarstwa przyspieszą jego upadek. Ale, jak wiadomo, w „dłuższej perspektywie” wszyscy będziemy martwi, a liczącą się perspektywą dla obecnych władców jest zawsze najbliższe pięćdziesiąt lat. Wciąż więc triumfuje naga siła; zmienia się tylko jej politura ideologiczna – pięćset lat temu stanowiła ją chrześcijańska ewangelizacja, dziś zaś „uniwersalne” prawa człowieka.
Mahatma Gandhi zapytany kiedyś co sądzi o cywilizacji zachodniej, odpowiedział: „To byłby całkiem niezły pomysł”. Ten bon mot powinien nam uświadomić, że to co dla nas wydaje się być oczywiste, dla przedstawiciela innej kultury wcale takie być nie musi. Więcej, szukając rdzenia cywilizacji zachodniej i jej wartości, na drodze redukcji, poprzez „postęp” i „nowoczesność” dochodzimy nieuchronnie do konkluzji, iż tym, co naprawdę istotnie różniło świat europejski od jego pozaeuropejskich odpowiedników był system ekonomiczny, siłą eksportowany i krwawo implantowany w tkankę tamtejszych społeczeństw.
Czy podbój zatem nie świadczy przypadkiem o poziomie rozwoju myśli naukowej, ergo cywilizacji? Czyż nie jest tak, że cywilizacje mniej rozwinięte naukowo i gospodarczo naturalną koleją rzeczy ulegały silniejszym militarnie, a więc stojącym na wyższym poziomie rozwoju? Przecież właśnie to usiłują nam dziś wmówić duchowi spadkobiercy propagandzistów III Rzeszy znad Potomaku i cała sfora ich lokajów, mieniących się „politologami” i „badaczami społecznymi”.
Jest to oczywista nieprawda – jak pokazują przykłady ze starożytności sprawność militarna nie musiała iść w parze z poziomem życia i rozwojem kulturowym społeczeństw; przykładem bliższym nam w czasie jest Orient czy chociażby Chiny.(2)
„Myślę, że powinniśmy zacząć od zakwestionowania założenia, że to wszystko, co zrobiła Europa, było pozytywnym osiągnięciem” – pisze jeden z najwybitniejszych żyjących badaczy społecznych Immanuel Wallerstein. – „Musimy sporządzić dokładny bilans dokonań kapitalistycznej cywilizacji w ciągu jej historycznego życia i oszacować, czy plusy rzeczywiście przeważają nad minusami. Próbowałem kiedyś to zrobić i zachęcam do tego innych (zob. I. Wallerstein „Capitalist Civilization”, Wei Lun Lecture Series II, Chinese Unieversity Bulletin, No. 23, przedruk w Historical Capitalism with Capitalist Civilisation, London: Verso, 1995). Mój własny bilans wypadł zdecydowanie negatywnie i dlatego nie uważam kapitalizmu za dowód na postęp ludzkości. Uważam, że był on raczej konsekwencją załamania historycznych barier chroniących przed taką właśnie wersją systemu wyzysku. Z kolei fakt, że Chiny, Indie, świat arabski i inne regiony nie weszły pierwsze na drogę do kapitalizmu, świadczy o tym, że były bardziej uodpornione na truciznę, co jest ich historyczną zasługą. Zaś konieczność tłumaczenia się z tej zasługi stanowi dla mnie kwintesencję europocentryzmu.”(3)
Europocentryzm à rebours
Kwestionując uniwersalizm cywilizacji europejskiej i jej „wartości”, należy jednak bacznie uważać, aby nie wylać dziecka z kąpielą. Odrzucenie europocentryzmu na zasadzie prostej antytezy banalizującej rozwój Europy, w szczególności jej wieków nowożytnych, przybliży nas jedynie do postmodernistycznego zrównania wszelkich narracji kulturowych, mającego swe źródło w hippisowskiej Desideracie i jej przesłaniu słuchania z równą uwagą mędrców, jak i głupców i ignorantów, albowiem „oni też mają swoją opowieść”. Taka postawa, której boom widzieliśmy najdokładniej w latach sześćdziesiątych zeszłego stulecia, oddala nas o lata świetlne od zrozumienia problemu, rozmywającego się w oparach konopi indyjskich i kadzidełek. Głosząc „równość” wszystkich kultur i cywilizacji, nie chcąc dostrzec specyfiki rozwoju Europy na tle reszty świata, co jakoby ma na celu zdeprecjonowanie roli Europy w rozwoju ludzkości i odebraniu jej nienależnych zasług, wystawiamy się na słuszne kpiny i szyderstwa co inteligentniejszych europocentryków.
„Wschód, sufizm, odległe kultury, prymitywne ludy, tantra, joga, Indianie z Meksyku, Indianie z prerii, nauki ezoteryczne, katarzy, kabała, szamanizm, czary – to wszystko i sto jeszcze innych rzeczy staje się przedmiotem osobliwego kultu. W pojęciu zdradzonych i wydziedziczonych wszystkie te zjawiska posiadają walor prawdy i niewinności. Przynależą w jakiś sposób do świata natury chociażby przez fakt, że historia ich nie dotknęła, odrzuciła je lub wręcz podeptała. Przegrana albo istnienie poza europejskim i chrześcijańskim kręgiem cywilizacyjnym są dowodem prawdziwości. Powiedzenie, że nieobecni nie mają racji, zostaje odwrócone o 180 stopni. To wyprawa po niewinność. Towarzyszy jej wiara, że wszystko w dziejach mogło potoczyć się inaczej, że w którymś momencie dokonano kolosalnego oszustwa. Dla jednych, jak Deschner, tym oszustwem była decyzja Konstantyna. Dla innych, spędzających wakacje w indiańskim tipi, zdradzieckimi duchami są zjawy Kolumba i generała Custera. Jeszcze inni walczą z zachodnim demonem złożoności, analizy i komplikacji i szukają wytchnienia w cieniu skrzydeł anioła Wschodu, który potrafi pogodzić wszystkie przeciwieństwa, stosując w dodatku oczyszczającą sumienie białego drapieżcy wegetariańską dietę. Ale jak wszystkie wyprawy po niewinność, tak i ta naznaczona jest naiwnością. Kolchida dzisiejszych Argonautów istnieje tylko w ich wyobraźni. Stworzona jest z lęków, urazów i tęsknot.”(4)
Jest coś w tym, co pisze Andrzej Stasiuk, najbystrzejszy chyba współcześnie polski pisarz.
Dlatego tak istotne jest uświadomienie sobie dziś, iż wyprawa na Wschód, śladami Junga i Beatlesów, czy do afrykańskiego „jądra ciemności” ma dla współczesnego Europejczyka sens tylko o tyle, o ile nie będzie traktowana jako swoista terapia iluminacyjno-oczyszczająca, a podróż pozwalająca poznać, przeżyć i zrozumieć własne dziedzictwo. I dopiero potem ewentualnie brać się za ocenianie innych kultur.
Holocausty europejskie
Joseph Conrad swoje „jądro ciemności” umieścił w Kongo, na placówce handlarzy kością słoniową. Francis Ford Coppola przeniósł je do Indochin czasu amerykańskiej interwencji. Afroamerykanie widzą je w ładowniach statków dostarczających ich przodków do niewolniczej pracy przy budowie Imperium Dobra i wzoru światowej demokracji. Wedle Theodora W. Adorno było nim oświęcimskie krematorium.
Dla większości z nas, Europejczyków, traumą wyznaczającą horyzont naszej refleksji moralnej są obie wojny światowe. To, że w imię interesów imperialnych europejskich potęg (czyli – mówiąc po ludzku – chciwości i żądzy władzy) uśmiercono praktycznie cały świat pozaeuropejski, w liczbach bezwzględnych ofiar bijąc na głowę obie światowe zawieruchy, nie robi już na nas tak wielkiego wrażenia. Niewolnictwo, kolonializm, imperializm, rasizm, kapitalizm, ludobójstwo, eksterminacja całych narodów, czyszczenie etniczne, gwałty i tortury na masową skalę – doprawdy jest w czym wybierać...
Mike Davis, historyk amerykański, w książce roku 2002 Światowego Stowarzyszenia Historycznego Late Victorian Holocausts. El Niňo Famines and the Making of the Third World dokładnie analizuje politykę Imperium Brytyjskiego schyłku XIX wieku w ogarniętych głodem koloniach, głównie w Indiach. Z 450 stron pracy z przeraźliwą jaskrawością wyłania nam się prawda o kapitalistycznej eksploatacji Indii, Chin i Brazylii, dotkniętych katastrofalną suszą, której przyczyną były zmiany klimatyczne spowodowane przez prąd pacyficzny El Niňo. Otóż zarządcy kolonii, będących najludniejszymi krajami globu, z wicekrólem Indii na czele ani myśleli zmieniać swojej polityki maksymalnego wyzysku miejscowej, praktycznie niewolniczej siły roboczej. Kontyngenty zboża i ryżu idące do Europy miały być zachowane na niezmienionym poziomie, horrendalnie wysokie ceny żywności (wolny rynek!) zachowane, przy jednocześnie katastrofalnie niskich płacach (ogromna podaż głodujących chcących zarobić cokolwiek).
Davis przytacza kaloryczną dzienną rację żywnościową ciężko pracującego dorosłego Hindusa w Madrasie w 1877 r., łaskawie przyznaną przez urzędników Jej Królewskiej Mości – 1627 kalorii. Dla porównania, dzienna racja żywnościowa w obozie koncentracyjnym w Buchenwaldzie w 1944 r. wynosiła... 1750 kalorii.
W wyniku tej bezwzględnej polityki eksploatacji peryferii przez imperialistyczne centrum i zachowania „żelaznych” praw „wolnego rynku” w ostatnich dwóch dekadach XIX w. w Indiach, Chinach i Brazylii zmarło z głodu od 31,7 do 61,3 milionów osób. Byłoby to niemożliwe gdyby nie kapitalizm – wirus siłą wszczepiony społeczeństwom, których tradycyjny sposób organizacji gospodarki wykluczał tak wysoką liczbę ofiar klęsk żywiołowych.
Właśnie ten moment w historii zdecydował na dobre, zdaniem Davisa, o powstaniu Trzeciego Świata z jego trwałym niedorozwojem, „rozwojem niedorozwoju”, którego źródłem i przyczyną do dziś pozostaje kolonializm i jego późniejsze formy.(5)
Nie dziwmy się zatem, że tacy artyści jak Benjamin Zephaniah odmawiają królowej angielskiej przyjęcia Orderu Imperium czy, jak Ken Loach, tytułu szlacheckiego. Dziwmy się natomiast rockowym „buntownikom”, takim jak Sting czy Mick Jagger, którzy na swoim buncie zarobili miliony, a teraz dumnie wypinają pierś po imperialne tytuły i odznaczenia. Dziwmy się cudem ocalałym z Zagłady, którzy mają czelność z nostalgią pisać o Anglii lat sześćdziesiątych: „W owych czasach Anglia była miłym i cywilizowanym krajem, w którym obowiązywały wyraźne podziały. Nawet puby miały dwa wejścia, przeznaczone dla dwóch kategorii klientów, którzy dobrze wiedzieli, gdzie jest ich miejsce.”(6) Dziwmy się tak znakomitym historykom jak Jerzy Jedlicki opisującym idyllę późnowiktoriańskiej Anglii – „Wraz z załamaniem się ruchu czartystów groźba dramatycznego konfliktu społecznego została oddalona. Kapitalizm brytyjski rozwijał się pomyślnie, a Imperium Królowej Wiktorii przeżywało swe najlepsze lata. Uczeni odkrywali, jedną po drugiej, tajemnice Natury i zagadki pradziejów rodu ludzkiego. Optymistyczna idea obiektywnego i niepowstrzymanego postępu ludzkości narzucała się umysłom jako prawda niemalże oczywista, zwłaszcza gdy entuzjazm dla nauki i techniki można było połączyć z podziwem dla angielskiego geniuszu wynalazczości i handlu tudzież z uznaniem brytyjskiej misji cywilizacyjnej.”(7) – zapominającym, że dokładnie w tym samym czasie, kiedy nad największym imperium w historii Słońce nigdy nie zachodziło, w samym jej sercu, Londynie, jedna trzecia jego mieszkańców przymierała głodem, praca dzieci była czymś naturalnym, podobnie jak i kilkunastogodzinny dzień pracy, a warunki życia angielskich robotników były... ech – wystarczy zajrzeć do Marksa!
Dopiero hitlerowskie bombardowania Londynu zniosły w praktyce podział na dotychczas kompletnie nieprzenikalne klasy – i burżuazja, i robotnicy, i lumpenproletariat korzystali z tych samych schronów (czyli stacji metra). Więcej, dopiero dzięki egalitarnemu rozdziałowi racji żywnościowych, które dla klas wyższych były upokarzająco niskie, brytyjskie klasy niższe po raz pierwszy najadały się do syta! To właśnie dzięki tym wojennym racjom zwiększyły się znacząco wzrost i waga dzieci z tych klas. No, a już pisanie o „uznaniu brytyjskiej myśli cywilizacyjnej”, wydaje mi się naprawdę ponurym żartem. To tak, jakby watahy bushowskich żołdaków mordujących i torturujących bezbronnych irackich i afgańskich cywili, dobijających rannych żołnierzy czy plądrujących muzea z najwspanialszymi skarbami ludzkiej kultury nazwać „forpocztą cywilizacji”.
A Francja? Ta kolebka kultury europejskiej, kraj Oświecenia, Rewolucji, racjonalizmu i goszyzmu? To właśnie od spadochroniarzy francuskich w Algierii, dowodzonych przez byłych członków antyhitlerowskiego ruchu oporu, uczyli się faszyści argentyńscy wymyślnych tortur, których stosowanie na masową skalę (4 tysiące zamęczonych, a później wyrzuconych z helikopterów do morza lub zabetonowanych na wielkich budowach Algierczyków w samym 1957 roku!) pozwoliło na cztery lata złamać opór algierskiego Frontu Wyzwolenia Narodowego (FLN), a trzydzieści lat później zaprowadzić jedną z najbrutalniejszych dyktatur w Ameryce Łacińskiej.
Podałem te dwa przykłady (pomijając najbardziej znany przykład Holocaustu nazistowskiego) z długiej listy zbrodni europejskich po to, abyśmy przestali się dziwić, że niektórzy obywatele Zjednoczonego Królestwa wcale nie są zachwyceni jej imperialnym dziedzictwem (swoją drogą skoro flaga hitlerowska jest prawnie zakazana bodajże we wszystkich państwach europejskich, a Związku Radzieckiego w niektórych, to co robi flaga imperium brytyjskiego dumnie powiewająca nad Westminsterem?), a francuscy Algierczycy wygwizdują Marsyliankę podczas meczu futbolowego.
Europa – ostatnia szansa
1 maja 2004 r. Polska stanie się członkiem Unii Europejskiej. I znów, w kategoriach refleksji historycznej „długiego trwania”, tysiącletnich stosunków pomiędzy centrum a peryferią – jest to fakt doniosły. Po raz pierwszy w swojej historii Polska, pozostając zapóźnioną cywilizacyjnie peryferią Europy, zrealizuje swoje aspiracje bycia w środku teatru wydarzeń. Inna sprawa, czy ten teatr nie jest już raczej rozsypującą się tancbudą; choć – dobre i to – jak mówią rodzimi eurofile.
Otóż to – lepiej tonąć w najlepszej klasie i towarzystwie, niż na Białorusi czy w Serbii, nieprawdaż? Rozumowanie poprawne z logiczną argumentacją – Irlandii, Hiszpanii, Grecji i Portugalii, czyli państwom, które ostatnio wstąpiły do Unii, krok ten zdecydowanie wyszedł na dobre. W ciągu dwóch dekad kraje te zmieniły się nie do poznania – bigoteryjne, zaściankowe, głęboko katolickie, w przeważającej części chłopskie społeczeństwa państw rządzonych przez brutalne faszystowskie dyktatury, bądź pamiętające – jak Irlandia – potworne czasy klęski głodu (w latach 1845-47 zmarło z głodu milion Irlandczyków!) i masowej emigracji, stały się stosunkowo zamożnymi, otwartymi dla turystów i inwestycji, zurbanizowanymi, nowocześnie zarządzanymi przez nową warstwę technokratycznej biurokracji krajami tout court „europejskimi”.
Czy podobny scenariusz czeka Polskę w zjednoczonej Europie? Nie wiem. Podczas poprzedniego rozszerzenia istniał straszak polityczny w postaci Związku Radzieckiego i kraje wstępujące wówczas do Europy dostały wieloletnie gigantyczne dofinansowanie projektów prorozwojowych. Nam to nie grozi. Więcej, wszystko wskazuje na to, że w pierwszych latach po akcesji sprawdzać się raczej będzie czarny scenariusz Giertycha i Leppera niż kolorowo nieprawdziwy całkowicie zdemoralizowanych pragmatyką polityczną Gieremka, Millera, Tuska, Kwaśniewskiego et consortes. Tym bardziej, że we wszystkich państwach Unii neoliberalizm jest w ofensywie – drastycznie ogranicza się prawa pracownicze, obniża płacę minimalną i minimalny dochód potrzebny do przeżycia, likwiduje ubezpieczenia od bezrobocia, skraca czas przysługiwania zasiłków, obniża płacę minimalną dla świeżo upieczonych absolwentów, rezygnuje ze szkoleń przekwalifikujących, itp.
Wszystko to ma niby na celu „uzdrowienie” państwa upadającego jakoby pod ciężarem wydatków socjalnych państwa opiekuńczego, które jest – jak wiadomo – przeżytkiem zimnej wojny. Widać jednak gołym okiem, iż terapia jest gorsza niż sama choroba; przekonuje nas o tym chociażby monstrualny wzrost poziomu spekulacji giełdowych, bujny rozkwit tzw. kreatywnej księgowości oraz fenomen obniżania płac i masowych zwolnień w firmach wykazujących rosnącą stopę zysku. Gdzieś te miliardy – tak potrzebne państwu, iż musi je ono zabierać najbiedniejszym – muszą iść. I idą. Do prywatnych kieszeni wąskiej grupy właścicieli świata z listy Forbes’a, których bogactwo rośnie wprost proporcjonalnie do biedy coraz większej liczby mieszkańców naszej planety.
Mimo to uważam, że w dłuższej perspektywie nie wchodząc do Unii Polska więcej by straciła niż zyskała. Nie wierzę bowiem, aby bez radykalnej zmiany systemu gospodarczo-politycznego – a na taką się, jak na razie, nie zanosi – sami Polacy byli w stanie poradzić sobie z czterema jeźdźcami Apokalipsy, którzy już piętnasty rok trapią nasz kraj z coraz większą dolegliwością – ubóstwem, bezrobociem, bezdomnością i – last but not least, jak chcą tego nawet niektórzy polscy lewicowcy – barbarzyńską ustawą antyaborcyjną.
Nie wierzę, aby Polska pozostając poza strukturami Unii zmieniła się; aby przestała wreszcie być brzydkim i ciasnym krajem z nieciekawą historią, zamieszkałym przez bigoteryjnych hipokrytów z kompleksem niższości kompensowanym paradoksalnie przekonaniem o własnej wyjątkowości. Aby udało się ograniczyć absurdalny wpływ Kościoła katolickiego, utrzymującego kraj w zabobonie i nieszczęściu. Aby dotarło do naszych – pożal się Boże – polityków, że za decyzje haniebne, takie jak udział w okupacji Iraku, przyjdzie nam płacić przez dziesięciolecia.
Wejście Polski do Unii to szansa dla obumierającego ruchu związkowego i całej klasy pracobiorców na wzmocnienie więzi z centralami związkowymi i europejską lewicą. To szansa na odbicie się od dna kapitulanctwa, apatii i beznadziei, w jakiej od lat pogrążony jest polski ruch pracowniczy.
To w Wielkiej Brytanii, Francji, Hiszpanii, Portugalii, Grecji, Danii, Włoszech i Niemczech powstają próby integracji antykapitalistycznej lewicy na szczeblu kontynentalnym. To na ulice Rzymu wychodzi milion ludzi protestując przeciwko liberalizacji kodeksu pracy. To we Francji pracownicy najbardziej prestiżowych uczelni i instytucji badawczych składają masowo wymówienia w proteście przeciwko zbyt niskim nakładom finansowym na naukę. To w Anglii protest przeciwko wojennej polityce rządu wyłonił nową partię lewicy, grupującą wiele postaci i organizacji mających dość liberalnych eksperymentów quasi-lewicowych kontynuatorów niezapomnianej Żelaznej Damy.
To wreszcie na ulicach Berlina, Stuttgartu i Kolonii „Nie” liberalnej polityce kanclerza Schrödera mówią solidarnie niemieccy związkowcy, alterglobaliści, organizacje społeczne i wyznaniowe.
Być może jestem naiwny licząc bardziej na europejską solidarność i wspólną próbę wymuszenia na burżuazji światowej ustępstw powstrzymujących rozpędzony pociąg neoliberalnej globalizacji niż na krajowy, nie faszyzujący, ruch rzeczywistej – czyli lewicowej – zmiany. Jestem jednak przekonany, że nie wchodząc do Unii, która – powtarzam – szyta jest bez wątpienia na neoliberalną miarę, z wolnością przepływu kapitału i systematycznym ograniczaniem praw pracowniczych na czele, Polska straciłaby szansę na odwrócenie fatalnego trendu, w jaki wpuściły ją elity władzy i opozycji 15 lat temu.
Bo sami nie damy rady.
Stefan Zgliczyński
Artykuł pochodzi z 16 numeru pisma Lewą Nogą
Przypisy:
(1) cyt. za Anouar Abdel-Malek, La dialectique sociale, Seuil, Paris 1981 (wyd. ang. Civilizations and Social Theory, t.1 – of Social Dialectics, Mcmillan, London 1981).
(2) zob. Joseph Needham, Wielkie miareczkowanie. Nauka i społeczeństwo w Chinach i na Zachodzie, PIW, Warszawa 1984.
(3) Immanuel Wallerstein, „Europocentryzm i jego wcielenia. Dylematy nauk społecznych”, Lewą Nogą 15/2003.
(4) Andrzej Stasiuk, Tekturowy samolot, Wyd. Czarne, Wołowiec 2001, ss. 133-134.
(5) Mike Davis, Late Victorian Holocausts. El Niňo Famines and the Making of the Third World, Verso, London-New York 2001.
(6) Gene Gutowski, Od Holocaustu do Hollywood, Wyd. Literackie 2004, cyt. za Duży Format Gazety Wyborczej 8.03.2004.
(7) Jerzy Jedlicki, Świat zwyrodniały. Lęki i wyroki krytyków nowoczesności, Sic!, Warszawa 2000, s. 119.