Dobrze przewidział Robert Sołtyk, pisząc w "Gazecie Wyborczej" w dzień po przyjęciu Konstytucji Unii Europejskiej, że usłyszymy teraz na ten temat dużo bzdur. Usłyszeliśmy. Z prasy, radia i telewizji wylała się fala histerii, paranoi i zwykłych idiotyzmów: postraszono nas, że oto dwa agresywne mocarstwa - Francja i Niemcy - narzucają bezwzględny dyktat zlęknionym krajom Unii, że prawa chrześcijan będą podeptane i zapanuje walczący ateizm, że narzucana jest Europie socjalistyczna konstytucja. A także (tak powiedział Jan Pospieszalski w prowadzonym przez siebie programie telewizyjnym), że jej twórcy mają pomysł na tworzenie "nowego człowieka" - oczywiście amoralnego i wyzutego z wartości.
"Mniej wolności i bez Boga" - tak lapidarnie streścił istotę konstytucji UE autor "Naszej Polski" Dariusz Hybel (29 czerwca). Dokładnie takie same opinie wyrażało "Wprost", krzycząc tytułami "Traktat kapitulacyjny" i "Bomba europejska" (z podtytułem informującym, że "konstytucyjny traktat brukselski sankcjonuje samobójczy socjalizm"), "Tygodnik Solidarność" ("Konstytucja bez Boga" i "Propozycja do odrzucenia") i reszta prasy z tej samej półki. Nie było takiej bredni, która nie zostałaby wypowiedziana i pierwsze tygodnie komentarzy na temat konstytucji pokazują, że czeka nas w najbliższych miesiącach bezprecedensowa kampania demagogii.
Chociaż - czy rzeczywiście bezprecedensowa? Proszę przypomnieć sobie pierwszą połowę 1997 roku i argumenty, jakie wysuwali krytycy proponowanej nowej Konstytucji RP. Mówiono, że to targowica (bo przewidziano artykuł o możliwości przekazania pewnych kompetencji organizacjom międzynarodowym), dokument antychrześcijański (bo proklamuje bezstronność państwa w sprawach religijnych), rozbijający rodziny (bo mówi także o prawach dzieci) itp. Właściwie prawie wszystkie argumenty, które wysuwano wtedy, powtórzone są w dzisiejszej kampanii. Wzmocniono je tylko o wątek ksenofobiczny, bo chodzi o dokument "narzucony" z zewnątrz, a nie stworzony przez rodzimych targowiczan. Wszystko, co powiedziano wtedy, słyszymy i dzisiaj - łącznie z zarzutem o antyrodzinną wymowę konstytucyjnej Karty praw (Bronisława Wildsteina rozgniewał przepis Karty o tym, że poglądy dzieci, stosownie do ich wieku, należy brać pod uwagę w sprawach, które ich dotyczą, "Rzeczpospolita" z 22 czerwca).
Piszę to pod rozwagę tym, którym tak łatwo wykrzesać w sobie święte oburzenie, bo przykład konstytucji 1997 roku powinien ich jednak czegoś nauczyć. Ci, którzy wtedy oskarżali twórców konstytucji o zdradę i wrogość do religii, nigdy później swych zarzutów oczywiście nie odwołali, bo takiego zwyczaju u nas nie ma, ale jakoś osobliwie przycichli i chyba nawet ten diaboliczny dokument polubili. Prawda jest oczywiście taka, że tamtym krytykom wcale nie chodziło o treść konstytucji, tylko o znalezienie przydatnego symbolu, wokół którego można zogniskować walkę polityczną.
Tak jest z dzisiejszą debatą: argumenty przeciwko tekstowi brukselskiemu mijają się z jego treścią w sposób groteskowy. Najwyraźniej chodzi o proste wyznaczenie ról: skoro lewica i centrolewica dokument ten akceptują, to prawica będzie go zwalczać. Role zostały rozdane i walka z konstytucją staje się sztandarem, pod którym można zwoływać sojuszników na wojnę kulturową.
Konstytucja czy traktat?
Czołowym argumentem krytyków konstytucji jest to, że została wprowadzona oszukańczo i podstępem: miał być traktat, a oto Konwent Przyszłości Europy chytrze wysmażył nam konstytucję. Takie oszustwo zdemaskował m.in. prof. Zdzisław Krasnodębski w telewizyjnej debacie w telewizyjnej "Dwójce" 28 czerwca. Debata nazywała się "Warto rozmawiać", ale w tym akurat przypadku nie było warto, bo ustawiono ją od początku niezmiernie stronniczo.
Między traktatem a konstytucją rozróżnienie jest akurat czysto semantyczne: jak się zwał, tak się zwał, ważne, by kryła się za tym jednoznaczna treść. A treść jest taka, że przygotowany dokument ma cechy zarówno traktatu międzynarodowego, jak i konstytucji. Jest to traktat, gdyż jest przyjęty jednomyślnie przez niezależne państwa. Ale jest to i konstytucja, gdyż ma formę charakterystyczną dla tradycyjnych konstytucji: ma preambułę, Kartę praw itp., przyjęto ją w formie mającej elementy demokratycznej deliberacji (z udziałem przedstawicieli parlamentów, a nie tylko rządów w Konwencie), a co ważniejsze, stanowi podstawę funkcjonowania wspólnoty politycznej, która jest czymś więcej niż tradycyjną organizacją międzynarodową.
To ostatnie ma zasadnicze znaczenie i pokazuje, że debata o konstytucji jest w istocie substytutem debaty o czymś dużo ważniejszym, a mianowicie o wizji Unii Europejskiej - o tym, czym ona jest i czym ma być. Unia jest tworem dużo bardziej zintegrowanym niż zwykła organizacja międzynarodowa (choćby przez zakres spraw, którymi się zajmuje i przez liczbę kwestii, w których decyzje podejmowane są kwalifikowaną większością głosów, a nie jednomyślnie), ale jednocześnie czymś innym niż państwo, choćby i federalne, i zdecentralizowane. Nie zmierza również do roli "superpaństwa", gdyż nie widać żadnych tendencji w kierunku erozji instytucji państw członkowskich. Mówiąc najkrócej: nowatorską cechą Unii jako wspólnoty politycznej jest to, że łączy ona bardzo daleko posuniętą integrację w skali "mikro" (ekonomia, handel, polityka konkurencji, ochrona środowiska itp.) z bardzo daleko posuniętą autonomią państw członkowskich w skali "makro" (instytucje polityczne, sądownictwo itp.).
Jeśli spór o konstytucję jest w istocie sporem o wizję Unii, w jakiej chcemy być - to bardzo dobrze, ale wtedy lepiej nazywać sprawy po imieniu niż walczyć o nazywanie konstytucji "traktatem" lub na odwrót. Zastępowanie otwartej dyskusji merytorycznej sporem o słowa zawsze szkodzi debacie. A problem jest rzeczywisty: musimy się zdecydować, czy uważamy, że dalsza integracja jest w naszym interesie i w interesie Europy. Czy chcemy, by większy zakres spraw był regulowany wspólnie, na szczeblu całej Unii. Czy chcemy, by przy naszym udziale zapadały decyzje o tym, co będzie działo się np. w Hiszpanii, i by Hiszpanie współdecydowali o sprawach dotyczących nas. Innymi słowy, czy chcemy, by Europa stała się wspólnym obszarem współdecydowania w większym zakresie, niż to jest dzisiaj. Ja uważam, że tak, inni mogą uważać, że nie - warto wyłożyć swe argumenty. Warto też przewidzieć, co będzie, jeśli większość Europejczyków i ich rządów opowie się za głębszą integracją, a my uznamy, że osiągnęliśmy już próg, poza który nie chcemy iść. Jakie mamy pomysły na strategię naszej obstrukcji?
"Konstytucja zabiera nam suwerenność"
To argument częsty, ale dość prostacki, gdyż pozornie proste pojęcie "suwerenność" kryje bardzo złożoną treść, która poddaje się stopniowaniu: suwerenności może być więcej albo mniej. W Unii w niektórych dziedzinach pojedyncze państwa suwerenności w ogóle nie mają, gdyż scedowały ją na całą Unię (np. polityka celna czy walutowa w przypadku strefy euro), w innych mają ją właściwie nietkniętą (np. prawo karne - poza zobowiązaniami wynikającymi z przyjęcia Europejskiej Konwencji Praw Człowieka, ale nie jest to bezpośrednio sprawa unijna, tylko Rady Europy). W innych zaś - podejmują się dążyć do większej koordynacji i wspólnoty polityki (np. w sprawach zagranicznych i obronnych). Czyli "suwerenność" nie jest w Unii kwestią jednolitą, ale podlega rozczłonkowaniu w odniesieniu do różnych dziedzin.
I to nawet nie jest jednak całkowitą prawdą, bo przecież także w przypadku wspólnej polityki państwa mają wpływ na jej kształtowanie - tyle że we wspólnej przestrzeni europejskiej. Z tego punktu widzenia ważny jest zakres spraw objętych większością kwalifikowaną, a także sposób kształtowania tej większości. Ponieważ legitymizacja Unii wynika zarówno ze zgody państw, jak i społeczeństw, liczy się zarówno liczba państw, jak i liczba ludzi, jakie te państwa reprezentują. Tu można spierać się co do konkretnych liczb - czy np. większość 55 proc. państw zamieszkanych przez 65 proc. ludności jest poprzeczką optymalną. Ale to już jest dyskusja o szczegółach, a nie o zasadach.
"Konstytucja jest antychrześcijańska"
Nawet jeśli nie byliśmy jedynym państwem, które do końca walczyło o zapis o dziedzictwie chrześcijańskim, to nikomu innemu tak specjalnie na tym nie zależało. A zatem jest nieprawdą, że brak tego zapisu to wyłącznie wina zawziętej francuskiej laickości. Natomiast - jak kilka razy o tym pisałem - brak zapisu religijnego nie dyskryminuje ani nie obraża chrześcijan, tak samo jak wyrzucenie zapisu o Oświeceniu nie dyskryminuje ani nie obraża ludzi przywiązanych do myśli racjonalistycznej mającej korzenie w tamtej epoce. Decyzja o zapisach preambuły ma charakter symboliczny. Przyświeca jej główny cel: wyciągnięcie ręki do wszystkich Europejczyków, zaproszenie do współudziału we wspólnym obywatelstwie. W takiej perspektywie wymienienie jednej tylko religii - choćby najważniejszej w europejskiej historii - jest błędem, gdyż stwarza symboliczne podziały na tych, których religia bardziej przyczyniła się do kształtowania europejskich wartości, i na tych trochę mniej wartościowych. Symboliczne sygnały konstytucyjne powinny być akurat odwrotne. Przemawia to za pominięciem nawiązania do konkretnych wartości religijnych - czyli chrześcijańskich. Kryje się za tym głęboka mądrość polityczna, a nie żadna antychrześcijańska fobia.
W szczególności nieuzasadnione są zarzuty, że przez pominięcie dziedzictwa chrześcijańskiego preambuła staje się "kłamliwa", bo zadaniem preambuły nie jest zdanie sprawy z historycznych faktów, ale sformułowanie normy uczestnictwa we wspólnocie politycznej. Preambuły nie są minitraktatami historycznymi: nie mogą być ani prawdziwe, ani kłamliwe, natomiast mogą być symbolicznym znakiem otwartości lub wykluczenia.
Tym bardziej nie ma miejsca w takim symbolicznym akcie na invocatio Dei, bo w Europie dominuje kultura polityczna, w której Boga nie wzywa się nadaremno, w przeciwieństwie do amerykańskiej kultury politycznej, gdzie rozdział Kościołów od państwa jest dużo głębszy niż w większości krajów europejskich, ale Pan Bóg jest na ustach wszystkich polityków (nie mówiąc już o banknotach) od rana do wieczora. Nasi politycy i publicyści używają argumentu o Bogu w konstytucji w sposób blagierski, twierdząc, że przyzywanie Go jest przejawem polskiego zamiłowania do głębszych wartości, w odróżnieniu od zmaterializowanych społeczeństw zachodnich (tak pisał niedawno Marek Jurek w "Rzeczpospolitej"), podczas gdy stopień przyswojenia wartości mierzy się tym, jak ludzie w rzeczywistości postępują - ile jest przemocy, korupcji, znieczulenia na cierpienie itp. - a nie jak często powtarza się słowo "Pan Bóg".
Karta Praw - za dużo jej czy za mało?
Niedouczeni komentatorzy zechcieli już poinformować opinię publiczną, że pod wpływem stanowiska brytyjskiego Karta praw rzekomo nie ma mocy prawnej. Dla niektórych jest to powodem do zmartwienia (NSZZ "Solidarność" w komunikacie Komisji Krajowej z 22 czerwca martwi się, że "Karcie Praw Podstawowych włączonej do konstytucji nie nadano mocy prawnej"). Inni stwierdzają to prawdopodobnie z satysfakcją, bo Kartę traktują jako dokument ideologiczny proklamujący takie szkodliwe "herezje" jak zakaz dyskryminacji ze względu na orientację seksualną (Wildstein).
Ani jedni, ani drudzy nie mają racji. Karta Praw będzie miała dokładnie taką samą moc prawną, jak cała konstytucja, jeśli wejdzie w życie - stanowi bowiem jej integralną część. Natomiast nic się nie zmienia w zasięgu obowiązywania Karty: wiąże ona tylko instytucje unijne, zaś państwa członkowskie wyłącznie w tym zakresie, w jakim stosują prawo Unii, a "okazji" do łamania wielu praw spisanych w Karcie przy stosowaniu prawa unijnego nie ma aż tak wiele. Na przykład: Karta mówi o wolności myśli, wyznania i religii, ale instytucje unijne mogłyby te prawa pogwałcić co najwyżej tylko "przy okazji" regulowania innych kwestii, związanych z kompetencjami Unii - np. transakcji internetowych. Albo: Karta zakazuje dyskryminacji przez wzgląd m.in. na orientację seksualną, ale nie ma to żadnego wpływu na prawo do zawierania małżeństw, bo prawo unijne nie zajmuje się w zasadzie prawem rodzinnym (poza wyjątkowymi sprawami, np. łączeniem rodzin). Sama Karta jest dokumentem szczególnym, stanowi kompilację już istniejących przepisów i norm unijnych i nie wprowadza żadnych nowych norm i zasad do tych przepisów, które już były rozsiane w prawie unijnym. A zatem jej krytyka jest jednocześnie krytyką prawa Unii i pod tym względem krytycy powinni być precyzyjni i wskazać, co w prawie unijnym ich gniewa.
Jeśli w debacie nad konstytucją europejską histeria i zakłamanie staną się normą, nieuchronną konsekwencją będzie zarówno nasza dalsza kompromitacja w oczach opinii publicznej Europy, jak i zniechęcenie krajowej opinii publicznej, która zbrzydzona, zmęczona i znudzona odwróci się od całego projektu. W dniu referendum obywatele zostaną w domu. Zaś w oczach Europy wystąpimy w roli uparciucha i pieniacza, który mało wie, ale na wszelki wypadek mówi "nie". W tej sytuacji Europa dwóch prędkości będzie jedynym racjonalnym rozwiązaniem dla rządów, które mają przyzwolenie na dalsze pogłębienie integracji europejskiej. My zaś zostaniemy w drugiej lidze, gdzie będziemy mogli chlubić się swym nieprzejednaniem i przemyślnością w obronie przed zakusami imperialnej, wrogiej Europy. Czyli wracamy do roli, do jakiej historia nas przyzwyczaiła: pokonani, ale nie upokorzeni, trwający w cnocie wbrew rozwiązłej i perfidnej Europie (Bruksela jako Moskwa w nowym wydaniu), pocieszając się najwyżej, że przynajmniej do końca tego roku (a może jeszcze przez cztery dalsze lata) mamy za Atlantykiem sojusznika, który nas rozumie. Taki będzie, na dzień dobry, nasz wkład w budowę wspólnej Europy.
Wojciech Sadurski
Wojciech Sadurski jest profesorem i dziekanem Wydziału Prawa Europejskiego Instytutu Uniwersyteckiego we Florencji;
tekst ukazał się w "Gazecie Wyborczej"