Istnieje daleka, choć znacząca analogia pomiędzy zjawiskiem grodzeń, sportretowanym przez Marksa, a zmianami zachodzącymi współcześnie nie tylko w Polsce. Otóż również obecnie mamy do czynienia z praktyką grodzeń. Jednakże jej środowiskiem nie są grunty wiejskie, lecz przestrzeń miejska. Nasze miasta zaczynają roić się od metalowych ogrodzeń, które okalają budynki i całe kompleksy mieszkalne, broniąc do nich wstępu wszystkim niepożądanym gościom. Te ogrodzenia mają separować od niebezpiecznego otoczenia i strzec spokoju, tych którzy zamieszkują w ich obrębie.
Alphaville prawie dla każdego
Ten pomysł na bezpieczne życie nie jest oczywiście polskim wynalazkiem. Świadczy o tym przykład luksusowego osiedla mieszkaniowego Alphaville w Brazylii, o którym piszą Hans Martin i Herold Schumann w swojej książce Pułapka globalizacji. Alphaville stanowi kompleks cudownych domków i willi otoczonych wysokimi murami wyposażonymi w reflektory-szperacze oraz elektroniczne czujniki rejestrujące każde poruszenie. Wejścia do tej rajskiej enklawy chroni potężna stalowa brama. Goście mogą ją przekroczyć jedynie po uprzednim telefonicznym skontaktowaniu się z mieszkańcem, którego pragną odwiedzić. Cały kompleks jest dozorowany przez prawie czterystu uzbrojonych prywatnych strażników, którzy mogą samowolnie strzelać do każdego podejrzanego intruza. A jest się kogo obawiać: na własność i spokój mieszkańców tego osiedla czyha brazylijska biedota koczująca nieopodal. Alphaville to idealny model „dla mieszkańców metropolii obawiających się w centrum przestępczości i rebeliantów”, to wzorcowy azyl dla elitarnego dobrobytu, który w poszukiwaniu bezpieczeństwa zamyka się w ekskluzywnej twierdzy, odgradzając się od chaosu i biedy. Dlatego kopie tego modelu powstają wszędzie tam, gdzie piętrzą się nierówności społeczne, a więc w Afryce Południowej, Singapurze, Indiach, w USA, wybrzeżu morza śródziemnego we Włoszech, Portugalii, Hiszpanii, Francji.
Alphaville nie jest oczywiście niczym nowym. Bogaci zawsze separowali się od biednych. Jednakże współcześnie ten model zamkniętej enklawy bezpieczeństwa upowszechnia się wśród klasy średniej, jak również obywateli mniej zamożnych. Dzieje się tak i w Polsce. Dziś większość nowo wybudowanych w naszym kraju kompleksów mieszkaniowych stanowi namiastkę brazylijskiego wzoru. Standardem stają się: masywny płot, żelazna brama sterowana pilotem, czujne kamery, ochroniarze pilnujący wejść. Również stare budynki i kamienice położone w co bardziej atrakcyjnych obszarach przestrzeni miejskiej zamieniają się w dobrze umocnione miniaturowe bastiony – jak dzieje się to obecnie chociażby w okolicach placu Wilsona w Warszawie. Blokom mieszkaniowym z okresu władzy ludowej pozostaje substytut wyrafinowanych zabezpieczeń w postaci zamkniętych drzwi wejściowych i domofonu – tego skromnego egalitarnego urządzenia, które nie pozwoli wtargnąć do środka byle komu. Tak więc Alphaville staje się niewyczerpanym źródłem inspiracji i modelem, który chociażby w postaci tak szczątkowej jak w przypadku prostego domofonu staje się naszym chlebem powszednim.
Ludzie zbędni w neoliberalnym kapitalizmie
Procesy grodzenia, które tak wymownie scharakteryzował Marks, miały swoją ekonomiczną bazę. Był nią wczesny kapitalizm. Współcześnie sytuacja przedstawia się podobnie. Dziś motorem napędzającym proces grodzenia przestrzeni miejskiej jest rozwinięty ponad ludzką wytrzymałość neoliberalny kapitalizm. Jego wczesnonowoczesny odpowiednik pozbawił angielskich chłopów źródeł utrzymania, uczynił ich włóczęgami i zepchnął na margines życia społecznego. Obecnie w analogicznych warunkach znaleźli się wszyscy ci, dla których w porządku ekonomicznym nie starcza miejsca. Innymi słowy neoliberalny kapitalizm, którego logika rządzi przebiegiem transformacji gospodarczej w Polsce, skazuje tak wielu na los ludzi zbędnych – zbędnych w procesie produkcji ekonomicznej i procesie biologicznej reprodukcji życia społecznego. Wystarczy przypomnieć tylko jedną wstydliwą daną: prawie 20% Polaków pozostaje na bezrobociu, a spośród nich około 85% nie posiada uprawnienia do zasiłku. W obliczu prawa są oni skazani na... śmierć głodową. Jednakże ludzie zbędni to nie tylko bezrobotni, ale również eksmitowani z mieszkań, oddelegowani do systemu opieki socjalnej, a więc zmuszeni, by żyć z minimalnych zapomóg i rent, jak również emeryci utrzymujący się z głodowych świadczeń; a także wszyscy ci, dla których państwo nie przewiduje żadnego wsparcia.
To przede wszystkim ludzie zbędni są ofiarami współczesnych procesów grodzenia. Bezrobotni, bezdomni, niedojadający emeryci, renciści stanowią bowiem nie lada zagrożenie, kiedy kręcą się wokół śmietników w poszukiwaniu resztek jedzenia, puszek aluminiowych, złomu, nikomu już niepotrzebnych przedmiotów codziennego użytku czy tymczasowego noclegu. Szwędając się bez celu i nadziei na godne życie albo gnieżdżąc się w zakamarkach podwórzy i popijając najtańsze wino, przyprawiają o ciarki na plecach porządnych lokatorów. To w obronie przed tym pełzającym niebezpieczeństwem wznosi się ogrodzenia, zamyka bramy, instaluje kamery, zatrudnia ochroniarzy i rygluje drzwi. Pozwól czytelniku, iż ten, który pisze te słowa, przywoła tu własne doświadczenie. Od jakiegoś czasu wokół pewnego kompleksu mieszkaniowego na warszawskim Żoliborzu powstaje masywne ogrodzenie składające się z żelaznego płotu i bramy. Jedna z inicjatorek tego przedsięwzięcia uzasadniała je przekonując, iż „tacy narkomani potrafią cały dom puścić z dymem, a ilu to nierobów kręci się w pobliżu naszego śmietnika – wiadomo czym się to skończy”. Rzeczywiście, w śmietniku stojącym na podwórku tego kompleksu zadomowiło się dwóch bezdomnych. Wygląda na to, że cały dzień siedzą w nim i spiskują jak zrujnować ten uroczy zakątek miasta. Zapewne zaraz po ukończeniu prac nad ogrodzeniem zostaną oni przegnani ze swej doraźnej siedziby. Wtedy z pewnością podwórkowy śmietnik, który do tej pory był integralnym elementem publicznej miejskiej przestrzeni, stanie się tylko i wyłącznie „naszym śmietnikiem”, a więc prywatną domeną porządnych lokatorów.
Prywatyzacja i erozja przestrzeni miejskiej
Powyższy przypadek pozwala przypatrzyć się efektom, jakie wytwarzają dzisiejsze procesy grodzenia. Najważniejszym z tych efektów jest prywatyzacja domen mieszkalnych. Oznacza to, że ogradzane bloki, kamienice czy kompleksy mieszkaniowe zostają pozbawione charakteru publicznego i wyłączone z przestrzeni urbanistycznej, otwartej dla swobodnego ruchu mieszkańców. Prawo do korzystania ze sprywatyzowanych domen podlega ograniczeniu do zamieszkujących w nich lokatorów; staje się przywilejem nielicznych. Dla ludzi zbędnych, jak również dla wszystkich, którzy nie mieszkają w tych domenach, nie ma tu już miejsca. Wraz ze wzniesieniem ogrodzenia pojawia się nieuchronnie podział na swoich, to znaczy wspólnotę porządnych lokatorów, oraz obcych, którym odmawia się prawa wstępu i ogranicza się swobodę ruchu. Obcy, przebywając za zewnątrz ogrodzenia, stają się tym bardziej podejrzani i niebezpieczni, albowiem kręcąc się wokół bram oraz płotów, mogą myśleć tylko o jednym: jak pokonać ogrodzenie, by zniszczyć, okraść czy zgwałcić wszystko to, czego ono strzeże. Kiedy przed człowiekiem pozbawionym szans na godne życie stawia się kraty, to sygnalizuje się mu, że jest potencjalnym złoczyńcą. Tak właśnie tworzy się przestępców, zanim się nimi rzeczywiście staną.
Ludzie zbędni, wykluczani z prywatyzowanych domen mieszkalnych, przenoszą się do parków, skwerów, placów i centrów komunikacyjnych, słowem przemieszczają się do miejsc publicznych. Jednak i tutaj nie znajdują przyjaznej dla siebie przystani. Mieszczańskie gusta bowiem są wyjątkowo uczulone na obecność podejrzanych typów. Nie po to przecież przepędzono ich z domen mieszkalnych, aby teraz mogli swobodnie grasować po naszych parkach czy dworcach. Ta sama logika myślenia, która zadecydowała o wykluczeniu ludzi zbędnych z kompleksów mieszkalnych, wzdraga się przed przyznaniem im praw do swobody ruchu w miejscach tradycyjnie uznanych za publiczne. Dlatego przebywając w nich czują się oni w najlepszym razie niepożądani, zazwyczaj jednak są z nich mniej lub bardziej brutalnie usuwani. Czasami dzieje się to w obliczu prawa.
Od niedawna warszawska policja i straż miejska zaczęły intensywnie penetrować miejsca publiczne, uganiając się za tymi, którzy ośmielili się spożywać w nich napoje alkoholowe. Autor tych słów zalicza się do amatorów bezplanowych spacerów po mieście z butelką alkoholu. Jakiś czas temu podczas jednego z takich spacerów zdarzyło mu się dwukrotnie zostać zatrzymanym przez przedstawicieli służb porządkowych za popijanie wina w parku. Jednak udało mu się uniknąć zapłacenia kary w wysokości 100 PLN, dzięki złożeniu samokrytyki i obietnicy, że więcej się to nie powtórzy. Tak wysoka kara jest w stanie wypłoszyć z miejsc publicznych tych, którzy przywykli relaksować się przy pomocy odrobiny alkoholu. Wielu z nich zapewne znajdzie pocieszenie w ogródkach piwnych, ale ci, który z braku gotówki nie mogą sobie pozwolić na taką przyjemność zapewne na dobre wyprowadzą się z parków, placów i dworców. Taki los spotyka właśnie ludzi zbędnych. Brutalnie egzekwowany zakaz spożywania alkoholu w miejscach publicznych uderza najbardziej w nich. A może jest po prostu jednym więcej sposobem na to, jak pozbyć się podejrzanych typów i łachmaniarzy z miejsc, w których paradują porządni obywatele.
Wspomniany powyżej zakaz stanowi wyraz szerszego zjawiska, jakim jest rozciąganie i intensyfikowanie policyjnego nadzoru nad miejską przestrzenią publiczną. W jej obrębie zaczyna pojawiać się coraz więcej patroli policyjnych oraz kamer monitorujących zachowania ludzi. Chodzi o to, by wytropić, a potem usunąć z miejsc publicznych wszystkich potencjalnych złoczyńców oraz tych, którzy swym zachowaniem i wyglądem odstają od normy. To, co dzieje się w parkach i na dworcach ma schlebiać najbardziej kołtuńskim gustom, ma dopasować się do mieszczańskiego wymogu ładu i porządku. W konsekwencji ludzie zbędni w procesie reprodukcji życia społecznego stają się również niepożądani w przestrzeni miejskiej.
Efektem tego stanu rzeczy jest degradacja miejskiej przestrzeni publicznej, przynajmniej tego jej wyobrażenia, które inspirowało umysły dziewiętnastowiecznych i dwudziestowiecznych urbanistów oraz polityków. To właśnie w dziewiętnastym stuleciu na fali procesów demokratyzacji powstaje idea demokratycznej przestrzeni publicznej. Projektowane zgodnie z nią bulwary, place, parki czy centra komunikacyjne miały utworzyć wewnątrz miast rozległą sferę, powszechnie dostępną dla każdego bez względu na pochodzenie, zawartość portfela, wykonywany zawód, płeć czy wykształcenie. Taka sfera była płaszczyzną integracji społecznej. Tworzyła ona materialne podstawy spójności dla demokratycznego społeczeństwa. Dzisiaj, kiedy ludzi zbędnych w neoliberalnym kapitalizmie wypycha się tak z domen mieszkalnych, jak i miejsc publicznych, ta idea spada do rangi zwykłego przeżytku. Przestrzeń publiczna, oczyszczana z tych, którzy odstają od mieszczańskiej normy, oraz zapełniona patrolami policyjnymi i kamerami, staje się coraz bardziej miejscem niechcianym, zbędnym, wartym co najwyżej obowiązkowego spaceru.
Miasto więzienne
Na skutek procesów grodzenia współczesne obszary miejskie powoli rozpadają się na wielość sprywatyzowanych, ściśle kontrolowanych i odgrodzonych od siebie domen. Jednocześnie przestrzeń publiczna staje się ekskluzywna, coraz trudniej dostępna – zaczyna kurczyć się do nieznacznych rozmiarów. W efekcie przestaje być ona zdolna, by integrować te sprywatyzowane domeny w ramach przestronnej struktury urbanistycznej nowoczesnego, demokratycznego miasta. W jego obrębie jest coraz więcej krat, bram, kamer, strażników i policji, zaś coraz mniej swobodnej i otwartej dla każdego przestrzeni. W tym sensie współczesna topografia miejska przybiera formę właściwą dla zakładu penitencjarnego.
Procesy grodzenia sprawiają zatem, że granica pomiędzy więzieniem a miastem staje się prawie niedostrzegalna. Zgodnie z wcześniejszymi rozważaniami możemy wyróżnić w ramach współczesnej przestrzeni miejskiej trzy segmenty. Po pierwsze: wydzielone i sprywatyzowane domeny mieszkalne – ogrodzone i nadzorowane mikro--więzienia, przeznaczone dla tych, którzy w nich mieszkają. Po drugie: publiczne przestrzenie miejskie, poddane policyjnemu nadzorowi, monitorowane przez czujne kamery, regulowane przez represyjne prawo. Po trzecie: więzienia sensu stricto, wypełnione po brzegi przez tych, którzy zostali wykluczeni z wcześniejszych dwóch segmentów. Co ciekawe, te dwa pierwsze obszary miejskie różnią się od klasycznych instytucji penitencjarnych jedynie ilościowo, a nie jakościowo, jak można by przypuszczać. Domeny mieszkalne i przestrzeń publiczna podlegają bowiem tym samym regułom i środkom kontroli, które swoje pierwotne zastosowanie znajdują w więzieniu. Wygląda na to, że zasady organizacji zakładów karnych przejmują władzę nad dzisiejszym miastem. Pierwowzorem i najlepszym wyrazem tego zjawiska jest polityka byłego burmistrza Nowego Jorku Rudolfa Giulianiego, znana pod hasłem „zero tolerancji dla przestępczości”. Obecny prezydent Warszawy, zaostrzając rygor policyjny i wygrażając karą śmierci, nie odkrył zatem Ameryki. Odwrotnie: to Ameryka wymyśliła Kaczyńskiego.
Przywołanie tu przykładu amerykańskiego nie jest bez znaczenia. Niegdyś Nowy Jork był miastem znanym z bardzo wysokiego budżetu socjalnego. W czasach Reagana budżet ten okrojono do minimum. Giuliani musiał zmagać się z konsekwencjami tego faktu, a zrobił to po republikańsku: przeznaczając ogromne środki na aparat policyjny. Wniosek nasuwa się sam: kiedy tniemy wydatki na bezpieczeństwo socjalne, z czasem będziemy musieli wydawać znacznie więcej na bezpieczeństwo publiczne.
Poparcie dla praktyki grodzenia przestrzeni miejskiej, jak również polityki zaostrzania rygoru policyjno-prawnego wynika z lęku przed ludźmi zbędnymi, jaki odczuwa większość porządnych obywateli. Nie jest to jedynie lęk przed zagrożeniem życia i dewastacją mienia. Ludzie zbędni ucieleśniają bowiem w oczach porządnych mieszkańców strach przed tym, czym oni sami mogą się stać, ucieleśniają strach przed utratą pracy i miejsca w społeczeństwie, przed degradacją. Ogradzanie własnych domów jest właśnie sposobem, by odciąć się od tego lęku, by zostawić go za potężną metalową kratą. Nie jest to jednak argument za usprawiedliwianiem tego typu praktyk. Są one godne potępienia i nie należy szczędzić im krytyki. Jednakże zawężanie jej tylko do tych, którzy nawołują do grodzeń, nie wystarczy. Albowiem to nie ich lęk zrodził ludzi zbędnych, lecz neoliberalny kapitalizm, który zagraża nam wszystkim.
Sebastian Michalik