Tracąc drugą kadencję, urzędujący prezydent miał zapłacić za okupację Iraku, nadzwyczajne ustawy o nadzorze policyjnym, rujnowanie sektora publicznego, matactwa odnoszące się do wydarzeń z 11 września i wiele innych rzeczy. Jednakże demokracja, która miała wymierzyć mu karę, obrała go na swego ulubieńca. Żaden jego poprzednik w Białym Domu nie zdobył omalże sześćdziesięciu milionów głosów. Wprawdzie sceptycy mogliby wtrącić, że ten spektakularny sukces zapewniła mu demografia, mnożąc niepomiernie ilość wyborców w porównaniu z czasami Roosevelta czy Nixona, lecz przyznać wypada, że – w rachunku odpowiadającym założeniom demokracji – Bush i tak wypadł wręcz znakomicie.
Wyraźna przewaga w liczbach bezwzględnych oraz stosunku procentowym, zdobycie znacznej większości stanów, zwycięstwo bez cienia zastrzeżeń proceduralnych, którego konkurent, chcąc nie chcąc, natychmiast mu pogratulował – czego jeszcze wymagać?
Aż do przykrego incydentu z jesieni roku 2004, walka na słowa z Bushem była dziecinną igraszką. Z łatwością dowodzono bowiem, że poniewiera on demokracją w rewanżu za to, że nie przypadł jej do gustu. Usadowienie delfina rodu teksańskich nafciarzy na prezydenckim fotelu wymagało bowiem ciągnięcia go za uszy. O wyborach sprzed czterech lat właściwie już wiadomo, że w decydującym o ich wyniku stanie Floryda zostały sfałszowane. Usunięcie fałszerstwa uniemożliwił wcześniej starannie obsadzony przez republikanów Sąd Najwyższy, który swoim werdyktem przerwał obliczanie, dziwnym trafem, pominiętych i zagubionych głosów. Niezależnie od porażki na Florydzie, zawinionej przez sędziów, rywal Busha mógł się pochwalić, że w skali całego kraju otrzymał o pół miliona głosów więcej. Bush – twierdził Michael Moore, który ten ciąg wyborczych fałszerstw udokumentował w swoim „Fahrenheicie” – to w ogóle nie prezydent, lecz zaledwie gubernator, który zgwałcił demokrację amerykańską.
Niestety, na stronie internetowej Moore`a, gdzie aż do wyborów panował optymistyczny zgiełk, cicho teraz i smutno. Znajdzie się tam ledwie jeden dobry żart: może to i na dobre wyjdzie, że równocześnie z Johnem Kerry`m przepadł projekt legalizacji stałych związków homoseksualnych, bo dzięki temu oszczędzi się na prezentach dla nietypowych małżonków. Poza tym, Moore mało przekonująco argumentuje, że ostatecznie triumf Busha nie był aż tak miażdżący, natomiast Kerry ze swym liberalnym (czy rzeczywiście?) programem zdobył wcale poważne poparcie.
Daremne pociechy, próżny trud! Sugestię względnej równowagi między zwycięskim republikaninem a pokonanym demokratą stwarza ten sam przeraźliwie anachroniczny system elektorski, z którego myślący podobnie do Moore`a szydzili przed laty, twierdząc że Bush i jego ludzie nie wywalczyli sobie prezydentury, a tylko sprawnie wykorzystali patologie amerykańskich układów politycznych. Zarówno dokładniejsza kalkulacja, jak pobieżny rzut oka na mapę, świadczy na równi bezlitośnie, że mało który z dawniejszych wyścigów o władzę w USA zakończył się równie jednoznacznie. Oprócz skrawków na dwóch wybrzeżach, Bush miał za sobą prawie całą Amerykę, a w dodatku jego lokomotywa wyborcza dowiozła większość swoich republikańskich pasażerów do Kongresu i Senatu. Gdyby nawet Kerry jakimś cudem przyszedł pierwszy do mety w kluczowym stanie Ohio, to najpewniej pozostałby prezydentem malowanym. Główny nurt społecznych sympatii wynosił bowiem Busha.
Niech prawda zostanie wreszcie jasno wypowiedziana: George W. Bush jest tyleż prawowitym, co ukochanym dzieckiem demokracji w Ameryce. Nic więc dziwnego, że z taką popisową maestrią utrzymał się na osiągniętym szczycie. Wiedząc tyle, nietrudno wyjaśnić zagadkę, dlaczego obecny prezydent w pierwszej próbie wyborczej miał pewne kłopoty, ale z kolejną uporał się już śpiewająco. Otóż w trakcie jego niedawno minionej kadencji nie marnowano czasu. Kampania na rzecz Busha o tyle była formalnością, że jego administracja latami wychowywała sobie oddanych wyborców, czyniąc to nader skutecznie. Nie idzie tutaj tylko o straszaka terroryzmu, który skądinąd okazał się dla klanu Bushów nieocenionym skarbem. Chociaż – ciągle obwieszczane przez dyżurnych kruków z Pentagonu i FBI – dalsze ataki po 11 września już nie nastąpiły, to spokojni Amerykanie, zmierzając do urn, nade wszystko obawiali się eksplozji na swoim niebie. Jakże mogli nie zaufać przywódcy, który ich tak długo przed nią chronił?
W tych nastrojach dodatkowo utwierdził ich bin Laden, który – jak znalazł – wyskoczył niczym kukułka z zabytkowego zegara, wieszcząc że na amerykańską ziemię zdążają żwawo jeźdźcy apokalipsy. Demon grożący Stanom Zjednoczonym nie po raz pierwszy wpisuje się w plany władających nimi aniołów. Zbieg okoliczności, czy może coś więcej?
Nie rozstrzygając tej sensacyjnej kwestii, zadowólmy się spostrzeżeniem, iż w cieniu terroryzmu zamarła osławiona demokratyczna różnorodność. Żaden z kandydatów nie próbował nawet zaprzeczyć w debatach telewizyjnych, że niebywałym wyzwaniem, które wisi nad Ameryką, jest wojna z terrorem. Konsekwentnie, wobec tego, na programowej agendzie kandydata Kerry`ego nie znalazło się wycofanie wojsk z Iraku. Cóż bowiem mogłoby się wydarzyć, jeśli w irackich miastach, opuszczonych przez siły stabilizacyjne, zagnieździliby się na dobre terroryści al. Zarkawiego?
Demokratyczny wybór w najlepszym wypadku dotyczy więc jedynie środków, nigdy natomiast – zasadniczych celów, o których się nie dyskutuje. Nie tylko dlatego demokracja – wbrew temu, co zwykło się o niej powiadać – raczej nie należy do darów historii dla nas maluczkich. Typowy dla niej obywatel jest bowiem karykaturą człowieka. Z łatwością przychodzi mu bowiem wypełnić sobie życie – tym bardziej żałosnym, iż w znacznym stopniu bezcelowym – strachem o jego zachowanie. Skoro tak zwanym terrorystom raz jeden udało się ugodzić w kilkutysięczny ułamek blisko trzystumilionowego narodu, ten nigdy już nie poświęci się czemuś innemu niż ich odpędzaniu i ściganiu. Partia opozycyjna wspominała półgębkiem o rozsypującej się, a zawsze trudno dostępnej, publicznej – to znaczy, w warunkach amerykańskich, nieco tańszej – służbie zdrowia. Demokratycznie ustalona większość społeczeństwa jej nie posłuchała. Standardowy Amerykanin, konając na zawał serca, będzie z przyjemnością się pocieszał, że w ciągu długiego i pracowitego żywota ani włos mu z głowy nie spadł z winy „Al-Kaidy”.
Kulawy osiołek demokratycznej debaty zatrzymał się o wiele mil przed punktem, w którym spór o terroryzm mógłby nabrać sensu. Bodaj nawet do jednego promila Amerykanów nie dotarło, że źródło agresji, wzbudzającej w nim popłoch, bije w jego własnej polityce. I tego stwierdzenia jeszcze nie dosyć. To przecież zwolennicy Busha, którzy we wszystkich sprzyjających mu zakątkach globu, od stolicy nigeryjskiej do polskiej, klaskali na wieść o jego zwycięstwie, mawiają uspokajająco – o ile w ogóle dostrzegli mordowanych mieszkańców Kandaharu, Nadżafu czy Faludży – że na wojnie z terroryzmem, jak i na każdej innej muszą ginąć ludzie, i to czasami niewinni. Wobec tego, rozumujmy i wnioskujmy zgodnie z ich pewnikami.
Unikając lekceważenia dla spalonych żywcem, uduszonych i zgniecionych gruzami urzędników z World Trade Centem, dostrzega się i tak, że 11 września roku 2001 na celowniku zamachowców znalazły się ośrodki władzy gospodarczej, których powiązanie z polityczną i nawet wojskową tyranią Stanów Zjednoczonych nad resztą świata nie ulega wątpliwości. Przeciętny funkcjonariusz mógł, naturalnie, o tym fatalnym sprzężeniu nie myśleć czy zgoła o nim nie wiedzieć. Mimo wszystko, nie ma jednak porównania pomiędzy atakiem na WTC oraz bombardowaniami budynków mieszkalnych bądź szpitalnych, które US. Air Force przeprowadza na dobrą sprawę systematycznie. Wyczyny terrorystów są niczym wobec repliki, której na nie udzieliła władza wykonawcza demokracji amerykańskiej.
Tutaj dotarliśmy do najbardziej bolesnej kompromitacji ustroju wolnych wyborów. W ciągu awantur i wymian ciosów, przygotowujących akt głosowania, kandydaci zaglądali sobie wzajemnie w dossier służby wojskowej, stan majątku i szczegóły pożycia domowego. Polując na takie mrówki, przeoczono słonia. W imię urojeń o swym bezpieczeństwie, przezwanych „narodową strategią” jego zagwarantowania, Amerykanie od lat plamią się bestialstwem, dla którego znajdowanie precedensów niejednokrotnie przychodzi ze sporym erudycyjnym wysiłkiem. I dosłownie nikogo, między Nowym Jorkiem a Miastem Aniołów, to nie obchodzi. Nawet przysięgli wrogowie Busha o wiele chętniej kolekcjonowali anglosaskie niż arabskie nazwiska wojennych trupów.
Na tym tle nie powinno już specjalnie oburzać, że amerykańscy wyborcy przebaczyli – a może całkiem zignorowali – matactwa, którymi ekipa Busha raczyła ich bezpośrednio po 11 września, względnie na starcie inwazji irackiej oraz w jej nieprzerwanym ciągu. Naród, który godzi się, aby w jego obronie stosowano ludobójczą przemoc wobec obcych, jest dyskusyjnym kandydatem do współczucia z tej racji, iż jego władcy go oszukują. Wystrzegajmy się jednak uproszczeń. Karierę Busha starali się przerwać nie tylko Don Kiszotowie w rodzaju Michaela Moore`a. Śmierć polityczną obiecał mu magnat spekulacji na giełdach i szef jednej z najbardziej wpływowych sieci fundacyjnych, George Soros. Zdyskwalifikowały go elitarne kręgi, które w prezydiach swoich obrad umieszczają cokoły Zbigniewa Brzezińskiego i Henry`ego Kissingera. Do popierania Kerry`ego wezwały niemal wszystkie liczące się gazety i nawet CNN, instytucja propagandowa na użytek zagranicznych wielbicieli Ameryki, w roku wyborczym dopuszczała do swych programów coraz mocniejsze akcenty antybushowskie. Wreszcie Busha próbowali dobić gwiazdorzy kultury masowej.
Czyżby z tych zamysłów i starań nic nie wyszło? Otóż sprzysiężenie potentatów metropolii przeciw prowincjuszowi Bushowi wygrało – ale tylko w enklawach, nad którymi udało mu się zachować kontrolę. Kerry – jak to było zaplanowane nie tylko w jego sztabie, lecz i na wyższych szczeblach amerykańskiego światka politycznego – przejął elektorów z Pensylwanii i Kalifornii. Tracił za to, jeden po drugim, stany o nieporównanie mniejszych walorach prestiżowych i majątkowych: Georgię, Wirginię, Indianę, Karolinę Południową do spółki z Północną oraz Gdzie Diabeł Mówi Dobranoc. Gdyby marszałek Piłsudski był postacią szerzej znaną, Soros, Kissinger i Warner mogliby zastosować do swej ojczyzny jego słynne powiedzenie, iż Polska przypomina obwarzanek: po bokach smaczne ciastko, w środku – g...
Mówiąc najzwięźlej, Busha wybrał amerykański busz. Na jego bezkresnych obszarach, gdzie nie docierają wiatry znad oceanów, wierzy się – jak, nie przymierzając, za czasów Mojżesza i króla Dawida – w biblijną opowieść o stworzeniu świata w sześć dni. Podwładni generała Szarona są tam uważani za starszych braci, którym Ameryka winna jest dopomóc w – zapowiedzianym im niegdyś przez Jehowę – odzyskaniu Ziemi obiecanej. Tubylcy z tego interioru spośród wszystkich ksiąg świata znają wyłącznie – ale za to wiernie – Stary Testament. Z nowszych mediów wybierają telewizyjną stację komercyjną o wyznaniowym profilu oraz charyzmatycznego kaznodzieję radiowego.
Wszelako ich głosy, choćby nawet sam Elohim-Jahwe zebrał je co do jednego i rzucił na szalę, nie dałyby jeszcze rady Sorosowi. Przypomnijmy sobie jednak, że Bush podczas swej pierwszej kadencji niestrudzenie produkował wyborców, którzy w odpowiedniej chwili mieli mu przyjść w sukurs. Obserwatorzy z zewnątrz notowali od czasu do czasu, iż urzędujący prezydent obniża podatki, natomiast deficyt budżetowy napędza inwestycjami w bazy wojskowe, a bynajmniej nie w szpitale. Taki kurs w gospodarce mnożył falangi ludzi zdeklasowanych, którzy ze średniego szczebla dochodów i pozycji spadli w ponurą otchłań. Blisko dwieście tysięcy głosów, które w samym tylko Ohio pochodziły od tzw. wyborców nierejestrowanych, zostały prawdopodobnie oddane przez wędrowców w pogoni za pracą, którzy nie mieli stałego adresu, gdyż swe rodzinne domki z musu sprzedali albo oddali bankowi.
Z sondaży, prowadzonych wokół amerykańskiej elekcji prezydenckiej, wynika że o swe bezpieczeństwo, które nadszarpnął bin Laden, najbardziej obawia się wcale nie właściciel willi-pałacu, tylko uboga matka wielu dzieci. Strach miotający pracującymi nędzarzami i zwykłymi wyrzutkami łatwo skupia się na widmie brodatego mordercy. Teraz ofiary losu już wiedzą, z czyjej winy tak źle im się dzieje.
We wzorcowym na skalę planetarną państwie demokratycznym, wyborczą większość tworzą ci obywatele, którzy należą do niego poniekąd z przypadku. Bowiem albo nigdy nie uczestniczyli w nowoczesnej demokracji, albo zostali z niej ostatnio wykluczeni. Do opieki nad tłumem zagubionych zgłasza się klan szarlatanów. Jego naczelny mag, Karl Rove, doradził Bushowi – niezwykle trafnie, jak się okazało – żeby na przekór uświęconym obyczajom demokratycznym machnął ręką na niezdecydowane centrum i pełną parą walczył o głosy starego i nowego interioru.
Deklasacja, lęk, szarlataneria – podobna konstelacja już kiedyś się ułożyła. Czyżby więc demokracji amerykańskiej, tak jak kiedyś Weimarskiej, zagrażał śmiercionośny wirus? Nie warto płakać nad ginącą demokracją, gdyż ona sama jest kolonią i pożywką wirusów. Służy bowiem za parawan porządkowi ekonomicznemu, który do tego stopnia okalecza uczestników narzucanej przez siebie gry o przetrwanie, że potem ci, nie widząc absurdu swych decyzji, głosują na Busha. Według życzenia tych samych wyborców, razem z uprawnieniami dla homoseksualnych małżeństw prysnął sen o chronionej prywatności i swobodnie odnajdywanym stylu życia. Z poziomu zarabiania na byt, ewentualnie opłacania czynszów i kredytów, zniewolenie przeniosło się do sfery praw i obyczajów. Przestarzałą Statuę Wolności winno się jak najszybciej zastąpić pomnikiem urzędującego prezydenta USA.
Jacek Zychowicz
Artykuł pochodzi z Nowego Tygodnika Popularnego