Anna Radziwiłł rady na niesprawiedliwość dostępu do bezpłatnych studiów upatruje w ich likwidacji.
Trudno powiedzieć, o co chodziło Annie Radziwiłł i rządowi Marka Belki, gdy przedstawiali "Strategię rozwoju edukacji na lata 2007 - 2013". Cały ten 50-stronicowy dokument składa się bowiem z garści powszechnie dostępnych danych statystycznych i całej masy sformułowań typu: należy poprawić jakość, podwyższyć efektywność, lepiej zorganizować, dostosować, zaadaptować, skoordynować itd. Konkretów jest niewiele. I w takim dokumencie pada postulat powszechnej odpłatności za studia powiązanej z systemem stypendiów dla najbiedniejszych i najzdolniejszych.
Chodzi o to, że jeżeli miałoby to istotnie "poprawić jakość", "zwiększyć efektywność", "dostosować" i "zaadoptować", to należałoby to poprzeć rzeczową argumentacją i analizą finansową. Czy naprawdę mamy wierzyć pani minister na słowo, że tak będzie lepiej i sprawiedliwiej? I czy z pewnością w ten sam sposób rozumiemy sprawiedliwość? Poproszony o zabranie głosu w tej sprawie mogę jedynie zapytać: a konkretnie, o co chodzi? Czy ministerstwo mogłoby przedstawić przewidywane przychody i koszty takiego rozwiązania? Rzetelną analizę konsekwencji społecznych? Na przykład, czy doprowadzi to do zmiany składu socjalnego studentów? Czy nie będzie barierą dla młodzieży z biedniejszych grup społecznych? W projekcie na ten temat nie ma jednak dosłownie nic. Anna Radziwiłł proponuje tak kontrowersyjnie społecznie rozwiązanie i nie popiera go żadnym wyliczeniem i jeszcze się dziwi, że "projekt" wywołuje oburzenie. Co ciekawe, jednym z częściej powtarzanych ogólników w rządowej strategii edukacyjnej jest konieczność społecznego konsultowania proponowanych rozwiązań. Czy społeczne konsultacje mają wyglądać tak, że ministerstwo będzie rzucać hasła, a publicyści liczyć?
Wobec tego zmuszeni jesteśmy potraktować projekt raczej jako akt wiary, wyraz pewnego sposobu myślenia o edukacji wyższej. Sposobu, który wydaje się odwrotny - w stosunku do swoich założeń, i szkodliwy - co do konsekwencji cywilizacyjnych dla Polski.
Mit boomu edukacyjnego
Po pierwsze, powtarza się w nim mit o wielkim sukcesie transformacji polskiej polegającym na boomie edukacyjnym. Wcześniej studiowało 10 proc., a dziś prawie połowa polskiej młodzieży (48,5 proc.). "Jest to jeden z najwyższych wskaźników kształcenia na poziomie wyższym w Europie" - zachwycają się autorzy ministerialnego dokumentu. Wspomina się wprawdzie o tym, że jakość tej edukacji nie zawsze jest zadowalająca, ale sukces i tak jest wielki. Owszem, za sukces uznać możemy rozbudzenie edukacyjnych aspiracji Polaków. Aspiracji, które jednak dramatycznie nie spotykają się z odpowiednią jakością wykształcenia. Wystarczy wspomnieć, że większość szkół prywatnych nie ma żadnej biblioteki, a w wielu państwowych brakuje nawet najbardziej podstawowych publikacji. Przede wszystkim należy wskazać na kłopoty z zatrudnieniem absolwentów. I to jest wielka porażka, a nie żaden sukces. Bo produkuje się ludzi zgorzkniałych, którzy za ogromny wysiłek swój i swoich rodzin, jak dotąd, dostają tylko rozczarowania. Boom edukacyjny, szczególnie w obszarze szkół prywatnych, to jedno z największych oszustw transformacji. Przypomina trefną loterię; za los trzeba zapłacić grube pieniądze, a nagród nie ma, o czym doskonale wiedzą wszyscy, poza płacącymi.
Po drugie, strategia rządowa powiela przekonanie, że studia wyższe mają być przygotowaniem do zawodu. Ministerialni urzędnicy przejęci strategią lizbońską coraz bardziej wąsko postrzegają cele edukacji wyższej. W kraju z największym w Europie bezrobociem wyciąga się wniosek, że studia wyższe mają być przede wszystkim praktycznym przygotowaniem do pracy zarobkowej.
Taki pogląd wprowadzony do masowego obiegu prowadzi do deprecjonowania przez studentów oraz administrację państwa kierunków nieprowadzących bezpośrednio do zarabiania pieniędzy, takich jak humanistyczne i artystyczne, oraz do odzierania pozostałych ze wszystkiego, co wydaje się zbędne w ogłoszeniu o pracę. Wpływa także na relatywnie małe zainteresowanie kierunkami matematycznymi i przyrodniczymi, co stoi w sprzeczności z traktowaniem edukacji jako przedsionka do rynku pracy. Jeśli zatem uznać nawet za sensowne merkantylne nastawienie do edukacji, to taka jego realizacja wydaje się zupełnie kontrproduktywna.
Ślepa uliczka z XIX wieku
Na sukces gospodarczy najszybciej i najnowocześniej rozwijających się państw znacznie bardziej wpływa skala czytelnictwa książek, rozwój bibliotek i lokalnych instytucji kultury oraz prasy niż tworzenie ze studiów wyższych sieci politechnicznych szkół zawodowych ograniczonych do nauki przedsiębiorczości, biznesu, prawa handlowego, rachunkowości itp. W będącej liderem w rankingu gospodarczej konkurencyjności Finlandii, która liczy 5,2 mln mieszkańców, wychodzą 203 gazety (o łącznym nakładzie 3,22 mln egz.) i około 2600 czasopism o łącznym nakładzie 18 mln. Gdy w roku 2002 Finlandia pierwszy raz uznana została za najatrakcyjniejsze gospodarczo miejsce świata, Joeffrey Sachs za jedną z najważniejszych przyczyn "fińskiego" cudu gospodarczego uznał rozwój intelektu, zwłaszcza dzięki czytelnictwu. Fińscy uczniowie charakteryzują się najwyższym wskaźnikiem alfabetyzacji, a przede wszystkim rozumienia tekstu czytanego. Trzykrotnie więcej fińskich piętnastolatków niż polskich znalazło się w grupie najlepiej sobie radzącej z pełnym odbiorem i przetwarzaniem informacji (patrz: Anna Delick, "Sisu w tworzeniu dobrobytu", "Krytyka Polityczna" 7 - 8/2005).
Dzisiejszy ideał kształcenia permanentnego, ze zmianami specjalizacji, a nawet zawodu w obrębie danej dyscypliny, premiuje przecież szerokie wykształcenie bazowe i ogólne - wiedza fachowa już po 5 latach staje się przestarzała. Tymczasem MENiS proponuje szkołom wyższym zamiast edukacji ogólnej "szybko i elastycznie dostosowywać się do zmian zachodzących na rynku pracy". To jest ślepa uliczka i prymitywne odczytanie charakteru przemian gospodarczych, jak to zresztą jest z całym polskim kapitalizmem rodem z XIX wieku.
Urynkowienie mentalności
W Polsce modernizację utożsamiono z bardzo wąskim procesem urynkowienia. I ci sami ludzie, którzy urynkowiając wszystko, stworzyli nierówności w dostępie do dóbr, dziś chcą temu zaradzić poprzez... dalsze urynkowienie. Anna Radziwiłł rady na niesprawiedliwość dostępu do bezpłatnych studiów upatruje w ich likwidacji. Cóż, genialne w swojej prostocie.
Bez wątpienia dzisiejszy system bezpłatnych studiów dziennych w państwowych szkołach oraz płatnych studiów zaocznych, wieczorowych i w szkołach prywatnych jest niesprawiedliwy. Na te pierwsze trafiają głównie ci, którzy albo są bogaci, albo zasobni w kapitał kulturowy (inteligencja). Reszta musi płacić. Skoro wszyscy uznajemy, że jednym z celów edukacji wyższej powinno być wyrównywanie szans życiowych, czemu wobec tego ministerstwo nie zaproponowało wprowadzenia odpłatności za studia po prostu dla osób z rodzin o średnich i wysokich dochodach? Efekt ten sam, za to mniej biurokracji przy przyznawaniu stypendiów oraz pewność, że mglista wizja bogatego systemu stypendialnego nie rozpłynie się zaraz po wprowadzeniu odpłatności dla wszystkich.
Przy tym wszystkim zapomina się o tym, że studiowanie to coś znacznie więcej niż przyswajanie informacji. To przede wszystkim nabywanie kompetencji kulturowych, otwieranie się na innych ludzi, krystalizowanie postaw zaangażowanych. Równie istotne jak zajęcia jest to, costudent może robić w czasie wolnym. Jeśli zmuszony będzie harować na czesne, nie tylko nie będzie miał czasu czytać książek i chodzić do teatru, ale także nie nauczy się angażować w rozmaite inicjatywy społeczne. Na studiach równie ważne, jak zajęcia z analizy matematycznej, jest nabywanie umiejętności społecznych. I nie może być tak, że jedyną taką umiejętnością będzie poszukiwanie pracy i akceptowanie jej na każdych warunkach. A właśnie na coś takiego wskazują ostatnie badania nad młodzieżą.
Pamiętajmy również, że płatne studia uzależniają studentów od rodziców, a to wyklucza często możliwość przyjmowania postaw nonkonformistycznych i tworzy konserwatywny światopogląd młodzieży. Łamie kręgosłupy, częstokroć transmituje patologie na następne pokolenia.
Miejsce rozwoju cywilizacyjnego
Na uczelnie wchodzi niż demograficzny. Z prognoz GUS wynika, że liczba osób w wieku 7 - 24 lat zmniejszy się z obecnych 10 mln do 8 mln w 2010 r. i zmniejszać się będzie dalej, aż do 6 mln w 2030 r. W związku z tym oraz rosnącymi możliwościami korzystania z funduszy unijnych należałoby raczej opracować program zwiększenia liczby miejsc na studiach bezpłatnych, a przede wszystkim zająć się edukacją przedszkolną i kształceniem prymarnym, głównie na wsi i w mniejszych miejscowościach. Na to strategia rządowa zwraca na szczęście uwagę, choć także pozostawia nas z ogólnymi hasłami. Tam znajduje się główny front walki o równość szans. Należy ocalić sferę edukacji wyższej i ten czas w życiu jednostki przed krótkowzroczną logiką rynku, choćby i dla samego sukcesu ekonomicznego absolwentów.
Przede wszystkim nie można poważnie myśleć o dostosowaniu się do strategii lizbońskiej, jeśli wydatki na edukację w Polsce pozostaną na tym samym poziomie. Przypomnijmy, że w latach dziewięćdziesiątych wzrastały wprawdzie nakłady z budżetu państwa na szkolnictwo wyższe, liczone jako odsetek PKB: z 0,78 w 1994 r. do 0,87 w 2003 r. W roku 2004 nakłady na szkolnictwo wyższe w relacji do PKB przekroczyły 1 proc.. Jednak, biorąc pod uwagę gigantyczny wzrost liczby studentów, wydatki przeliczone na studenta znacznie się zmniejszyły. O tym możemy przeczytać w strategii rządowej, ale dalej powinno być napisane, jak - jeśli autorzy strategii chcą konsekwentnie dostosowywać szkoły wyższe do gospodarczego obiegu - przerzucić na przykład na biznes obowiązek współfinansowania badań naukowych, a w niektórych obszarach także szkolnictwa wyższego.
Podstawowym jednak warunkiem zdrowego wchodzenia w życie społeczne młodych ludzi powinna być autonomia szkolnictwa wyższego od rynku. Edukacja wyższa to nie hodowla zasobów ludzkich dla przedsiębiorstw, ale miejsce, gdzie decyduje się przyszłość rozwoju cywilizacyjnego całej Polski, nie tylko gospodarki, ale także kultury i demokracji. Zwycięstwo neoliberalnej, czyli wąsko utylitarnej ideologii w edukacji wyższej, spowoduje, że zamiast obywateli - ludzi wolnych, równych i światłych, gotowych być podmiotami i autorami przemian, ze szkół wyższych wychodzić będą jedynie zawodowi specjaliści bez ducha, sybaryci bez serca.
Sławomir Sierakowski
Autor jest publicystą "Krytyki Politycznej". Tekst ukazał się w dzienniku "Rzeczpospolita".