Okazało się, że pospolitą praktyką w tych supermarketach było zmuszanie kobiet zatrudnionych jako kasjerki do rozładowywania towarów z samochodu dostawczego, transportowania ich do magazynu i wykładania na półkach. Kobiety te musiały zdejmować z samochodu palety, które ważyły około tony, co stanowiło zagrożenie dla ich życia i zdrowia. Potem przewoziły towar za pomocą ręcznych wózków. Media doniosły o przypadku jednej z takich pracownic, która poroniła, ciągnąc ciężki wózek. Kobiety te nie tylko pracowały ponad siły, ale spędzały w pracy nawet kilkanaście godzin dziennie, a miały płacone tak, jakby pracowały tylko osiem godzin. Opinia publiczna dowiedziała się o tych bulwersujących praktykach, gdy Bożena Łopacka, jedna ze zwolnionych z Biedronki kobiet wystąpiła o 47 tysięcy złotych odszkodowania za pracę w nadgodzinach. W jej ślady poszli inni pracownicy sieci supermarketów Biedronka. Obecnie stu pracowników wystosowało do sądu pozew zbiorowy. Domagają się oni od Biedronki łącznie 3,5 miliona złotych odszkodowania.
Biedronka nie jest tutaj wyjątkiem. O odszkodowania za pracę w nadgodzinach wstąpili także pracownicy sieci supermarketów Leader Price. Czwórka pracowników domaga się po kilkadziesiąt tysięcy złotych odszkodowań. Na odmianę w Katowicach związkowcy sądzili się z kierownictwem supermarketu Real. Okazuje się, że członkowie związku zawodowego byli zastraszani przez pracodawcę, nakłaniani do wypisania się ze związku, stosowano wobec nich mobbing. Związkowcy sprawę wygrali. O tym, że taka praktyka jest na porządku dziennym mogłam się też przekonać na własnej skórze. Gdy kilka lat temu założyłam z grupą kolegów związek zawodowy w redakcji regionalnej gazety, natychmiast zwolniono mnie z pracy. Potem przywrócono do pracy po dwóch tygodniach, gdy złożyłam pozew w Sądzie Pracy. Pracodawca wiedział, że sprawę przegra, a na dodatek obawiał się rozgłosu. Przy okazji rozprawy wyszłoby bowiem na jaw, że już raz mnie zwolniono z pracy za działalność związkową w “Solidarności”. Jednak wtedy było to za czasów PRL, w stanie wojennym. Nowy właściciel gazety najwyraźniej nie pragnął takich porównań i związanego z tym skandalu.
Pracodawcy w Polsce robią wszystko, aby nie dopuścić do powstania w ich firmach związków zawodowych. Osoby, które tylko podejmują próbę zorganizowania związku są natychmiast wyrzucane z pracy. Gdy już związki zawodowe powstaną, pracownicy boją się do nich zapisywać, obawiając się prześladowań i zwolnień. Najtrudniej pod tym względem jest w małych firmach, zatrudniających 10-20 osób. Silne związki zawodowe funkcjonują tylko w dużych zakładach pracy, m.in. w kopalniach. Tępienie związkowców jest szczególnie bulwersujące w kraju, który stworzył dziesięciomilionową “Solidarność”. Jednak po zmianie ustroju okazało się, że tak wcześniej silna “Solidarność” nie jest przygotowana do zmierzenia się z nową rzeczywistością. Zamiast umacniać swoje struktury i bronić praw pracowniczych, “Solidarność” zajęła się polityką. To bardzo osłabiło ten związek.
Łamanie praw pracowniczych jest w Polsce związane z bardzo wysokim bezrobociem. Oficjalnie podaje się, że jest to bezrobocie 20-procentowe, choć w niektórych regionach dochodzi ono nawet do 30 procent. Są to jednak mylne statystyki. Wiele osób, gdy kończy im się okres wypłacania zasiłku dla bezrobotnych, przestaje się rejestrować w urzędach pracy. Nikt nie zbadał, jaka to jest liczba osób, ale wiadomo, że pięć milionów Polaków żyje na granicy nędzy, prawie bez żadnych źródeł dochodu. W takiej sytuacji nie może dziwić, że każda, nawet najcięższa i najgorzej opłacana praca staje się towarem bardzo poszukiwanym, a pracodawca może odgrywać rolę pana życia i śmierci. Dlatego też właściciele firm mogą sobie pozwolić na zastraszanie pracowników i łamanie ich praw. Podam tylko niektóre bulwersujące przykłady, odnotowane w ostatnich miesiącach przez prasę.
Właściciel sieci sklepów w okolicach Legnicy, żeby zaoszczędzić na kosztach, zimą wyłączał pracownikom ogrzewanie. Gdy okazało się, że jedna z pracownic omal nie odmroziła sobie palców, zaczął wywozić pracowników za miasto i tam zmuszał ich dla rozgrzania do biegów, robienia pompek i podciągania się na gałęziach. Państwowa Inspekcja Pracy skierowała sprawę do prokuratury.
Na odmianę prezes parku wodnego w Chojnicach pobrał od wszystkich pracowników odciski palców. Potem oddał je im jako prezent gwiazdkowy przed Bożym Narodzeniem, uważając swoje zachowanie za dobry dowcip. Charakterystyczna jest reakcja władz i organów kontrolnych na zachowanie prezesa. Wiceburmistrz Chojnic stwierdził po prostu, że prezes był nadgorliwy. Kierownik Państwowej Inspekcji Pracy podkreślił, że pobieranie odcisków palców przez kierownictwo zakładu pracy jest niezgodne z prawem, ale nie można tego uznać za mobbing, bo było to wydarzenie incydentalne. Bezczelny prezes uniknął więc jakiejkolwiek kary.
Gdy każda praca staje się towarem luksusowym, w szczególnie złej sytuacji są kobiety, które urodziły dzieci. Niedawno w telewizji pokazywano przypadek młodej matki, która zgłosiła się do pracy dwa dni po urodzeniu dziecka. Bała się bowiem, że zostanie zwolniona. I nie były to obawy bezpodstawne. Wrocławska prasa podawała niedawno przykład firmy Pafal w Świdnicy. Prezes tej firmy zwolnił kilkanaście kobiet, które powróciły do pracy po urlopach wychowawczych, niektóre z nich były związane z zakładem przez dwadzieścia lat. Prezes nie widział w swoim postępowaniu niczego złego i twierdził, że kobiety powinny wybierać - albo praca, albo dziecko. Oświadczył, że jego rozlicza się z zysku, a nie prorodzinnego traktowania ludzi. Uważał, że nie łamie praw pracowniczych, bo nie zwalnia kobiet w trakcie urlopu, ale dopiero po ich powrocie do pracy. W tym przypadku Państwowa Inspekcja Pracy też okazała się bezsilna, nie mogąc jednoznacznie stwierdzić, czy pracodawca złamał prawo, czy nie.
Ostatni raport Państwowej Inspekcji Pracy na temat łamania praw pracowniczych pochodzi z 2003 roku. Instytucja ta, której historia sięga zamierzchłych czasów PRL, działa bowiem dość ociężale. Ale do tego tematu jeszcze powrócę. Z raportu tego wynika m.in., że w 2003 roku inspektorzy tej instytucji wydali ponad 30 tysięcy decyzji nakazujących wypłatę zaległego wynagrodzenia lub innych świadczeń pieniężnych należnych pracownikom, jak zapłata za urlop czy odprawy pieniężne dla osób zwolnionych z pracy. Niewypłacanie pensji pracownikom nawet przez kilka miesięcy należy bowiem w Polsce do powszechnych praktyk. Niemal nie ma tygodnia, by media nie donosiły o strajkach pracowników, którym nie płacono pensji.
Prawie 5 tysięcy spraw związanych z łamaniem praw pracowniczych Państwowa Inspekcja Pracy skierowała do sądów. Okazało się, że polskie sądownictwo jest bardzo łaskawe dla łamiących prawo pracodawców. Tylko w jednej piątej przypadków orzeczono dla nich kary grzywien i to bardzo niskie - średnio 750 złotych, czyli mniej więcej w wysokości najniższej pensji. W pozostałych przypadkach albo udzielono nagan, albo sprawy umorzono albo pracodawców uniewinniono. Sądy znalazły dla nich liczne usprawiedliwienia, jak trudna sutuacja finansowa firmy czy - i to jest zadziwiające - niska społeczna szkodliwość czynu. Inspektorzy Państwowej Inspekcji Pracy też się nie popisali. Nakładane przez nich na pracodawców mandaty wynosiły zaledwie około 300 złotych. Taka kara nie może być w żaden sposób dolegliwa dla właściciela firmy.
Państwowa Inspekcja Pracy powstała w czasach PRL i nadal działa na tych samych zasadach, kompletnie nie przystających do obecnej rzeczywistości drapieżnego polskiego kapitalizmu. I tak na przykład inspektorzy nie mogą skontrolować firmy bez uprzedzenia jej szefostwa. Muszą podać termin kontroli, jej zakres oraz czas trwania. Podczas kontroli opierają się głównie na dokumentach firmy, które często w przypadku czasu pracy są fałszowane. Z czasów PRL pochodzi też wysokość nakładanych przez nich grzywien. Dwa lata temu na wniosek Państwowej Inspekcji Pracy zostały one podwyższone do tysiąca złotych. Taka grzywna nie przestraszy jednak takiego potentata, jak sieć supermarketów, gdzie najczęściej łamane są prawa pracownicze. W efekcie pracownicy sami muszą dochodzić swoich praw przed sądami. I dochodzą ich, ale tylko wtedy, gdy wcześniej zostali wyrzuceni z pracy. Ci, którzy nadal pracują, nie mają odwagi narazić się swoim pracodawcom. I tak będzie trwało nadal, jeśli polski parlament nie zmieni prawa i nie da Państwowej Inspekcji Pracy uprawnień do nakładania wysokich kar oraz wykonywania kontroli bez uprzedzenia pracodawcy.
Praca w Polsce coraz bardziej przypomina koszmar. Jest źle opłacana albo pracownicy miesiącami nie mogą sie doczekać na wypłatę pensji. Osiem godzin pracy dziennie jest tylko teorią, zapisaną w kodeksie pracy. Tylko w instytucjach państwowych przestrzega się jeszcze czasu pracy. W firmach prywatnych pracuje się dłużej i niewiele osób protestuje, obawiając się zwolnienia. Wiedzą, że na ich miejsce czekają dziesiątki bezrobotnych. Coraz bardziej powszechną praktyką staje się mobbing, bo szefowie czują się bezkarni. Zastrasza się związki zawodowe. A przy tym jedyna państwowa instytucja kontrolna nie posiada dostatecznych uprawnień, by skutecznie zapobiegać tym wynaturzeniom.
Te wszystkie negatywne zjawiska pokazują drapieżny polski neoliberalizm. Polskie społeczeństwo, zniszczone przez pół wieku trwania PRL, nie zostało przygotowane do obrony przed taką formą kapitalizmu. Polacy nie rozumieją też mechanizmów gospodarki neoliberalnej, której stali się ofiarami. Uświadomienie im tych mechanizmów jest wielkim edukacyjnym zadaniem polskiego Attac.
Ewa Ziółkowska
Referat wygłoszony podczas Letniej Akademii ATTAC w Gottingen (Getyndze) w dniu 12.08.05 na seminarium poświęconym prawom pracowniczym, zorganizowanym przez Attac Polska, Attac Niemcy i związek zawodowy Verdi. Tekst ukazał się na stronie Lavka (www.lavka.info).