Niewiele jest precedensów takiego załgania historii „pierwszej Solidarności”, jakiego jesteśmy dziś świadkami. Całe rozdziały tej historii przeinacza się nie do poznania, a inne po prostu wymazuje, toteż obrasta ona wielkimi białymi plamami. Opowiem o jednej z nich – o ludziach z lewicowego ruchu solidarności z „Solidarnością” we Francji i na Zachodzie, którzy w stanie wojennym, narażając swoje bezpieczeństwo osobiste, pospieszyli jej z pomocą.
Pomoc od wielu zachodnich związków zawodowych, a następnie również szybko rozwijających się komitetów solidarności z „Solidarnością”, zaczęła napływać dosłownie od 31 sierpnia 1980 r. Już w parę godzin po podpisaniu porozumień gdańskich do przywódców zakończonego właśnie strajku zgłosili się delegaci francuskich metalowców i związkowców z Krajowego Instytutu Statystyki i Studiów Ekonomicznych (INSEE, odpowiednika GUS) w Paryżu z pieniędzmi ze zbiórki, którą przeprowadzili ad hoc w swoich organizacjach.
Wkrótce do Gdańska i do MKZ-ów w innych miastach docierały już transporty ze sprzętem, które tworzącemu się NSZZ „Solidarność” szybko zapewniły poważną bazę materialną – głównie poligraficzną i łącznościową (teleksy). Taka pomoc nadchodziła przez cały czas. Na Zachodzie nie organizowały jej ani rządy, ani organizacje pracodawców. Zachodnia burżuazja w najlepszym razie robiła dobrą minę do złej gry, ale sytuację w Polsce oceniała w ślad za bardzo dla niej miarodajną analizą pewnego brytyjskiego instytutu królewskiego, który nie ukrywając klasowych podstaw swojej oceny głosił, że nasz kraj zalewają groźne „rozkładowe siły syndykalizmu i samorządności robotniczej”. Burżuazja bardzo bała się, że zarażą one ruch robotniczy na Zachodzie. Z pomocą spieszyły organizacje związkowe i różnorodne nurty lewicowe. Czyniły to z naturalnych pobudek międzynarodowej solidarności robotniczej, w nadziei, że „Solidarność” odrodzi socjalizm na robotniczym gruncie.
Dla wielu segmentów zachodnioeuropejskiego ruchu robotniczego „Solidarność” stała się wzorem masowej samoorganizacji, niezależności klasowej, demokracji robotniczej i skutecznej walki strajkowej. W ciągu 1981 r. doszła do tego fascynacja ruchem na rzecz samorządności pracowniczej. We wrześniu 1980 r. niezwykle dramatyczny 35-dniowy strajk około 100 tysięcy robotników w zakładach Fiata w Turynie przebiegał pod hasłem: „Danzica, Stettino, lo stesso sarà a Torino!” (Jak w Gdańsku, Szczecinie, tak będzie w Turynie), choć tam na bramach i murach fabrycznych wisiały portrety Marksa, a sztandary strajkowe były czerwone. „Solidarność” cieszyła się wielką popularnością wśród 13 tysięcy kontrolerów lotniczych, którzy w sierpniu 1981 r. sparaliżowali swoim strajkiem, brutalnie złamanym przez prezydenta Reagana, ruch lotniczy w USA.
Wprowadzenie w Polsce stanu wojennego nadało ruchowi solidarności z „Solidarnością” nową dynamikę. Ruch ten nabrał teraz największego rozmachu we Francji. Dlaczego akurat tam? Dlatego, że w maju 1981 r. wybory prezydenckie wygrał socjalista Mitterrand, socjaliści i komuniści utworzyli rząd, a cała lewica francuska przeżywała okres wielkiego ożywienia. 14 grudnia 1981 r., na wspólne wezwanie central związkowych, w obronie „Solidarności” demonstrowało 50 tys. paryżan. W demonstracji nie wzięła udziału CGT, związana z partią komunistyczną, ale stawiło się na nią na własną rękę wielu działaczy cegetowskich.
W całym kraju aktywizowała się gęsta sieć lokalnych komitetów solidarności z „Solidarnością”, które skupiały głównie radykalną lewicę – trockistów z francuskiej sekcji Czwartej Międzynarodówki, anarchistów, lewicowych socjalistów, różne nurty lewicy alternatywnej. Na częstych demonstracjach pod polską ambasadą, obok francuskich flag związkowych i sztandarów „Solidarności”, powiewały czerwone sztandary, a najczęstszym i najgłośniej skandowanym hasłem było rytmiczne „A bas, à bas le stalinisme, vive le socialisme” (Precz, precz ze stalinizmem, niech żyje socjalizm).
16 grudnia kilku działaczy „Solidarności”, których stan wojenny zastał w Paryżu, utworzyło Komitet Koordynacyjny NSZZ „Solidarność” we Francji. Byłem jednym z nich. Przyjechałem 10 grudnia na tydzień, zaproszony przez organizacje związkowe CFDT i CGT w INSEE. Stan wojenny zmusił mnie do pozostania w tym kraju.
Następnego dnia w najważniejszym dzienniku francuskim „Le Monde” ukazał się mój artykuł pt. „Sprawa wszystkich ludzi pracy”. Pisałem w nim, że w Polsce wraz ze stanem wojennym „kładzie się kres nadziejom na budowę socjalizmu robotniczego i samorządowego” i że polscy robotnicy „potrzebują energicznego i jednościowego poparcia ludzi pracy całego świata, a przede wszystkim potężnych organizacji związkowych Europy Zachodniej.”
Naszemu komitetowi udzieliła gościny w swoich lokalach i wsparcia Francuska Demokratyczna Konfederacja Pracy (CFDT). Utworzyła ją w 1964 r. laicka i lewicowa większość chrześcijańskiej centrali związkowej. Po maju 1968 r. CFDT długo była we Francji najbardziej lewicową organizacją związkową. Potem kierownictwo CFDT pod wodzą Edmonda Maire’a przeszło na pozycje bardziej umiarkowane i związało się z Partią Socjalistyczną, ale nadal głosiło, że dąży do socjalizmu samorządowego. Od początku ta centrala popierała „Solidarność”.
Kierownictwo CFDT musiało rywalizować na tym polu z lewicowo-radykalną opozycją wewnątrzzwiązkową. Wszystkie nurty tej szerokiej i dynamicznej opozycji – członkowie Czwartej Międzynarodówki, anarchiści i wolnościowcy, lewica socjalistyczna i alternatywna – były bardzo zaangażowane w poparcie dla „Solidarności”, toteż nie pozwalały centrali zasypiać gruszek w popiele i deptały kierownictwu po piętach.
W Powszechnej Konfederacji Pracy (CGT) wrzało. Wbrew kierownictwu, które było w rękach komunistów, mnóstwo zakładowych i terenowych organizacji deklarowało poparcie dla „Solidarności”. „Libération”, wówczas najbardziej lewicowy dziennik francuski, codziennie publikował długie listy dołowych organizacji CGT, które wyłamywały się w „kwestii polskiej”. Powstała Krajowa Koordynacja CGT na rzecz „Solidarności”. Już w niespełna miesiąc po wprowadzeniu stanu wojennego zwołała w Giełdzie Pracy wielki wiec, na którym przemawiałem. To była pierwsza opozycja wewnątrzzwiązkowa, odkąd, po wojnie, CGT znalazła się pod kontrolą partii komunistycznej.
Zupełnie inaczej było w Hiszpanii. Komisje Robotnicze, związane z partią komunistyczną, popierały „Solidarność” tak samo, jak związana z socjalistami Powszechna Unia Pracujących (UGT). Słynny Marcelino Camacho, komunista od 1935 r., metalowiec, który w końcu lat 50., pod dyktaturą frankistowską, zainicjował ruch Komisji Robotniczych, a teraz był ich sekretarzem generalnym, zrobił mi obszerny wykład o tym, jakie nauki płynęły dla podziemnej „Solidarności” z doświadczeń podziemnej działalności Komisji. Sekretarz spraw międzynarodowych Komisji Robotniczych, też stary komunista, towarzyszył mi i zabierał głos na wszystkich wiecach związkowych i spotkaniach z delegatami załóg zakładów wielkoprzemysłowych w Kraju Basków.
Nasz paryski komitet „Solidarności” pracował na bardzo wysokich obrotach. Do jesieni 1982 r. jego członkowie uczestniczyli w około trzystu spotkaniach i wiecach – nieraz kilkutysięcznych – zwoływanych przez organizacje związkowe i komitety solidarności w całej Francji, a także w innych krajach. Sam jeździłem na nie do Szwajcarii, Hiszpanii, Belgii, Luksemburga, Anglii, obu części Irlandii, Niemiec, Danii, Austrii, Grecji, a nawet do Meksyku.
Do naszego komitetu codziennie przychodziły pocztą dosłownie stosy czeków od zwykłych ludzi i ogniw związkowych na pomoc dla „Solidarności” i rodzin internowanych. Te czeki opiewały na niewielkie sumy, ale było ich tyle, że robił się z tego poważny fundusz. Wiosną 1982 r. było to 7 mln franków (ok. 1 mln dolarów). Nadzór etyczny nad tym funduszem sprawowało ciało złożone z przedstawicieli naszego komitetu, francuskich i japońskich związków zawodowych i Michela Foucault.
W ścisłej współpracy z naszym komitetem ruszyła pomoc dla „Solidarności” w podziemiu. Była ona głównie dziełem trzech sił – CFDT, komitetów solidarności z „Solidarnością” i prosolidarnościowej opozycji w CGT. Sytuujące się na prawo od nich antykomunistyczne centrale związkowe Siła Robotnicza (FO) i Francuska Konfederacja Pracowników Chrześcijańskich (CFTC), choć deklarowały poparcie dla „Solidarności”, nie angażowały się w praktyczną „akcję bezpośrednią”, która była domeną lewicy.
Przede wszystkim polegała na przemycie sprzętu. Niemal codziennie francuscy związkowcy i działacze komitetów wyjeżdżali do Polski z transportami pomocy humanitarnej i przemycali w nich ukryty sprzęt poligraficzny, a także łącznościowy (walkie-talkie) czy radiowy. Warto przy tej okazji przypomnieć, bo to też wymazano z historii, że pierwszą audycję Radia Solidarność nadał w Warszawie z okazji 1 Maja 1982 r. Zbigniew Romaszewski. Przypomniał w niej, że w dniu tego robotniczego święta ludzie „wierni ideałom polskiego socjalizmu śpiewają starą robotniczą pieśń «Czerwony Sztandar». Niech będzie ona mottem muzycznym naszej pierwszomajowej audycji. Niech stanie się ostrzeżeniem dla tych, którzy chcą rzucić robotników na kolana...”
Każdy przerzut sprzętu wymagał drobiazgowego przygotowania pod względem operacyjnym: zapewnienia organizatorom transportów sprawdzonych kontaktów i „punktów zrzutu”, poinstruowania, jak się zachowywać w różnych sytuacjach, jak sprawdzać, czy ma się „ogon” i jak go gubić, jakich zasad bezpieczeństwa przestrzegać, jak minimalizować groźbę narażenia kontaktów, co robić w razie „wpadki” itd. Szybko musiałem nauczyć się nowego zawodu – mówiąc elegancko zaopatrzeniowca, mówiąc nieelegancko organizatora siatki przemytniczej.
W Polsce nieraz trzeba było korzystać z pośrednictwa lub osłony parafii. Gdy wyjaśniałem to na pierwszym spotkaniu z liczną grupą związkowców w paryskiej Giełdzie Pracy, reakcja była bardzo negatywna. Nie mieściło im się to w głowach – nie tylko anarchistom, bo wszyscy byli antyklerykałami. Z trudem przełykali przejawy klerykalizmu w „Solidarności”, ale tego było za wiele. Zarzekali się, że po żadnych parafiach nie będą chodzić. Trzeba było ich usilnie przekonywać, że to może być konieczne. Pamiętam anarchistów, którzy po paru podróżach do Polski opowiadali mi, że zaprzyjaźnili się z tym czy innym księdzem, bo „choć klecha, trzyma z robotnikami i można na nim polegać, a to, że jesteśmy bezbożnikami, wcale go nie razi”.
Dlaczego tak się angażowali? Dziś Lech Wałęsa i inni twierdzą, a media im wtórują, że to „Zachód pomagał w walce z komunizmem”. Po pierwsze, nie żaden „Zachód”, bo ten jest społecznie (klasowo) głęboko podzielony, lecz świat pracy, ruch związkowy, lewica. I nie z żadnych pobudek antykomunistycznych, lecz internacjonalistycznych. Niedawno Marcel Gerber, wówczas działacz szwajcarskich Komitetów Solidarności Socjalistycznej z Opozycjonistami w Krajach Europy Wschodniej, pytany o motywy, powiedział, iż działał i narażał się „w nadziei, że z tego wszystkiego wykluje się autentycznie socjalistyczne społeczeństwo”.
We wrześniu 1982 r. na dorocznej konferencji brytyjskiej Partii Pracy jeden z czołowych przywódców lewego skrzydła tej partii, a jednocześnie przewodniczący rady miejskiej (i dziś burmistrz) Londynu, Ken Livingstone, dał mi z prośbą o dostarczenie adresatowi swój list do Zbigniewa Bujaka jako przewodniczącego podziemnej „Solidarności” w Warszawie. Pisał w nim m.in. tak oto: „Jako przedstawiciel ruchu robotniczego miasta Londynu uczynię wszystko, co w mojej mocy, aby zacieśnić więź między ruchem robotniczym tego miasta a Waszym wolnym związkiem zawodowym w historycznym mieście Warszawie. Leży to w interesie naszej wspólnej walki o prawa człowieka, obywatela i pracownika oraz o demokratyczny socjalizm.”
Partie burżuazyjne trzymały się od ruchu solidarności z „Solidarnością” z daleka, a gdy zdarzało się, że chciały coś politycznie ugrać na tym polu, spotykały się z jego strony z ostrymi reakcjami. Znamienny był incydent, do którego 9 października 1982 r. doszło pod polską ambasadą. Odbywał się tam wiec zwołany przez CFDT na znak protestu przeciwko delegalizacji „Solidarności”. Nagle nadeszła grupa polityków z paru partii burżuazyjnych pod wodzą senatora i byłego ministra Jeana Lecanueta z zamiarem wyrażenia poparcia dla „Solidarności”. Jean-Pierre Bobichon, sekretarz Paryskiej Unii Regionalnej CFDT, przerwał przemówienie informując, że „wiec zakłóca swoją obecnością obcy element społeczny”. Związkowcy przegonili tę grupę wznosząc okrzyki: „partie pracodawców, wynocha”.
Wcześniej, latem, ni stąd, ni zowąd zaczęły dziać się dziwne rzeczy. W tym czasie Ronald Reagan postanowił zdyskontować „Solidarność” dla swojej agresywnej polityki antykomunistycznej, która zbierała już straszliwie krwawe żniwo w Ameryce Środkowej, gdzie ruchy rewolucyjne śmiały zagrozić panowaniu imperialnemu Stanów Zjednoczonych, oraz stymulowała i zbroiła fundamentalizm islamski. Jerzy Milewski, działacz gdańskiej „Solidarności”, którego stan wojenny zastał w USA, przyjechał do Brukseli. Zaproponował spotkanie przebywających na Zachodzie delegatów na I Krajowy Zjazd Delegatów „Solidarności”. Pojechałem na to spotkanie. Ku mojemu zdumieniu, Milewski zażądał, żebyśmy podpisali się pod wiernopoddańczym listem do Reagana, który przyniósł ze sobą. Początkowo napotkał znaczny opór, ale stopniowo, mozolnie go przełamywał.
Po kilku godzinach, jako zatwardziały antyimperialista i marksista, pozostałem jedyną osobą, która tego listu nie podpisała. Jeszcze nie wiedziałem, że to była zarządzona przez potężne siły polityki światowej preselekcja i że nie podpisując skazuję się na bezwzględny odstrzał. Z perspektywy czasu jest dla mnie jasne, że od zaaranżowanego przez Milewskiego listu do Reagana zaczęło się stopniowe wciąganie „Solidarności” w zimną wojnę, nakręcaną na wielką skalę przez administrację reaganowską i sprzymierzone z nią rządy thatcherowskie.
Wkrótce po uzyskaniu podpisów, w lipcu 1982 r., Milewski, mocny poparciem, jakie zapewnił mu wspomniany list, utworzył w Brukseli Biuro Koordynacyjne NSZZ „Solidarność” Za Granicą jako reprezentację związku. Zaczął „normalizować” działalność środowisk solidarnościowych na Zachodzie po linii swojej zimnowojennej strategii politycznej. Najtwardszym orzechem do zgryzienia był komitet paryski – ze względu na ogromny dorobek, którym się legitymował, prestiż i oparcie w silnym lewicowym ruchu solidarności. 12 października wraz z przywódcami central związkowych CFDT, FO, CFTC, nauczycielskiej FEN poprowadziłem w Paryżu demonstrację przeciwko delegalizacji „Solidarności”. W trzy tygodnie później Milewski podzielił i rozbił komitet paryski. Bezprawnie rozwiązał go i na jego miejsce mianował paryską delegaturę swojego biura, złożoną z osób cieszących się jego zaufaniem, oraz przekazał jej fundusz i całą bazę materialną rozwiązanego komitetu. W ten sposób zostałem odstrzelony wraz z tymi wszystkimi, którzy się tej brutalnej operacji sprzeciwili.
Postanowiliśmy działać na dotychczasowych zasadach, choć z gołymi rękami. Zaprzyjaźnieni anarchiści udostępnili nam i urządzili skłot. Jasno określiliśmy, kogo uważamy za sojuszników, a kogo nie. Stwierdziliśmy publicznie: „Na Zachodzie możemy współpracować tylko z tymi, którzy bronią praw i interesów ludzi pracy przed państwowymi i prywatnymi pracodawcami, niezależnie od tego, czy ich władza nad ludźmi pracy ma charakter totalitarny, czy też sprawowana jest w ustroju demokracji parlamentarnej. Nie możemy łączyć ognia z wodą, szukając poparcia dla «Solidarności» zarówno u ludzi pracy, jak i u pracodawców oraz reprezentujących ich organizacji i instytucji.”
Rzekomo w imieniu Tymczasowej Komisji Koordynacyjnej (TKK, podziemnego kierownictwa) „Solidarności” zdezawuował mnie Bogdan Lisa. Jednocześnie kierownictwo dolnośląskiej „Solidarności”, reprezentowane w TKK, zaapelowało do mnie o kontynuowanie działalności i pomocy dla tego regionu. Nasz „dysydencki” komitet szybko ją uruchomił. Choć Milewski zakazał współpracy z nami, a kierownictwo CFDT temu się podporządkowało, dołowe organizacje tej centrali zignorowały zakaz. Krajowa Koordynacja Komitetów Solidarności z „Solidarnością” publicznie odrzuciła dyktat Milewskiego. W sukurs przyszła nam podobna koordynacja szwajcarska, która energicznie włączyła się w realizację naszych programów pomocy.
Wyspecjalizowaliśmy się m.in. w wysyłce nadajników dla Radia Solidarność w różnych miastach. Konstruował je dla nas wspomniany już Szwajcar, znakomity technik, Marcel Gerber. Były tak pomyślane, że dość łatwo się je przemycało. Gerber pochodził z komunistycznej rodziny robotniczej; wyrzucono go z partii komunistycznej, gdy potępił interwencję wojsk Układu Warszawskiego w Czechosłowacji. Wstąpił do Czwartej Międzynarodówki. Jeździł do Polski ustalać szczegóły techniczne i uczyć (bardzo prostej) obsługi nadajników. Sprawdził, na jakich falach porozumiewają się radiowozy milicyjne i znalazł we Francji taniutkie radio turystyczne, które odbierało na tych falach. Też je wysyłaliśmy, bo były bardzo przydatne na demonstracjach.
Niektóre struktury podziemne wyposażaliśmy w sprzęt umożliwiający nasłuch łączności radiowej Służby Bezpieczeństwa. Pewnego razu Belg Eric Toussaint (dziś znany działacz alterglobalistyczny) przyjechał samochodem do Wrocławia i przez parę dni kręcił się po mieście, bo wydawało mu się, że ma „ogon”. Gdy w końcu dotarł do swojego przyjaciela z „Solidarności”, ten powiedział mu, że od dwóch dni wie o jego obecności we Wrocławiu, bo z nasłuchu SB dowiedział się, że samochód z jego tablicą rejestracyjną jest pod stałą obserwacją.
Tymczasem biuro brukselskie „normalizowało”. Kolejną fazą „normalizacji” było usilne dążenie tego biura i jego delegatury paryskiej do scentralizowania pomocy francuskich związków i komitetów dla „Solidarności”, a tym samym przejęcia nad nią kontroli. Te związki i komitety, które temu wymogowi nie chciały się podporządkować, na rozmaite sposoby starano się pozbawić możliwości dalszego działania na tym polu. Kierownictwo CFDT zastosowało się do wymogów biura brukselskiego, ale w swojej organizacji napotkało na silne opory. Popadło na tym tle w ostry zatarg z Unią Departamentalną CFDT w podparyskich Ivelines. Unia ta, w której duże wpływy miała wewnątrzzwiązkowa opozycja lewicowo-radykalna, w dziedzinie pomocy dla „Solidarności” była od dawna jedną z najaktywniejszych.
Polityka biura brukselskiego coraz bardziej krępowała, zniechęcała i paraliżowała ruch solidarności z „Solidarnością”. Ze względu na swój klasowy, lewicowy charakter był on teraz kulą u nogi, przeszkodą w realizacji nowej strategii politycznej, toteż należało się go pozbyć. Rzucano mu więc kłody pod nogi. Od 1984 r. stopniowo wygasał.
Biuro brukselskie dyskretnie wydało zakaz powoływania się przez jego agendy na uchwałę programową I KZD, uzasadniając to tym, że swoim socjalistycznym duchem odstrasza bardzo ważnych sojuszników – tych, na których teraz stawiano. Zaczął się proces grzebania tej uchwały głęboko pod ziemią, gdzie dziś spoczywa. We wrześniu 1985 r. pogrzebała ją ostatecznie sama TKK, ogłaszając swoje „postulaty gospodarcze” i prawem kaduka prezentując jako program ekonomiczny „Solidarności”. Nic w nich nie pozostało z postulatów zawartych w uchwale programowej z października 1981 r. – ani uspołecznione, demokratyczne planowanie, ani samorządność pracownicza jako podstawa ustrojowa Samorządnej Rzeczypospolitej. Gospodarkę należało radykalnie urynkowić, toteż nowe hasło brzmiało: twój los w rękach rynku. Otwarcie nie postulowano prywatyzacji podstawowych środków produkcji, ale faktycznie był to program, którego realizacja miała utorować drogę restauracji kapitalizmu.
Zbigniew Bujak, Bogdan Borusewicz i trzej inni członkowie TKK działali w warunkach podziemia, poza wszelką kontrolą demokratyczną załóg, nie ponosząc przed nimi żadnej odpowiedzialności, nie ryzykując, że zostaną przez nie odwołani. Wykorzystując tę sytuację i zmieniając program uchwalony przez najbardziej demokratyczną i reprezentatywną instancję „Solidarności”, jaką był Krajowy Zjazd Delegatów, dopuścili się wewnątrzsolidarnościowego przewrotu. Był to akt likwidacji pierwszej „Solidarności” i założenia podwalin pod nową.
Kurs na restaurację kapitalizmu był logiczną konsekwencją zawiązania sojuszu z Ronaldem Reaganem i Margaret Thatcher.
Zbigniew Marcin Kowalewski
W 1981 r. autor był członkiem Prezydium Zarządu Regionalnego Ziemi Łódzkiej i delegatem na I Krajowy Zjazd Delegatów NSZZ „Solidarność”, współautorem uchwały programowej tego zjazdu i działaczem ruchu na rzecz samorządności pracowniczej. Tekst pochodzi z "Impulsu", dodatku dziennika "Trybuna".