Finansowanie kampanii wyborczych wygląda modelowo tak: partia polityczna otrzymuje dotację z budżetu państwa. Jest to kwota zależna od kilku elementów. Trzeba zaznaczyć, że są de facto dwie kampanie: parlamentarna i prezydencka. Ta pierwsza, zgodnie z prawem, ma być finansowana głównie (teoretycznie) ze składek członków i dotacji budżetowej. Owa dotacja zależy od wyników wyborów. Innymi słowy, jeśli do sejmu weszła Liga Polskich Rodzin, to musisz sobie zdać z tego sprawę, Czytelniku, że w jakiejś części sfinansowałeś luksusowy obiad Romana Giertycha, nie mówiąc o jego wyjazdach, wiecach oraz plakatach i ulotkach LPR-u itp. Oprócz dotacji z budżetu, czyli z naszych kieszeni, każdy sympatyk danej partii może przekazywać jednorazowo i anonimowo darowiznę do kwoty 840 złotych. Jak chce dać więcej, to już nie może być anonimowy i powinien przelewu na konto partii dokonać oficjalnie ze swojego konta. Maksymalna wpłata to 10 tys. złotych. Po co ten limit? A po to, żeby (teoretycznie) rozmaici biznesmeni nie kupowali sobie przychylności przyszłych polityków. Oczywiście jest to prawo martwe, bowiem biznesmen Malinowski może wpłacić na konto kandydata Kowalskiego dowolną kwotę, rozpisując ją na poszczególnych członków swojej rodziny, znajomych, pracowników itd.
Prawo zabrania przekazywania jakichkolwiek funduszy na kampanię wyborczą przez firmy – czyli podmioty gospodarcze. Śmieszny to przepis, bowiem jeśli nasz biznesmen Malinowski chce wspomóc kandydata Kowalskiego kwotą znaczniejszą, to robi tak: wypłaca swoim pracownikom ekstrapremię, a oni muszą tę premię zanieść do banku i wpłacić na konto kampanii wyborczej. Proste, prawda? Jeśli nie do końca proste, to dodajmy, że jest jeszcze jeden sposób dotowania wyborów (praktykowany zwłaszcza przez prawicę, i to często). Otóż np. za druk ulotek, folderów czy innych wyborczych gadżetów firma X naszego Malinowskiego powinna wystawić fakturę na, powiedzmy, 100 tys. zł. Ale wystawia na 20 tysięcy. Owa różnica 80 tysięcy stanowi właśnie darowiznę.
I to jest taka legalna nielegalność. Nielegalność w świetle prawa!
To tak w skrócie w kwestii wyborów do parlamentu. Istnieją przecież jeszcze wybory prezydenckie. Kto i z jakiej kieszeni je finansuje?
Skąd Donald Tusk – szef partii, która w telewizji chwali się, że nie bierze z budżetu państwa ani grosza – ma miliony złotych na tysiące billboardów i setki telewizyjnych spotów reklamowych? Zaraz to wyjaśnimy.
Na razie sprawdźmy, o jaką kasę w czasie całych wyborów chodzi. Popatrzmy na przykładzie Platformy Obywatelskiej i policzmy, ile kampania Tuska może kosztować. Otóż samo miejsce na byle jakim billboardzie warte jest minimum 600 zł miesięcznie. Droższe – podświetlone i w stolicy – mogą kosztować ponad 3 tys. zł na miesiąc. I tyle kosztują. Według naszych operacyjnych danych, owych luksusowych billboardów ma Tusk w całym kraju około 2,5 tys. To daje kwotę 7,5 mln zł miesięcznie (wariant bardzo ostrożny i zminimalizowany). Jak wiadomo – kampania prezydencka trwa dwa i pół miesiąca, tak więc wychodzi nam ponad 18 milionów złotych. Ale są przecież billboardy zwykłe. Na nich wisi około 10 tys. Tusków (znów wariant zaniżony). Za wieszanie siebie na tych płaszczyznach Tusk musi zapłacić dalsze 6 milionów złotych razy dwa i pół miesiąca, co daje 15 mln zł. To razem i szacunkowo (możliwość rabatów) daje ok. 30 mln zł.
12 mln zł to jest kwota graniczna, jaką według Państwowej Komisji Wyborczej jeden kandydat może wydać na całą swoją promocję. Ale przecież Donald Tusk reklamuje się także w telewizji. Przyjmijmy najtańszą cenę spotu w TV, w czasie niskiej oglądalności. Wynosi ona 800 zł za reklamę (30 sekund). Oczywiście jest to bzdet, bo w najlepszym czasie antenowym (np. przed Wiadomościami TVP 1) za 30 sekund zapłacić należy nawet 70 tys. zł. Ale niech tam... Nie bądźmy drobiazgowi. Z bardzo oszczędnych wyliczeń wynika, że Tusk za kampanię w telewizji (nie licząc radia) zapłacił co najmniej milion. Kwotę tę proponujemy pomnożyć co najmniej razy trzy, bowiem jeszcze raz mówimy, że przyjęliśmy wariant taki, jak gdyby Tusk reklamował się wyłącznie w nocy w... np. TV 4. Dodajmy do tych paru milionów koszty wieców wyborczych, spotów radiowych, druku ulotek itp., itd.). Jak by nie liczyć, wychodzi co najmniej 35 milionów złotych.
Ogłaszamy zatem wszem wobec, że pan Donald Tusk łamie prawo, przekraczając – i to znacznie, bo około trzech razy! - limit przyznany przez PKW na kampanię wyborczą. Czy w PKW jest jakiś jeden jedyny marny kalkulator?!
Wiemy, jakie macie pytanie: skąd Tusk i jego totumfaccy mają takie pieniądze?
Już odpowiadamy. Po pierwsze Komitet Wyborczy Tuska wziął 6 milionów kredytu bankowego, który to kredyt poręczyła Platforma Obywatelska. Kto mu dał taką gigantyczna gotówkę? Tego nie da się ustalić w żaden sposób (tajemnica bankowa), ale według naszych ustaleń chodzi o PEKAO. Bank może mieć w tym wielki interes. Zależy mu bardzo, aby przyszły rząd nie zablokował fuzji banków PEKAO i BPH – fuzji zapowiadanej co najmniej od maja.
Ale to jest wszystko betka. Dowcip polega bowiem na tym, że nawet jeśli Tusk zostanie prezydentem, to zwrotu za kampanię – zgodnie z prawem – nie dostanie. Dostanie zaś... jego Platforma za kampanię parlamentarną; dostanie z budżetu, czyli z naszych pieniędzy. Kto zatem finansuje kampanię Donalda Tuska? My, Kochani, my wszyscy!
Nasz tajny informator z kręgu PO twierdzi, że umowa jest dokładnie taka: kasa z budżetu – po wejściu Platformy – zostanie przekazana na długi Tuska. Tylko że będzie to kolejny przekręt, bowiem zgodnie z prawem nie wolno finansować prezydenckich wyborów z funduszy przekazywanych przez budżet za partyjną kampanię wyborczą!
Ale to nie cała kasa imć Tuska. Te superlatywy, które słyszymy w radiu i TV o „człowieku z zasadami”, też są pokrywane z tak zwanych cegiełek. To - powiedzmy - wolne datki od obywateli. Owe cegiełki są najlepszą formą korumpowania polityków, ponieważ nie podlegają żadnej ewidencji. Państwowa Komisja Wyborcza nie może (nie ma nawet prawa) zapytać, kto dał kasę i ile jej dał. Tak więc niewykluczony jest taki scenariusz: przychodzi ktoś z Wołomina – jakiś „Masa” czy „Kiełbasa” – i mówi: - Donald, masz to dużą bańkę w gotówce, ale kiedyś poproszę o przysługę...
- Nie ma sprawy – odpowiada Tusk.
Ciekawe tylko, o jaką przysługę będzie szło... Oczywiście tak może być z każdym z kandydatów, ale zasada jest zawsze taka, że ten, który przewodzi stawce, ściąga niemal wszystkich sponsorów. Podstawa to kupa szmalu na starcie, później spirala sama się nakręca i kandydat wygrywa. Tusk zainwestował najwięcej i w chwili obecnej zdobył już taką przewagę, że – jak mawiają polscy dziennikarze – „tylko cud” może mu przeszkodzić w zwycięstwie. Wiedział, co robił, kiedy podpisał się na billboardach per „prezydent”...
Podsumowując „człowieka z zasadami”, powiedzmy tak: według najostrożniejszych wyliczeń pan Donald Tusk wyda na swoją kampanię prezydencką 35 mln zł. Przekracza to dopuszczalny limit, określony przez PKW o 23 miliony.
Co tak naprawdę oznacza owe 35 milionów wydanych na to, byśmy uznali, że Donald Tusk jest prezydentem wszystkich Polaków. Tylko tyle, iż za taką kwotę 950 tysięcy najbiedniejszych dzieci w Polsce dostałyby darmowe wyprawki szkolne.
Marek Szenborn
Karol Kwiatek
Tekst pochodzi z 34 numeru tygodnika "Fakty i Mity"