O trickle down transformacji ustrojowej...
Czyli o społecznych kosztach reform.
Trickle down to teoria ekonomiczna, której autorzy głoszą, że ogólny wzrost dobrobytu, mierzonego w tym wypadku na ogół za pomocą wzrostu PKB, rozlewa się na wszystkich i korzystają z niego wszyscy członkowie danego społeczeństwa (lub przynajmniej ich większość). Takie podejście charakteryzowało autorów polskiej transformacji ustrojowej. Przynajmniej tych skupionych wokół ministerstwa finansów. Chodziło o to, aby skupić jak najwięcej środków wśród jak najmniejszej liczby osób, dokonując w ten sposób „pierwotnej akumulacji kapitału”. Skupienie dużej ilości środków w niewielu rękach miało umożliwić i pobudzić inwestycje. A przez to zapewnić wzrost dobrobytu reszty społeczeństwa.
Na skutek pierwotnej akumulacji kapitału, maksymalnej deregulacji i odetatyzowania rynku miał dokonać się szybki rozwój. „Skok do Europy”. Twierdzono, że radykalność działań skróci do maksimum uciążliwy dla społeczeństwa okres przejścia pomiędzy systemami gospodarczymi. W założeniach rządu dotyczących reformy, opublikowanych na łamach Rzeczpospolitej w październiku 1989 r., czytamy: „Musi to nastąpić szybko, za pomocą działań radykalnych, aby jak najprędzej skrócić uciążliwy dla społeczeństwa okres przejściowy”.
Owa terapia szokowa, za którą autorzy zbierają liczne nagrody, weszła na stałe do kanonu mitu założycielskiego III RP. Nie wolno negować jej sukcesu, o autorach nie wspominając. Jarosław Kurski w Gazecie Wyborczej na okazję przyznania Leszkowi Balcerowiczowi Orderu Orła Białego napisał tak: „Choć "Program Balcerowicza" ma trwałe miejsce w podręcznikach historii ekonomii, sam Balcerowicz jest do dzisiaj najzajadlej atakowanym politykiem, demonem dla populistów i demagogów.”. Sukces całego programu i jego poszczególnych rozwiązań jest niepodważalny. Tak samo jak ich bezalternatywność. Ktoś zapomina, że w polityce, gospodarczej i społecznej też, bezalternatywne są jedynie mity. Program nie podlega krytyce mimo kilkusetprocentowego, w niektórych przewidywaniach, rozstrzału pomiędzy skutkami planowanymi, a rzeczywistymi. Przekonanie o jego sukcesie i konieczności jest podzielane zwłaszcza przez klasę polityczną. Ma to swoje realne skutki. Założenie o sukcesie takiego modelu gospodarczego (lub raczej braku modelu) powoduje po pierwsze brak krytyki, która jest warunkiem szukania lepszych rozwiązań i właśnie związane z tym zamknięcie na inne drogi.
Plan Balcerowicza, mimo kilku decyzji co najmniej wątpliwych, a także bardzo poważnych kosztów społecznych nie podlega krytyce. Przekonanie o jego sukcesie ma swoje miejsce bardziej w sferze wiary niż w sferze rozumu. Jest nawet otoczony swoistym sacrum. Przekonanie to nie jest już jednak tak głęboko podzielane w całości społeczeństwa. Wiem, zwykli szarzy ludzie nie rozumieją ani konieczności, ani wszechstronnych korzystnych skutków reformy. Wydaje się, że to jednak elity nie rozumieją skutków negatywnych. Rzeczywistość wygląda tak, że rzeczywistym beneficjentem przemian w takiej formie, w jakiej się one dokonały, jest głównie elita. Wzrastające od początku III RP nierówności dochodowe oraz malejący wpływ na życie publiczne ludzi nie mieszczących się w ramach politycznego i biznesowego establishmentu nie są wymysłem niepoprawnych lewaków. Są faktem.
Mimo tych wszystkich wątpliwości autorom koncepcji założeń zmiany oraz samej zmiany dopisuje dobry humor. Leszek Balcerowicz zdołał nawet powiedzieć, że „Nie znam osobiście takiej zasady należącej do tzw. main stream, głównego nurtu, która byłaby zastosowana, a nie sprawdziła się praktycznie.”. Przypomnijmy, że większość z tych zasad została „przeeksperymentowana” na społeczeństwie polskim na początku poprzedniej dekady.
Wśród działań, które nie budzą wątpliwości transformacyjnych elit, było obciążenie przedsiębiorstw państwowych kilkunastokrotnie wyższymi podatkami niż prywatnych, „prywatyzacja za złotówkę”, 70% podatek eksportowy na węgiel kamienny (to właśnie wtedy Czesi przejęli naszych odbiorców), administracyjna likwidacja („prywatyzacja”) PGR-ów, itd... Albo inaczej, stworzenie pustki społecznej, którą przedsiębiorcze jednostki wypełnią...
Zobaczmy jak metody ekonomii main streamu sprawdziły się w praktyce. W naszej praktyce dnia codziennego i skupmy się przede wszystkim na społecznych kosztach takich działań. Wcale nie bezalternatywnych jak pokazuje choćby przykład Czech, Węgier i przede wszystkim Słowenii. Sprawdźmy, bo w Polsce nie zastosowano ani jednej metody, które nie sprawdziła się w praktyce. Wyniki powinny być doskonałe.
Szok kontrolowany (dodajmy, że wybrano najdrastyczniejszy z proponowanych przez MFW i Bank Światowy trzech zestawów rozwiązań - Michael Bruno dziwił się po latach, że pacjent z własnej woli zaaplikował sobie końską dawkę kuracji), przewidywał, że jego duża drastyczność i radykalizm połączy się z szybkimi efektami. Poza szybkim stworzeniem wolnorynkowego społeczeństwa, założono bardzo konkretne wyniki ekonomiczne i społeczne podjętych działań. Jednocyfrowa inflacja miała zostać osiągnięta pod koniec 1990 r., PKB miał spaść w pierwszym roku zaledwie o 3%, produkcja przemysłowa o 5%, bezrobocie miało wzrosnąć (sic!) do 400 tyś. i to tylko na okres przejściowy, płace realne miały spaść o kilka procent. Rzeczywistość wyglądała tak: inflacja w 1990 r. wyniosła blisko 600%, poziom jednocyfrowy osiągnęła po 9 latach, PKB spadł o 11% w pierwszym i dalsze 7 % w drugim roku, produkcja przemysłowa spadła o 25%, bezrobocie wzrosło w pierwszym okresie do 1 mln, a w dalszych latach do ponad 3 mln osób i na tym poziomie utrzymuje się nadal, płace realne spadły o 1/3 i przestały spadać dopiero w 1994 r. Tak wyglądało sprawdzenie się zasad main streamu w praktyce.
Niemniej ważne, a moim zdaniem nawet ważniejsze były społeczne skutki reformy. Nie będę tu pisał, o rzeczy być może najważniejszej czyli o rozbitych wprowadzeniem hiperrywalizacyjnego systemu gospodarczego relacjach i więziach ludzkich. Te są niewymierne. Napiszę, za to jak wygląda społeczeństwo polskie po 16 latach reform, które miały przynieść zanik bezrobocia, a jednocześnie wzrost dobrobytu i likwidację, lub przynajmniej zmniejszenie skali ubóstwa.
Zacznijmy od priorytetów Leszka Balcerowicza. Pisał on: „Jestem głęboko przekonany, że prymat powinno mieć trwałe zmniejszanie zakresu biedy.”.
Jak w związku z tym wygląda polska bieda po 16 latach reform? Zasięg ubóstwa skrajnego, za granicę którego przyjęto poziom minimum egzystencjalnego szacowano w 2004 r. na ok. 12% (w 2004 r. minimum egzystencji wynosiło 1018 zł miesięcznie na 4-osobową rodzinę). Odsetek osób żyjących w rodzinach, w których poziom wydatków był niższy od tak zwanej ustawowej granicy ubóstwa wyniósł w 2004 r. ponad 19% (1264 zł na czteroosobową rodzinę). Na poziomie - ok. 27% - kształtował się zasięg ubóstwa subiektywnego (poziom deklarowany jako "ledwie starczający na zaspokojenie podstawowych potrzeb"). Poniżej minimum socjalnego, a więc kwoty 2439 zł na czteroosobową rodzinę żyło 59 % Polaków. Minimum socjalne jest to poziom, który pozwala na zachowanie tak istotnych dla społecznej całości więzi z innymi ludźmi i społeczeństwem w ogóle. Ok. 20 mln Polaków żyje poniżej poziomu zapewniającego minimalny dostęp do dóbr kultury oraz "do bycia" w społeczeństwie. Oznacza to, że ponad połowa naszego społeczeństwa narażona jest na marginalizację, a więc znalezienie się poza nawiasem społeczeństwa. Osoby, które takiej marginalizacji ulegają bardzo trudno wracają do społecznego "main streamu". Może się to wydawać dziwne, ponieważ okres rozszerzania się stref ubóstwa to także okres ciągłego i wysokiego wzrostu gospodarczego i przyrostu PKB. Mimo to liczba osób żyjących poniżej granicy ubóstwa ciągle wzrasta. Zależnie od przyjętej metody obliczeń w porównaniu z rokiem 1989 zasięg ubóstwa zwiększył się od 2 do 3 razy. Najwyraźniej wzrost bogactwa bogatych, wbrew teorii trickle down nie przekłada się na zmniejszenie biedy biednych. Mnie to nie dziwi. Tak na chłopski rozum.
Prezes Narodowego Banku Polskiego mówi, że do ważniejszych cech państw słabiej rozwiniętych należą „więcej nierówności, korupcji i biedy”.
O biedzie już było.
W polską korupcję nikt chyba nie wątpi. Sprawdźmy jednak jak odnoszą się do niej Polacy. Według badań CBOS (2004r.) 95 % Polaków uważa, że korupcja jest w Polsce poważnym problemem (jeszcze w 1991 r. twierdziło tak 71%). 76 % twierdzi, że wielu urzędników państwowych czerpie prywatne korzyści z zajmowanych stanowisk. 17 %, że niewielu. Odpowiedzi, że nie ma takich urzędników nie przekroczyły 1%. W indeksie percepcji korupcji tworzonym przez Transparency International znajdujemy się na 70. pozycji, ex aequo z Lesoto, a znacznie dalej niż Oman czy Botswana. O 23 miejsca wyprzedzają nas Czechy i Słowacja. Także Litwa jest znacznie wyżej. O krajach takich jak Hiszpania nie wspominajmy. Przy tym wszystkim należy pamiętać, że wysoki poziom korupcji uderza przede wszystkim w najbiedniejszych.
Prezes NBP twierdzi, że kraje słabiej rozwinięte charakteryzuje także wysoki poziom nierówności. Nie jestem pewny czy jest świadom, że w takim wypadku PRL, i to w swoim schyłkowym okresie był znacznie bliższy standardom wysokorozwiniętych gospodarek europejskich niż III RP po 16 latach reform. Pod koniec lat 80-tych poziom nierówności mierzony współczynnikiem Ginie’go (miara nierówności w której 0 to idealna równość, a 100 to idealna nierówność, czyli wszystkie dobra skupione w jednych rękach) wynosił w Polsce 26, w tym samym czasie w Republice Federalnej Niemiec wynosił 25, w Szwecji 22, a we Włoszech 31. Wbrew powszechnym przekonaniom nie odbiegaliśmy zatem od europejskiej normy. W 2000 roku, po 11 latach reform, w Polsce osiągnął on poziom 36,7, w tym samym czasie w Niemczech „skoczył” (mimo przyłączenia landów wschodnich) do 27,7, w Szwecji do 24,3, a we Włoszech do 34,4 (dane OECD). Jednak być może cyfry nie przemawiają do wyobraźni zbyt mocno. Jeżeli chodzi o nierówności dochodowe wśród 27 krajów OECD, które zostały uwzględnione w badaniu, większe znajdujemy jedynie w Meksyku i... Turcji. Znacznie niższe są natomiast w Czechach i na Węgrzech, co pokazuje, że zmiana systemu gospodarczego wcale nie musiała tak drastycznie zmienić poziomu nierówności. Bardzo istotne jest to, że wzrastający poziom nierówności oznacza to, że środki są przenoszone z grup biedniejszych do tych najbogatszych. Potwierdza to komentarz Wprost do rankingu najbogatszych Polaków: „W ubiegłym roku pierwszy raz ogłosiliśmy Indeks 100 x "Wprost", wyrażający procentowy (rok do roku) wzrost wartości majątków 100 najbogatszych Polaków; wyniósł on 11,45 proc. Tegoroczny indeks (rok 2004 w porównaniu z rokiem 2003) to 10,6 proc. Gdyby nie znaczna przecena majątku najbogatszego Polaka, Jana Kulczyka, wyniósłby on jednak ponad 20 proc.! To trzy razy więcej, niż wyniósł wzrost polskiego PKB, co oznacza, że najbardziej przedsiębiorczy Polacy rozwijali swe firmy trzy razy szybciej niż pozostali.”. Autor nie zauważa, że nie oznacza to wcale, że pozostali rozwijają swoje firmy trzy razy wolniej, tylko to, że przy wyższym wzroście dochodów najbogatszych niż wzroście gospodarki jako całości bogacą się oni kosztem biedniejszych.
Mimo deklaracji Leszka Balcerowicza, w polskich elitach pokutuje idea jakoby jedną z głównych barier wzrostu było wyniesione przez społeczeństwo z okresu PRL „przeświadczenie o niezbędności egalitarnego wynagrodzenia”. Np. Michał Boni opowiadał się za „wielką operacją elitaryzacji wynagrodzeń”, twierdził on, że „ludzie rozumieją, iż od wysokich różnic (nieraz 10- czy 15-krotnie) dochodów zależy ich pomyślność”. Otóż co zapewne zdziwiłoby Michała Boniego, 73% Polaków twierdzi, że w Polsce jest za mało równości (CBOS, 2000). W tej grupie są także, ci którzy nad równość przedkładają wolność. Do tego zdecydowana większość Polaków opowiada się, za aktywną działalnością państwa na rzecz wyrównywania szans. W tym samym czasie na najlepszych uczelniach znajdujemy zaledwie kilka procent chłopskich synów. Za rządów Kazimierza Wielkiego ich odsetek był dwa razy wyższy.
Z tego obrazu wyłania się obraz państwa o dużym zakresie biedy, korupcji i nierówności. Sprawą z tym związaną jest także zakres aktywności społecznej obywateli. Częste wołania o społeczeństwo obywatelskie, nie biorą pod uwagę faktu, że ponad połowa Polaków osiąga dochody, które z takich działań wykluczają. Wykluczenie ze społeczeństwa obywatelskiego jest wzmacniane także przez system rządzenia - odgórny i administracyjny, charakteryzujący wszystkie rządy III RP. Styl którego nie ustrzegł się nawet chrześcijański personalista Tadeusz Mazowiecki, pozbawił ludzi realnego wpływu na wydarzenia. A skoro pozbawił wpływu to i chęci.
Bardzo szerokie zaplecze dla budowy aktywnego społeczeństwa, które przed 1989 rokiem istniało w postaci Komitetów Obywatelskich i Ruchu Solidarności padło ofiarą politycznych gier.
Wydaje się, że zastosowanie drakońskiej reformy ekonomicznej, zmieniającej nie tylko układ gospodarczy, ale przede wszystkim rozbijającej strukturę społeczną musiało doprowadzić do powstania kultury odrzucającej obywatelską działalność. Ale nie tylko. Musiało także rozbić więzi i społeczny etos. Wprowadziło etos rywalizacji i wyścigu.
Pustka społeczna powstała choćby przez próbę (udaną) doprowadzenia do upadku dużych państwowych przedsiębiorstw (wcale nie tak niedochodowych jak twierdzą apologeci prywatyzacji). W której to próbie całkowicie pominięto aspekt tego, że zakłady państwowe były miejscem pracy i dostarczały środków utrzymania olbrzymiej części społeczeństwa. Decyzją kierował wąsko pojęty interes ekonomiczny, i szkoda, że „państwowym molochom” nie dano żadnych szans obciążając je kosztami uniemożliwiającymi skuteczną konkurencję (np. przymus finansowania 70% środków obrotowych z kredytów przy drakońskich stopach procentowych i mimo posiadania rezerw finansowych). Szkoda także dlatego, że pensje kosztują mniej niż zasiłki. I nie marginalizują.
Założono, że nowe (zdaje się, że wcale nie lepsze bo rywalizacyjne) społeczeństwo i nowy społeczny etos da się zadekretować administracyjnym i nagłym wprowadzeniem wolnego rynku. Nie da się. Idea ta była równie utopijna jak odgórne zadekretowanie realnego socjalizmu. Społeczeństwo buduje się we wspólnych działaniach i wspólnej pracy. Nie we wspólnym bezrobociu. Autorom, choć to już przynajmniej o 15 lat za późno należałoby jako motto ich działań polecić słowa Akio Mority, który gdy dowiedział się, że pewnego amerykańskiego menedżera pochwalono za restrukturyzację firmy, która objęła zwolnienie kilku tysięcy osób napisał „W Japonii takie postępowanie byłoby uważane za odrażające”. Bo to po pierwsze niemoralne, po drugie bo to się nie opłaca.
Mimo dobrego humoru konstruktorów nowego ładu lub raczej nieładu, większość społeczeństwa nie dostrzega tylko i wyłącznie dobrych stron reformy. Mimo dość powszechnego potwierdzenia tego, że istniała konieczność przeprowadzenia zmian. Polacy coraz częściej deklarują, że forma transformacji oraz jej efekty przynoszą więcej strat niż korzyści (48%) lub efekty ujemne i dodatnie równoważą się (25%) (CBOS 2003).
Oczywiście można powiedzieć, że większość społeczeństwa się myli. Tylko czy elity naprawdę wiedzą lepiej co jest dla ludzi lepsze? Biorąc pod uwagę zwłaszcza poziom etyczny, intelektualny i poziom „myślenia państwowego” polskich elit mam poważne wątpliwości. Sądzę raczej, że większość społeczeństwa ma rację i, że w demokracji, mało w państwie urzeczywistniającym zasady sprawiedliwości społecznej (art. 2 Konstytucji RP) takie stwierdzenie nie przystoi rządzącym. Nie mówiąc już o zachowaniu.
Tomasz Borejza