Sukces „rewolucji edukacyjnej” jest pozorny, ponieważ większość absolwentów zamiast wykształcenia otrzymuje jedynie dyplomy. Niewiele znaczące za to rozbudzające aspiracje. Nauczanie w większości polskich szkół wyższych polega na dwustronnej niepisanej umowie. Wy płacicie, my się nie czepiamy. Nie byłoby to problemem, gdyby polska gospodarka była w stanie przyjąć i wykorzystać tę grupę. Jednak tak się nie dzieje, ponieważ sytuacja na rynku pracy powoduje, że ludzie opuszczający uczelnie i szkoły średnie napotykają na duże problemy w realizacji zamierzeń i w staniu się „użytecznymi”.
Inflacja dyplomów, bo z nią mamy do czynienia, w połączeniu z brakiem możliwości „zagospodarowania” ich posiadaczy musi prowadzić do sytuacji konfliktowych. Przy czym nie chodzi jedynie o groźbę bezrobocia, ale także brak poczucia bezpieczeństwa, konieczność pracy poniżej aspiracji i ogólne poczucie beznadziei.
Wszystko to przypomina aktualność Francji lat 60-tych. Pierre Bourdieu pisał o konsekwencjach takiego stanu: „posiadacze dyplomu nauczania ogólnego, C.A.P albo nawet matury (...) skierowani do pracy fizycznej, gdzie dyplomom nauczania ogólnego i dyplomom techników przypisuje się małą wagę ekonomiczną i symboliczną, odczuwają przekleństwo, obiektywne i/lub subiektywne, pracy poniżej swoich kwalifikacji i frustrację wynikającą z poczucia nieprzydatności dyplomu”. Frustracje potęguje niepewność zwrotu wysiłku włożonego w osiągnięcie wykształcenia oraz brak poczucia bezpieczeństwa. Powstaje także „strukturalny rozzie w między aspiracjami statusowymi – wpisanymi w pozycje i tytuły, które przy poprzednim stanie systemu zapewniały realnie odpowiednie możliwości – a możliwościami realnie dostępnymi dzięki tym samym pozycjom i tytułom w rozważanym momencie.”.
Przyjrzyjmy się dokładniej liczbą dotyczącym edukacji. Możemy zaobserwować typową sytuację inflacji dyplomów. „Liczba osób posiadających dyplom wyższej uczelni zwiększyła się w Polsce od roku 1988 do 2002 o 74 procent. W tym samym czasie o 46 procent wzrosła liczba osób, które ukończyły szkołę średnią lub zdobyły wykształcenie policealne. Liczba studiujących wyniosła w roku akademickim 2002/2003 1 800,5 tys. Oznacza to wzrost w stosunku do roku akademickiego 1995/1996 (...) o 126 procent. Liczba absolwentów w roku 1996 wyniosła zaledwie 89 tysięcy. W roku 2002 absolwentów było już 342,1 tysięcy. Oznacza to wzrost o 284 procent” (Maciej Gdula). Ludzi legitymujących się wyższym wykształceniem jest coraz więcej, jednak liczba dyplomów „znaczących”, a więc tych uzyskanych na prestiżowych uczelniach (uniwersytetach i dobrych uczelniach technicznych) rośnie znacznie wolniej.
Jednocześnie 93 procent Polaków twierdzi, że warto się kształcić (CBOS, 2004). Motywują to głównie wzrastającym poziomem zarobków oraz możliwością uniknięcia bezrobocia. Tak wysoki poziom zaufania do korzyści jakie daje wykształcenie musi wiązać się ze znacznymi aspiracjami, a one trafiają na strukturalną zaporę. Tą zaporą jest sytuacja na rynku pracy.
Ludzi urodzonych w latach 1979-1984 było w Polsce, w 2002 r., 5,2 mln. Wyż demograficzny w połączeniu z boomem edukacyjnym (w 2002 roku studiowało w Polsce 1,8 mln ludzi, a dodatkowo w szkołach średnich uczyło się 3,2 mln) oraz dramatyczną sytuacją na rynku pracy (bezrobocie wynoszące 19,2 %, aktywnych zawodowo jedynie 51,4% populacji w wieku produkcyjnym, dodatkowo 49% ogółu bezrobotnych pozostaje bez pracy trwale, a więc zgodnie z definicją OECD ponad 12 miesięcy – dane z 2003 r.) powoduje u młodych ludzi poczucie zagrożenia i braku perspektyw. Jest to zrozumiałe, zwłaszcza gdy wziąć pod uwagę, że w grupie ludzi między 20, a 29 rokiem życia 2,38 mln osób (ok. 40%) pozostaje „na utrzymaniu”. Stopa bezrobocia dla tej kategorii wiekowej (dane z 2002 roku) wynosi 41%. 65% bezrobotnych to ludzie poniżej 35 roku życia.
Lata 1999-2009 to okres w którym roczniki wyżu demograficznego wchodzą w dorosłe życie, a więc także na rynek pracy, który i tak jest już w tragicznej kondycji. Wchodzą na rynek w ramach którego funkcjonuje jeszcze pokolenie poprzedniego wyżu, a więc ludzie urodzeni w połowie lat 50-tych (wiek emerytalny ludzie ci osiągną za ok. 5 do 10 lat). Przy rozsądnej polityce gospodarczej mogłaby to być olbrzymia szansa. Tak duża liczba młodych, stosunkowo dobrze wykształconych ludzi, niesie ze sobą olbrzymi potencjał. Jednak przy polityce, która ponad zatrudnieniem i zwalczaniem biedy stawia zerową inflacje oraz obniżkę podatków dla najlepiej zarabiających (a przede wszystkim nie ma żadnego pomysłu na rozwiązanie problemów), taka rzesza „niezagospodarowanych” musi doprowadzić do wielu mniejszych i większych ludzkich tragedii lub do zmiany systemu społecznego.
Wszyscy ci ludzie będą musieli znaleźć swoje miejsce w Polsce, lub będą zmuszeni do emigracji, ewentualnie znajdą się poza nawiasem społeczeństwa. Muszą tego dokonać w kraju, w którym zaledwie 4 % ankietowanych uznaje sytuacje na rynku pracy za dobrą, natomiast 84% za złą lub bardzo złą (CBOS, 2005), 89% ankietowanych stwierdza, że młody człowiek, który kończy szkołę lub studia nie może liczyć na żadną pomoc państwa (CBOS, 2005), 34% pracujących obywateli obawia się utraty pracy (CBOS, 2005), a jedynie 33 % nie ma takich obaw. Co nie mniej ważne swojego miejsca będą musieli szukać bez żadnego współdziałania i pomocy ze strony państwa.
Polscy politycy przyzwyczaili się do bezrobocia i w niczym im ono nie przeszkadza. Nie szukają pomysłów na rozwiązanie problemu, i jak mantre powtarzają słowa o tym, że wszystkie problemy są związane ze zbyt restrykcyjnym prawem pracy i zbyt dużymi jej kosztami. Do tego dochodzi uznanie jakiejkolwiek obecności państwa w gospodarce za szkodliwe (nawet obecności bezpośredniej, a więc jako właściciela), chyba, że jest to inne państwo (patrz: Telekomunikacja Polska w rękach France Telecom).
Jest to problem, ponieważ aktywna polityka jest w tej chwili potrzebna. Tak dużych problemów społecznych nie rozwiąże niewidzialna ręka rynku. Nie rozwiązałaby ich nawet gdyby istniała. I nie chodzi tutaj o aktywizację polegającą na programach typu „pierwsza praca”, ale o politykę gospodarczą pozwalającą na takie polepszenie koniunktury i sytuacji w gospodarce, aby ludzie mogli poradzić sobie sami. Wiem to populizm i demagogia. Ale rządzący powinni zauważyć, że rządzeni też mogą mieć rację, a już na pewno mogą decydować jak będą wydawane ich pieniądze.
Należy także zwrócić uwagę na bezpośrednie konsekwencje problemów tkwiących w strukturze społecznej. „Ryzyko utraty pracy, redukcja zatrudnienia, trudności ze znalezieniem nowej, wysokie bezrobocie, powiększające się nierówności płacowe – wszystkie te zjawiska wpływają na nastroje społeczne, rodzą poczucie niepewności i zagrożenia.” (Adam Budzyński). W takich warunkach degradacji muszą ulegać podstawowe więzi społeczne. Musi ona też prowadzić do „wyzysku” pracy, czyli po prostu do jej fatalnych warunków. Brak pewności oraz poczucie zagrożenia kreują także specyficzną kulturę strachu i rywalizacji. Co dziwne, to to, że ulegają jej nawet ci, którzy nie muszą się tak naprawdę niczym martwić. Spotykałem się nieraz z osobami, których rodzice operują w interesach milionowymi lub co najmniej kilkusettysięcznymi sumami, i które wszelkie swoje działania - podejmowane często wbrew sobie i nieraz bez sensu (jak zakładanie fikcyjnych stowarzyszeń, dla zwiększenia swoich szans na karierę) - motywują strachem przed bezrobociem i troską o jutro.
Poczucie strachu potęgują aspiracje rozbudzone osiągniętym (wysokim, na ogół wyższym od rodziców) poziomem wykształcenia.
Mieszanka aspiracji, niemożności ich zrealizowania, poczucia niesprawiedliwości oraz bezczynności państwa powinna wywołać protest. Do jawnego konfliktu na tym tle jednak nie dochodzi. Konflikt zostaje zindywidualizowany w pewnych środowiskach lub przeniesiony do innych pól w pozostałych. Młodzież upatruje swoich szans w indywidualnych zdolnościach i atutach. Pomija sferę publiczną i lokuje swoje nadzieje w szansie na indywidualny awans społeczny. Ralf Dahrendorf o podobnej sytuacji pisał, że następuje „ujednostkowienie konfliktu społecznego w społeczeństwach otwartych. (...) Walkę klasową zastępuje indywidualna ruchliwość społeczna.”. Zjawisko to dotyczy zwłaszcza grupy predestynowanej do artykulacji interesu zbiorowego czyli studentów. W mediach, zwłaszcza tzw. nowych mediach można znaleźć wiele komentarzy młodych, którzy odrzucają pokoleniową wspólnotę interesu. Za przykład niech posłuży taki wpis na jednej ze stron internetowych „Czy aby na pewno odpowiedzią na bezrobocie, korupcje, bezprawie czy obniżkę stypendiów jest rzeczony ’bunt’?(...) mnie również interesuje fakt braku świadomości wspólnego interesu wśród młodzieży - może po prostu go nie mamy?”.
Nie istnieje kultura protestu, ani nawet uczestnictwa. Trudno się temu dziwić, kiedy uwagę przyciąga przede wszystkim troska o zapewnienie sobie i rodzinie bytu (w większości społeczeństwa) lub troska o karierę (w przypadku przyszłej „inteligencji”). I o ile pierwszym się nie dziwię, to zupełna bierność drugich wydaje mi się zaskakująca. Ludzie szczególnie predestynowani (bo posiadający i wiedzę, i możliwości, a jednocześnie funkcjonujący w nieprzyjaznym otoczeniu gospodarczym oraz politycznym) do artykulacji protestu i podjęcia próby zmiany istniejącego porządku odwracają się zupełnie od sfery publicznej. Wprawdzie w tej grupie znajdujemy największy odsetek udziału w wyborach i najwyższy deklarowany poziom obywatelskich wartości, jednak nie przekłada się to na wyjątkową aktywność w sferze publicznej. Wartości pozostają w sferze deklaratywnej. Osoby należące do tej grupy koncentrują się na sferze prywatnej - pojętej w kategoriach zawodowego sukcesu. Robią tak chociaż wiedzą, że ich problemy nie zostaną rozwiązane na drodze indywidualnych działań. Taka droga może okazać się wyjściem jedynie dla niektórych, ponieważ gospodarka nie wchłonie wszystkich. W takich warunkach nie jest po prostu w stanie.
Rozwój kariery nie rozwiąże problemu tkwiącego w strukturze społecznej i polityce państwa. Ucieczka w karierowiczostwo (bo, nie o prywatność chodzi) nie rozładuje polskiego problemu, ponieważ rzesza tych, którym awans się nie powiódł będzie coraz większa. Potencjał protestu będzie w końcu musiał znaleźć ujście. Jeśli nie znajdzie to Polska może dryfować w kierunku społeczeństwa wyścigu, społeczeństwa bez więzi z olbrzymią rzeszą ludzi wykluczonych. Ten potencjał może zostać rozładowany emigracją – z wielką szkodą dla kraju, lub zmianą polityki rządu.
Wyartykułowany i szeroki protest, lub nawet obawa przed nim, może spowodować zmianę wartości i kierunku działań państwa w kierunku popieranym przez obywateli. Warto dodać, że 50% Polaków nie akceptuje leseferystycznej polityki rządu, a 80% popiera działania państwa mające na celu zmniejszenie nierówności dochodowych (Mateusz Stępień). Taka zmiana musiałaby zatem doprowadzić do przeformułowania podstaw polityki w kierunku ludzi. Nie mam złudzeń, że taka zmiana jest możliwa bez zdecydowanego społecznego protestu, lub przynajmniej uznania, że jego wybuch jest realny.
Jednak ze względu na istnienie w strukturze społecznej sytuacji konfliktowej można mieć nadzieje, że w nie tak dalekiej przyszłości może udać się wyartykułować społeczne potrzeby i zmusić rządzących do dostrzeżenia prostej i starej zasady Vox populi, vox Dei.
To wystarczy.
Tomasz Borejza