Tempo wojny, tempo propagandy: krótka historia hollywoodzkiego linczu
„Go, go, go!” – ten charakterystyczny krzyk amerykańskich sił specjalnych to dźwięk, który został najsilniej zapamiętany przez personel i pacjentów szpitala miejskiego w Nassirii (południe Iraku), choć mogli również wspominać inne odgłosy: wystrzały, eksplozje i wyłamywanie drzwi z hukiem. Może dlatego, że ekipa, która to wszystko filmowała (trzy kamery noktowizyjne, w tym jedna na wysięgniku teleskopowym), kiedy już było po wszystkim, poprosiła żołnierzy o dokrętkę początkowej fazy ataku, więc biegli i krzyczeli jeszcze raz „go, go, go!” na placu przed szpitalem – w tempie jak trzeba.
Nazajutrz, 1 kwietnia 2003, George W. Bush, prezydent Stanów Zjednoczonych, poinformował swój naród i resztę planety, że oddział specjalny wojsk amerykańskich przedarł się na tyły wroga i po bohaterskiej walce odbił z rąk irackich siepaczy 19-letnią amerykańską dziewczynę, szeregową Jessikę Lynch, która „dostała się do niewoli” w Nassirii trzeciego dnia inwazji na Irak, 23 marca 2003. Jednocześnie telewizje pokazywały film ze zdobycia szpitala. Z czasem niewiarygodna historia młodej Jessiki stała się szkolnym wzorem profesjonalnej propagandy patriotycznej, przykładem użycia najnowocześniejszych technik perswazyjnych public relations w służbie amerykańskiego przemysłu wojennego. Jest to przypadek najlepiej poznany, najlepiej udokumentowany i zweryfikowany przez niezależne od Pentagonu media, najłatwiejszy do zrekonstruowania.
Pod koniec marca 2003, dość nieoczekiwanie, inwazja straciła tempo. Amerykański korpus ekspedycyjny, atakowany przez wojska irackie i zdezorientowany burzą piaskową, utknął w połowie drogi na Bagdad. Nie zdobyto żadnego dużego miasta, oddziały brytyjskie i polskie ciągle nie mogły poradzić sobie z „irackim Westerplatte”, Umm Kasr, jedynym, niewielkim portem morskim Iraku położonym zaledwie o kilka kilometrów od Kuwejtu, miejsca startu lądowej części agresji.
Kontekst propagandowy był nienajlepszy. Po kilku pierwszych dniach wojny z braku zapowiadanych tłumów Irakijczyków witających kwiatami wyzwolicieli telewizje pokazywały przestraszone twarze irackich jeńców z podniesionymi rękami, co zastępczo miało symbolizować triumf. W tej fazie w Polsce entuzjastyczna „Gazeta Wyborcza”, która gorliwie kopiowała wszystkie amerykańskie koncepty propagandowe, na pierwszej stronie drukowała zdjęcie zgiętego w pół, ubranego po cywilnemu Irakijczyka w klapkach, nad którym stał uzbrojony po zęby, polski żołnierz o cokolwiek technologicznym wyglądzie, który w przeciwieństwie do jeńca miał zamaskowaną twarz. Taki był przekaz panowania i zwycięskiej pychy. Wszystko szło dobrze, ale pojawił się problem gdy telewizja iracka pokazała odkryte twarze jeńców amerykańskich.
Z triumfu zeszło powietrze. Szef Pentagonu Donald Rumsfeld nagle przypomniał sobie o konwencjach genewskich, oskarżył iracką telewizję ich gwałcenie (nie należy pokazywać twarzy jeńców). Ale zanim nadszedł odgórny zakaz niektóre amerykańskie telewizje pokazały przerażone twarze schwytanych Amerykanów wywołując powszechny szok. Samo używanie przez dziennikarzy słowa „przerażenie” doprowadziło do niezamierzonego skojarzenia z szeroko promowaną wcześniej nazwą wojskowej metody ataku na Irak, która brzmiała – jak mało kto dziś pamięta - „Szok i przerażenie” („Shock and awe” - zresztą od tego momentu nazwa ta natychmiast i na zawsze znikła z amerykańskich mediów, „przerażenie” miało terroryzować atakowanych nie atakujących). Trzeba było szybkich środków zaradczych.
Media dopiero teraz zaczęły mówić o „wojnie propagandowej”, choć Pentagon, który się na tym zna, od pierwszego dnia rzeczywistej wojny starał się zniszczyć siedzibę irackiej telewizji państwowej w Bagdadzie. To był pierwszy, "prewencyjny" (jak sama wojna) środek zaradczy. 24 marca, po ukazaniu się zdjęć amerykańskich jeńców te działania zintensyfikowano, całe hektary miasta wokół bagdadzkiej telewizji zamieniały się w gruzy. A i tak iracka telewizja nadawała aż do 10 kwietnia, jeszcze w dzień po zdobyciu Bagdadu przez amerykańskie wojska inwazyjne.
Być może warto przypomnieć, że podczas gdy Amerykanie już dawno realizowali środek zaradczy numer dwa („Akcja Jessica”) na polskim podwórku dziennikarze zajmowali się odkrywaniem Ameryki. Najbardziej tragikomicznym tego przykładem była wieczorna emisja „Wiadomości” (TVP1) z 30 marca kiedy prezenter Kamil Durczok, po stachanowsku rozgrzany do czerwoności, wzywał Amerykanów do natychmiastowego zbombardowania telewizji irackiej. Obok niego siedział dziennikarz „Wiadomości” Waldemar Milewicz, który wrócił właśnie ze swojej pierwszej, dwudniowej podróży do objętego wojną Iraku. Obaj byli faktycznie zgodni, że należy zabić irackich dziennikarzy, gdyż źle pracują: uprawiają propagandę.
Durczok wyrażał bojowe i przejęte niezrozumienie dlaczego siły inwazyjne, w których Polska bierze przecież aktywny udział, pozwalają nadawać tej telewizji mimo jej widocznego wpływu na iracką ludność i opinię międzynarodową. Każdy polski prezenter telewizyjny uważał się wówczas za generała, więc Durczok przekonywał, że należało ją zbombardować pierwszego dnia ofensywy. Obaj z Milewiczem tłumaczyli telewidzom, że ta telewizja podtrzymuje morale irackich telewidzów i wysunęli tezę, że to właśnie ona jest - być może - powodem wstrzymania natarcia wojsk lądowych i opóźnienia ostatecznego zwycięstwa.
Wszystko to było dość dziwne: Waldek Milewicz pracował w telewizji polskiej od czasów stanu wojennego. W oczach ówczesnej opozycji to co przedstawiała TVP było czystą propagandą. Po owych pamiętnych „Wiadomościach” zapytałem Waldka czy w latach osiemdzisiątych popierałby ideę wysadzenia TVP w powietrze, zapytałem dlaczego jego zdaniem żadne polskie medium nie mówi, że celowanie w media jest sprzeczne z konwencjami genewskimi. Mówił, że poddał się nieodpartemu entuzjazmowi Durczoka, że był zmęczony i rzeczywiście wygadywał bzdury, że wcale tak nie myśli.
Iracka telewizja do końca swojej działalności ani razu nie wezwała do zabijania zagranicznych dziennikarzy, choć wielu z nich wyraźnie uważała za propagandystów. Dwaj polscy dziennikarze z telewizji TVN24 zatrzymani przez Irakijczyków 7 kwietnia 2003, choć reprezentowali państwo-agresora, zostali wkrótce wypuszczeni cali i zdrowi. Irakijczycy przestrzegali konwencji genewskich w stosunku do dziennikarzy zagranicznych do 7 maja 2004, kiedy zabili dwóch innych polskich dziennikarzy: Waldemara Milewicza i Mounira Bouamrane. Wówczas państwo irackie już nie istniało. Wcześniej wszyscy zagraniczni dziennikarze, którzy zginęli od kul i pocisków na irackiej wojnie, zostali zabici przez wojska amerykańskie.
Drugim, już fikcyjnym, więc bardziej skutecznym środkiem zaradczym Pentagonu na niespodziewane zatrzymanie road movie, którym miała być droga na Bagdad, było zaangażowanie prawdziwego Hollywoodu. Chodziło o błyskawiczne stworzenie epickiej historii z zakresu kultury masowej, którą prasa będzie mogła żywić się co najmniej tydzień, takiej, która mogłaby łatwo zaciemnić utratę tempa irackiej kampanii, a jednocześnie zamienić porażkę widoku amerykańskich jeńców w medialne zwycięstwo. Wybrano technikę pokazania ikony patriotycznej, w której stronę ludzie mogliby odwrócić twarze i do której mogliby się niejako „modlić”. Doświadczeni pi-arowcy bardzo szybko zwęszyli idealnie nadający się do tego przypadek Jessiki Lynch.
Public relations (PR) to, najogólniej mówiąc, zespół metod reklamowo-marketingowych i technik wpływu na media przydatnych do tworzenia takiego społecznego wizerunku towaru lub idei jaki odpowiada zleceniodawcy. Sama reklama posługuje się słownictwem typowo wojennym jak „strategia”, „kampania”, „ofensywa”, „cel” („target”), „opór” czy „odwrót”. Na przykład teoretyk marketingu Georges Chetochine przekonuje „Kupujący towar to wróg! Żeby zamienił się w poddanego trzeba: 1. rozbroić go; 2. uwięzić; 3. zawsze zachować inicjatywę”. Oczywiście celem reklamy nie jest zabijanie ludzi, lecz tylko ich zmysłu krytycznego. Natomiast PR, który sam w sobie może być techniką komunikacji politycznej – jeśli zechce – może zabijać fizycznie.
Według byłego człowieka reklamy Frederica Beidbegera, autora wydanej również w Polsce książki „29.99” (tytuł oryginalny „99F”), „zasadą główną reklamy jest recykling wszystkiego, w tym tych, którzy się buntują”. Reklama to nieustannie mielony surowiec wtórny, wieczne „pulp fiction”. W ostatnich latach wielkie korporacje wykorzystywały do reklamy wielu teoretyków czy liderów różnych rewolucji: Marksa, Lenina, Mao, Zapatę czy Che Guevarę. Na użytek „Akcji Jessica” pracująca od lat dla Pentagonu agencja PR The Rendon Group (TRG) postanowiła wywołać coś bardziej chrześcijańskiego: bohaterski wizerunek buntowniczki Joanny d’Arc.
Wśród pokazanych w marcu 2003 amerykańskich jeńców była jedna kobieta: Shoshana Johnson, ale się nie nadawała do tak pomyślanego propagandowego „kontrataku”. Miała trzydzieści lat i była czarna (brak identyfikacji z „targetem” – większością Amerykanów). Miała dwie kule w nodze, spędziła dwa tygodnie bolesnej niewoli, a kiedy nadeszło wyzwolenie musiała sama czołgać się do śmigłowca. Po jej powrocie nikt już o niej nie słyszał, nie było reportaży na temat jej brawury, ani propozycji książki. Nie nadawała się, bo kojarzyła się z przegraną, szokiem i przerażeniem. Była negatywem Joanny d’Arc i nieznanej dotąd Jessiki Lynch.
Jessica Lynch „dostała się do niewoli” z powodu zmęczenia jej dowódców i sprzecznych rozkazów. Sama była zmęczona, bo już trzeci dzień kierowała pięciotonową ciężarówką, a w walce ze snem nie pomagała nawet rozdawana żołnierzom amfetamina. Ale to nie ona tylko jej ciężarówka, z powodu awarii, nie mogła dalej jechać. Jessica przesiadła się do Humvee kierowanego przez inną żołnierkę, półkrwi Indiankę Hopi Lori Pietzewą. Ich tyłowy konwój zaopatrzenia zabłądził i przekroczył front wjeżdżając o świcie do Nassirii. Kiedy kapitan dowodzący w końcu zorientował się i dał rozkaz do odwrotu, z tyłu już było słychać odgłosy walki. Obrońcy miasta zatarasowali ulicę autobusem i płonącymi oponami. Żołnierki z Humvee, kompletnie nieprzygotowane do takiej sytuacji, zobaczyły oddział irackiego wojska biegnącego w ich stronę. Spanikowana Lori próbowała wydostać się z zasadzki naciskając gaz do dechy. Humvee uderzył gwałtownie w płonącą ciężarówkę z własnego konwoju.
Jessice Lynch, ze złamanym ramieniem, raną na głowie, strzaskaną kością udową i wybitą ze stawów stopą, udało się wydostać z samochodu, padła na ziemię i straciła przytomność. Na rozkaz irackiego dowódcy obie żołnierki zaniesiono do szpitala. Pietzewa zaraz potem umarła. Lynch miała silny krwotok wewnętrzny. Na szczęście miała tę samą grupę krwi (0+) co rodzina szpitalnego lekarza dr Saada Abdula Razaka. Zrobiono jej transfuzję, która uratowała jej życie. Była półmartwa, nikt jej nie pilnował. Ze świadectw byłych pacjentów i personelu zebranych w miesiąc później przez dziennikarzy, którzy zechcieli sprawdzić przypadek Jessiki Lynch (Los Angeles Times, Toronto Star, El Pais, BBC World, Le Nouvel Observateur) wynika, że młodą dziewczyną zaopiekowano się bardzo dobrze jak na ciężkie wojenne warunki. Jessica była trochę egzotyczną pacjentką. Ludzie wspominali pielęgniarkę, która wieczorami śpiewała jej kołysanki.
Amerykanie trochę atakowali miasto, ale postanowili zostawić je z boku i dalej parli na Bagdad. Nazajutrz mąż jednej z pracownic szpitala Mohammad Odeh al-Rehaief podszedł do amerykańskich posterunków na obrzeżu miasta żeby zgłosić obecność Jessiki w szpitalu. Zapewniony, że dostanie dużo pieniędzy, a jego rodzina zostanie przeniesiona do Stanów, zgodził się wrócić do miasta i zebrać maksimum informacji na temat szpitala, dostarczyć szczegółowy plan budynku. Przez najbliższy tydzień dowództwo zajęło się planowaniem „ataku”, a wtajemniczeni pi-arowcy pisaniem scenariusza i układaniem tzw. planu medialnego, tj. planowaniem procedury takiego podawania informacji by uzyskać efekt Joanny d’Arc.
Mało brakowało, a nieświadomi lekarze ze szpitala w Nassirii mogli wszystko zepsuć. Obawiali się o stan szeregowej Lynch, która w ich oczach była właściwie dzieckiem i zdecydowali oddać ją Amerykanom. Irackie wojsko powoli opuszczało Nassiriję, ewakuowano też część szpitala. Przyszykowali ostatnią działającą jeszcze karetkę pogotowia i z duszą na ramieniu pojechali z Jessiką w kierunku posterunków amerykańskich pod miastem. Jeszcze bardziej przestraszeni Marines strzelali wówczas do wszystkich irackich karetek pogotowia, więc otworzyli ogień i do tej, mało nie zabijając swojej przyszłej Dziewicy Orleańskiej. Karetka musiała szybko zawrócić.
Atak na szpital nastąpił nocą, w dwanaście godzin po opuszczeniu miasta przez irackie oddziały zbrojne. W pozbawionym prądu (elektrownia zbombardowana) szpitalu zostało kilkudziesięciu pacjentów. Jak opowiadał później BBC inny lekarz, dr Anmar Udaj „To było jak w Hollywoodzie (…), amerykańskie siły specjalne strzelały gdzie popadnie, na szczęście ślepakami, słyszeliśmy zewsząd eksplozje. Krzyczeli go, go, go! Ten atak był jak jakiś show albo film akcji z Sylwestrem Stallone”. Wybuchały stosowane w filmach granaty hukowo-dymowe. Jedna ze starszych pacjentek dostała ataku serca ze strachu. Kiedy żołnierze wyłamywali z impetem kolejne drzwi (te, które były otwarte najpierw zamykali) za nimi i ekipą filmową biegał administrator szpitala z kompletem kluczy w roztrzęsionych rękach. Chciał pokazać gdzie leży Jessica Lynch, ale nie zwrócili na niego uwagi. W końcu żołnierze zabrali Amerykankę na nosze i zanieśli do śmigłowca. Po dokrętce ewakuowała się cała reszta.
W prima aprilis 2003, w dniu, w którym prezydent Stanów Zjednoczonych zareagował na wiadomość o uwolnieniu Jessiki (pamiętnymi słowami „To super!”), kasety z filmem przewieziono na montaż do Kataru. Nie do „arabskiego CNN” Al Dżaziry, która się tam mieści, tylko do siedziby Centcomu (centralnego, amerykańskiego dowództwa operacji irackiej), również mieszczącą się w Katarze, tylko kilka kilometrów dalej. Tu całą noc fabrykowano film, który nazajutrz pokazano akredytowanym dziennikarzom jako reportaż. Tylko jeden wyraził cichą uwagę, że „coś za dużo efektów specjalnych”. I wiadomość rozeszła się po świecie jak (pustynna) burza.
Główną metodą malowania ikony patriotycznej, oprócz „puszczania” zwykłych fałszywek, było to co w żargonie specjalistów od wojskowych operacji psychologicznych na wielką skalę nazywa się „pływaniem informacji” (po polsku:”nie potwierdzam – nie zaprzeczam”). 2 kwietnia Associated Press powołując się na „wysokiego funkcjonariusza pragnącego zachować anonimowość” doniosła, że uratowana żołnierka miała „co najmniej jedną ranę od kuli”. Tego samego dnia New York Times za „wysokim oficerem armii Stanów Zjednoczonych” napisał, że Jessica Lynch jest ranna od „licznych kul”. Całość została najpełniej rozwinięta w artykule Washington Post, na pierwszej stronie: „She Was Fighting to the Death” (który można przetłumaczyć „Walczyła na śmierć i życie”), z podtytułem „Ujawniamy szczegóły uwięzienia i ratunku żołnierki pochodzącej ze stanu Wirginia” (sama nazwa stanu sugeruje „dziewictwo”).
Tutaj, według anonimowych „źródeł wojskowych” i reguł ludowej opowieści epickiej, Jessica walczyła „na śmierć” gdyż „nie chciała iść żywa do niewoli”. Washington Post pisał, że bohaterska Lynch opierała się irackim napastnikom do ostatniej minuty i opróżniła swój ostatni magazynek do ostatniego naboju strzelając do wrogów i zabijając wielu z nich. Strzelała choć w jej ciele tkwiło już wiele kul i widziała wokół padających w boju rodaków. W końcu dopadł ją jakiś Irakijczyk i wbił w nią sztylet. Co do pobytu w szpitalu źródłem był „niezidentyfikowany iracki farmaceuta”, który opowiadał, że Jessica często płakała w niewoli i „chciała do domu”. Na pierwszym planie mamy więc pewną teoretyczną sprzeczność między obrazem walecznej Amazonki, rodzajem Rambo ze stali, a chlipiącą dziewczynką, ale właściwie wszystko grało: duma odbiorcy była budowana na wizerunku nieziemskiej dzielności połączonym z bliskim obrazem zwykłej, rozczulającej, „naszej” dziewczyny, „swojaczki”.
W tle ikony dziennikarze z Washington Post z Rendon Group namalowali fresk. Według gazety operacja uwolnienia Jessiki była wspólnym dziełem Rangersów, Marines i komandosów ze specjalnej jednostki marynarki wojennej SEALS. Byli oni wspierani przez maga-samolot AC-130 Gunship „zdolny do wystrzeliwania 1800 pocisków na minutę ze swego działka 25 mm” oraz samolot rozpoznawczy, który filmował akcję zdobywania szpitala. Już na konferencji prasowej w Centcomie generał Vincent Brooks opowiadał, że cała ta armada musiała się „ostrzeliwać do końca”. Żeby niczego nie brakowało Washington Post dodał, że – ciągle według anonimowego oficera – „siły operacji specjalnych odkryły w piwnicy szpitala coś, co wyglądało na prototyp irackiej celi tortur, z bateriami i elektrodami”. Ta wersja wypadków stała się matrycą, która w następnych dniach była nieustannie „reloaded”, stemplem odciskanym w prasie i mediach audiowizualnych całego świata, gdyż WP należy do prasy „prestiżowej”. Ale właściwie to nie jest cała ikona, bez żadnej weryfikacji wprasowana w uczucia odbiorców.
Ludzie z Rendon Group „pozwolili pływać” informacji, że Jessica Lynch była zgwałcona, a później torturowana, następnego dnia krzyczał o tym na pierwszej stronie New York Daily News.
Wówczas już setki stacji radiowych i prowincjonalnych gazet w Stanach mówiły o „naszej Joannie d’Arc”. Powstała piosenka-przebój country „She is a Hero” („Jest bohaterką”). Ikoniczno-legitymacyjne zdjęcie Lynch w mundurze i na tle powiewającej flagi narodowej oraz stosowne, patriotyczne napisy pokazały się na koszulkach, breloczkach do kluczy, nalepkach samochodowych i innych gadżetach po ćwierć dolara sztuka. Kultowy wątek gwałtu został utrwalony w książce dziennikarza Ricka Bragga „I Am a Soldier, Too: The Jessica Lynch Story”. Bragg tłumaczy w niej, że dziewczyna została brutalnie zgwałcona zaraz po dostaniu się do niewoli, ale tego nie pamięta z powodu częściowej amnezji.
Już w matrycowym artykule z Washington Post było przekonujące zdanie, że po tym wszystkim Jessice należy dać odpocząć. Lynch po krótkim pobycie w amerykańskim szpitalu w Niemczech została przewieziona do bazy Andrews pod Waszyngtonem. Przez następne pół roku jedynym dziennikarzem, który miał do niej dostęp był Rick Bragg. Amerykański Departament Obrony odmawiał innym „ze względów humanitarnych” i informował, że kontakty z nią i tak nie mają sensu, gdyż „straciła pamięć”. Rodzina Lynch dostała milion dolarów za prawo wyłączności do książki. Jej promocją na świecie zajął się Pentagon (w Polsce wydało ją związane z Ministerstwem Obrony wydawnictwo Bellona pod tytułem „Historia Jessiki Lynch. Ja też jestem żołnierzem”).
Wystawienie na widok publiczny ikony modlitewnej w delikatnym momencie inwazji Iraku było majstersztykiem wojskowego PR. Z jednej strony poruszało strunę egalitaryzmu feministycznego, dumy kobiecej, z drugiej budziło męską i rasistowską fantazję gwałtu białej, delikatnej dziewczyny przez irackich, „brudnych” brutali z nożami w zębach. Przywołanie symbolu świętej Dziewicy Orleańskiej służyło wywołaniu wrażenia „obrony ojczyzny”, choć ta obrona miała miejsce po drugiej stronie globu, w kraju z Trzeciego Świata nasączonego ropą, na który napadł drapieżny, technologiczny gigant. Tempo irackiego road movie zostało medialnie utrzymane, aż do pozornego finału, następnej fikcyjnej akcji epickiej o planetarnym zasięgu pod nazwą „Obalanie pomnika Saddama” z 9 kwietnia 2003, w którym aktorami byli żołnierze USA i oddział najemników Ahmeda Szalabiego z Irackiego Kongresu Narodowego a widzami dziennikarze zagraniczni zakwaterowani w hotelu „Palestine” w Bagdadzie. Widowisko wystawiono zresztą bezpośrednio przed hotelem.
John W. Rendon, zdolny pi-arowiec i założyciel TRG, zanim zaczął pracować dla opanowanego przez skrajną prawicę Pentagonu, był w 1980 roku szefem kampanii Jimmy Cartera, a w 1992 jednym z głównych doradców kandydata na prezydenta Billa Clintona. Zarządzał kilkoma większymi operacjami dezinformacyjnymi polityczno-korporacyjnymi o dużym zasięgu jak masowa sprzedaż medialna amerykańskiej inwazji na Panamę, dystrybucja fałszywych informacji podczas wojny NATO-Jugosławia, czy – chyba największy jego sukces finansowy – organizacja światowego strachu przed fikcyjną "katastrofą komputerową roku 2000". The Rendon Group pracuje też dla Białego Domu i CIA, z której „zasobów osobowych” szeroko korzysta, oraz dla kilku międzynarodowych korporacji finansowych. Ogółem dostarcza usługi dla partnerów z ok. siedemdziesięciu krajów. W dokumencie wewnętrznym z 1997 (to był ostatni dokument wewnętrzny TRG, który ujrzał światło dzienne) chwali się „wtyczkami” w kilku światowych agencjach prasowych.
Podstawową metodą działania tego typu agencji PR (współdziałających z wywiadami wojskowymi) przy tworzeniu matryc medialnych nie jest uruchamianie „wtyczek” tj. dziennikarzy na drugich, tajnych etatach PR. To by za drogo kosztowało. Są jeszcze dziennikarze na drugich etatach w służbach specjalnych (już taniej), są tacy, którzy współpracują za darmo i w końcu nie współpracujący ze służbami specjalnymi, czyli przede wszystkim „cynicy” oraz „użyteczni idioci” (tych jest najwięcej). „Idioci” to dziennikarze dyskretnie prześwietleni przez służby pod kątem (braku) ich zmysłu krytycznego i zapału do poszukiwania „newsów”. To im podsuwa się przyjaznego, wysokiego funkcjonariusza, który nic nie może powiedzieć, ale ostatecznie, po zastrzeżeniu absolutnej anonimowości, „ujawnia” jakiś drobny, niewinnie wyglądający, ale smaczny szczegół, tzw. przeciek sterowany. „Wtajemniczony” i podniecony tym dziennikarz ma już newsa. Z kilku takich szczegółów (z „różnych źródeł”) może już zbudować historię według własnej wyobraźni. Agencje PR posługują się tu odwróceniem zasad ochrony źródła informacji i powoływania się na takie źródła, tj. zasad, bez których często nie byłoby uczciwej informacji. Najlepszym polskim przykładem twórczości jakby bezpośrednio podpiętej pod agencje PR Pentagonu są bez wątpienia teksty Bartosza Węglarczyka z „Gazety Wyborczej”.
Ktoś, kto nie chce czytać dalej, a chciałby znać pewne mechanizmy działania rządowych agencji PR, powinien pójść do wypożyczalni wideo po film Barry’ego Levinsona „Wag the Dog” (polski tytuł „Fakty i akty”) z 1997 roku, gdyż jest to film inspirowany postacią Johna W. Rendona. Gra go znakomity aktor Dustin Hoffman. Tu jest odwrotnie: nie jest to superprodukcja, ale przykład czasem karykaturalnej fikcji, która przemyca kulisy rzeczywistości.
Na żonatego prezydenta Stanów Zjednoczonych pada podejrzenie, że wykorzystał seksualnie młodą dziewczynę. Sprawą zaczynają interesować się media. Prezydent, który jest właśnie w trakcie podróży zagranicznej wzywa swego człowieka do specjalnych zadań (Robert DeNiro), który dostaje do dyspozycji administrację i Pentagon by zatuszować sprawę, przynajmniej na jedenaście dni, tj. do daty ponownych wyborów. Tenże kontaktuje się z producentem-scenarzystą granym przez Hoffmana. Dochodzą do wniosku, że jedyną odpowiednio mocną rzeczą, która może odwrócić uwagę mediów będzie wojna, w której wezmą udział Stany Zjednoczone.
Producent wymyśla, że będzie to wojna w Albanii, gdyż to daleko, a sama nazwa brzmi egzotycznie, trochę jak z komiksów o fikcyjnych krajach. Rusza maszyna. Na rządowej konferencji prasowej dziennikarze-wtyczki głośno pytają czy to prawda, że w Albanii działają amerykańskie siły specjalne, pada odpowiedź w stylu „nie potwierdzam-nie zaprzeczam”. Organizuje się „zagrożenie” w postaci niejasnych wiadomości o terrorystach, którzy z terytorium Kanady chcą przemycić do Stanów walizkową, „brudną” bombę atomową. Producent reżyseruje w hollywoodzkim studio migawkę telewizyjną, na której młoda dziewczyna-uchodźca we wschodnioeuropejskiej chustce ściskając wielką paczkę chipsów (zamienioną na kota dzięki efektom specjalnym), z przerażeniem w oczach ucieka ze zrujnowanej miejscowości. Filmik puszcza najpierw jeden kanał telewizyjny, potem inne.
Mimo to, z braku wiadomości z nieistniejącego, albańskiego frontu, tempo medialnej fikcji siada. Wówczas producent każe pokazać ikonę patriotyczną. Będzie nią amerykański żołnierz z sił specjalnych, który dostał się do niewoli. Cudem uratowany przez bohaterskie siły specjalne, które działały za linią frontu, ma być sprowadzony do ojczyzny. Tu zaczynają się tragikomiczne perypetie. Jednocześnie producent zleca kompozycję piosenki na cześć bohatera i formułuje nowe hasło wyborcze, zmodyfikowaną wersję sloganu „nie zmienia się przywódcy w trakcie wojny” (w 2004 jedno z haseł ostatniej kampanii wyborczej Busha). Tempo akcji wytrzymuje jedenaście dni, kończy się pełnym sukcesem. Jest jeszcze tylko jeden problem. Wszyscy wtajemniczeni w organizowanie operacji zostają sowicie wynagrodzeni i zaprzysiężeni na dochowanie tajemnicy, alternatywą jest śmierć. Ale producent to urodzony chwalipięta, jest zachwycony swoim genialnym sukcesem i sfrustrowany nakazem tajemnicy. Zostaje zabrany przez „tajemniczych panów” i zaraz potem umiera na zawał.
Było to jednak zabójstwo symboliczne, w rzeczywistości John W. Rendon ciągle żyje, tyle, że od 1997 roku przestał być chwalipiętą. Publicznie udziela się rzadko. W dniu, w którym Jessica Lynch na południu Iraku została jeńcem, na północy tego kraju zginął wieloletni dziennikarz i operator kamery kanału telewizyjnego Australian Broadcasting Corporation (ABC) Paul Moran. 5 kwietnia 2003 w jego rodzinnym mieście Adelajdzie, w miejscowej gazecie (Adelaide Advertiser) ukazało się wspomnienie pośmiertne, które wielu ludzi przeczytało ze zdziwieniem; tytuł: „Moran’s Secret Crusade Against the Tyranny of Saddam” („Tajna wojna krzyżowa Morana przeciw tyranii Saddama”). Artykuł ujawniał, że działalność Morana „wymagała też pracy dla amerykańskiego przedsiębiorstwa public relations zaangażowanego przez CIA, aby kierować kampaniami propagandowymi przeciwko irackiej dyktaturze. (…) We środę, założyciel przedsiębiorstwa John Rendon, przyleciał ze Stanów Zjednoczonych, by wziąć udział w pogrzebie p. Morana w Adelajdzie. Jego bliski przyjaciel p. Rob Buchan podkreślił, że obecność p. Rendona – doradcy US National Security Council (amerykańskiej Rady Bezpieczeństwa Narodowego) – świadczy o szacunku, jakim darzyły go amerykańskie koła polityczne, w tym z Kongresu.”
Wcześniej, John Rendon lubił się chwalić. Np. 29 lutego 1996 roku przed spotkaniem z kadetami US Air Force Academy, mówił: „Nie jestem żadnym strategiem bezpieczeństwa narodowego, ani taktykiem wojskowym. Jestem politykiem, po prostu osobą, która używa technik komunikacji społecznej by ułatwiać politykę rządu czy politykę jakiegoś przedsiębiorstwa, tak by mogły osiągnąć swoje cele. Myślę, że można mnie nazwać wojownikiem informacji czy też zarządcą percepcji (perception manager).” Na spotkaniu Rendon wspominał filmowanie przywitania wojsk amerykańskich w Kuwejcie, w czasie pierwszej wojny w Zatoce, w 1991. Na potrzeby reportażu-matrycy ludzie Rendona przywieźli ze sobą transport chorągiewek USA, rozdali je gapiom i pokazali jak wpadać żołnierzom w ramiona. „Przyszło wam kiedyś do głowy – pytał Rendon kadetów – skąd mieszkańcy Koweit City po siedmiu bolesnych miesiącach w irackiej niewoli mieli takie ładne chorągiewki, nasze i paru koalicjantów?”. Po chwili suspensu dodał z dumnym uśmiechem: „Teraz już wiecie, to była moja robota”.
Tego Hollywoodu nie bardzo dało się zrobić w Iraku 2003, choć to właśnie Rendon Group, zaraz po wojnie z 1991 stworzyła na zlecenie Pentagonu fikcyjną opozycję iracką pod nazwą Iracki Kongres Narodowy. To jeden z najbardziej spektakularnych projektów grupy, ale w sumie najbardziej rozczarowujący. W 1992 agencja zatrudniła do tego jordańskiego oszusta finansowego na wielką skalę Ahmeda Szalabiego. To był człowiek, który przez lata obiecywał kongresmenom przywitanie Amerykanów z kwiatami i kontrakty na ropę, czyli to, co chcieli słyszeć. Opowiadał prasie wszystko co Pentagon wymyślał w sprawie przyszłej inwazji. Był, tak jak późniejszy tymczasowy premier Ijad Alawi (również CIA), zwrotnym „źródłem” wiadomości i „dowodów” o broniach masowej zagłady w Iraku i wszystkich innych fikcji. Jesienią 2001 Pentagon podpisał z Rendon Group umowę na obsługę propagandową wojny w Afganistanie, a później organizację Biura Wpływu Strategicznego (Office of Strategic Influence, OSI), które miało się zająć dystrybucją fałszywych informacji w prasie zagranicznej.
W sierpniu 1998 roku prezydent Stanów Zjednoczonych Bill Clinton w końcu przyznał się do „niewłaściwych stosunków” z młodą stażystką Moniką Lewinsky, próbując zakończyć trwającą od kilku miesięcy aferę (zmontowaną przez skrajną prawicę, która potem objęła władzę). Zaraz potem pojechał na dziesięciodniowy odpoczynek z rodziną. Najprawdopodobniej jednak nie mógł wytrzymać domowej atmosfery, bo dwa dni później wrócił do Białego Domu i wydał armii rozkaz zbombardowania „obozu terrorystów” w Afganistanie i „fabryki broni chemicznej masowej zagłady” w Sudanie. To miał być odwet za wcześniejsze wybuchy w dwóch amerykańskich ambasadach Afryce. Do dziś nie wiadomo co właściwie zbombardowało amerykańskie lotnictwo w Afganistanie, natomiast w Sudanie rakiety zrównały z ziemią fabrykę farmaceutyczną, która zapewniała połowę sudańskiego zaopatrzenia w leki. Jak tłumaczyli potem zachodni (głównie brytyjscy) specjaliści, którzy w niej pracowali, nie wyprodukowano tam żadnej trucizny, fabryka wytwarzała głównie leki weterynaryjne. Wkrótce potem sudańskie stada zaczęły zdychać. Na skutek powstałego głodu zginęły dziesiątki tysięcy ludzi.
Realizatorem filmu z akcji uwolnienia Jessiki Lynch w marcu 2003 był konsultant Pentagonu w sprawie propagandowego serialu telewizyjnego z poprzedniej wojny – w Afganistanie – Jerry Bruckheimer. To nie byle kto. Bruckheimer kiedyś pracował tylko w reklamie, ale dziś jest jednym z najbogatszych i najbardziej wpływowych producentów kina akcji Hollywoodu: jego filmy przyniosły prawie 13 miliardów dolarów. Żeby zrealizować reportaż-matrycę z Nassirii musiał oderwać się od „Piratów z Karaibów”, typowej produkcji pop-corn, schematycznej, acz dolarodajnej odbitki z bajek. Jego specjalnością są zwykle głupawe superprodukcje patriotyczno-militarne jak „Armageddon” (1998), w którym świat ratuje Bruce Willis (najważniejsze logo, flaga amerykańska, niemal nie wychodzi z kadru). Bruckheimer od lat ma do dyspozycji armię USA, gdyż jest jednym z najsprawniejszych propagandystów Pentagonu. Tak powstały „Top Gun”, „Twierdza”, „Helikopter w ogniu” (zdjęcia: Sławomir Idziak) czy „Pearl Harbor” (tu ciekawy koncept: pochwała samobójstwa w obronie ojczyzny).
Chyba najciekawszym jego filmem jest jednak „Wróg publiczny” (1998) z Genem Hackmanem, nakręcony na cześć NSA (National Security Agency – Narodowej Agencji Bezpieczeństwa). Każdy na naszej planecie słyszał już o FBI czy CIA, ale niewiele osób zna NSA, organizm, który ma ambicję podsłuchiwania całej planety; zresztą „Wróg publiczny” to jedyna superprodukcja jej poświęcona. NSA jest oficjalną, ale najbardziej chyba sekretną agencją rządową. Jej centrala znajduje się w Fort Mead pod Waszyngtonem. Jej zadaniem jest analiza danych globalnego systemu podsłuchowego Echelon. NSA ma teoretycznie techniczne możliwości rejestracji każdej komunikacji elektronicznej, każdego telefonu na Ziemi. Ma do dyspozycji gigantyczne stacje nasłuchowe rozsiane od Wielkiej Brytanii po Australię i wszystkie amerykańskie satelity szpiegowskie, które – według tej propagandy - mogą śledzić krok każdego pojedynczego człowieka (oprócz może Osamy ben Ladena).
Tak też NSA jest przedstawiona w filmie. Pokazuje on w jaki sposób ktoś, kto (przypadkowo) podpadł, może zostać w niezwykle krótkim czasie namierzony oraz pozbawiony pracy, pieniędzy, rodziny bądź życia. Scenariusz kończy się oczywiście tradycyjnym happyendem: okazuje się, że to tylko jakiś złośliwy pod-dyrektor nadużył władzy, bo same władze NSA są kompletnie antyterrorystyczne, składają się z odpowiedzialnych, szlachetnych i prawych ludzi, prawdziwych patriotów, a każdy obywatel może się obronić. Jednak podskórnie z filmu wynika, że aby wyjść cało taki obywatel musi jednak umieć posługiwać się środkami podobnymi do tych, które ma NSA, inaczej nie ma żadnych szans. Środki, którymi dysponuje Agencja są zaprezentowane tak imponująco, że obywatel jest w tym mikroskopijny, może zostać zdeptany jak mrówka, choć film pokazuje, że jedyną grupą ludzką, która znajduje się pod nieustanną kontrolą państwa jest włoska mafia. Bójcie się wszechmocy wielkiego oka i ucha, nie uciekniecie.
Jerry Bruckheimer być może dlatego polubił pomysł z Joanną d’Arc, bo przerabiał już scenariusz średniowiecznej baśni „Król Artur” (2004), ale właściwie zrobił kalkę z twórczości swego znajomego reżysera Stevena Spielberga, konkretnie z jego superprodukcji „Saving Private Ryan”(1998, „Uratować szeregowca Ryana”, w Polsce pod tytułem „Szeregowiec Ryan”, zdjęcia: Janusz Kamiński). I słusznie, gdyż to było bliższe tzw. przeciętnemu amerykańskiemu odbiorcy, skojarzenie było bardziej naturalne, łatwiejsze do reprodukcji w baraniej prasie: Newsweek z początku kwietnia 2003 wyszedł z ikoną Jessiki na okładce i wielkim napisem „Saving private Lynch”. Film Spielberga to jak dotąd najdoskonalszy i najbardziej skuteczny model współczesnej, amerykańskiej propagandy patriotyczno-militarnej.
Uczucie „prawdy” tego filmu opiera się głównie na chirurgicznej precyzji z jaką pokazano rozrywane kulami i odłamkami szczątki ludzkie; widz, dzięki fantastycznym zdjęciom i dźwiękowi miał się czuć w środku pola bitwy. Arcydzieło Spielberga opowiada historię bohaterskiego oddziału kapitana Millera (Tom Hanks), który na początek atakuje niemieckie bunkry na normandzkiej plaży Omaha w czerwcu 1944, w czasie pamiętnego lądowania wojsk sojuszniczych. Niemcy z bunkrów mają taką siłę ognia, że Amerykanie, choć atakują, właściwie się bronią. Ale jak wiadomo w końcu zwyciężają. Po zdobyciu bunkrów oddział Millera dostaje rozkaz misji „public relations” (dosłownie: brak tego w polskim tłumaczeniu filmu prawdopodobnie ze względu na małą znajomość terminu w Polsce). Ma przedrzeć się na tyły wroga, gdzie znajduje się już oddział tytułowego szeregowca i zabrać go stamtąd by uratować od śmierci, gdyż czułe dowództwo armii USA dowiedziało się właśnie, że na różnych frontach zginęli jego wszyscy bracia. Jest to więc misja w celu ochrony uczuć matki („ojczyzny”), której pozostał jedyny syn.
Tu zaczyna się road movie. Oddział wzorowego kapitana (wieczorami przeprowadza psychologiczno-ojcowskie rozmowy z podwładnymi) przemierza kilometry pustej bądź zrujnowanej przestrzeni (dalszy wypowiedziany cel to Berlin) i walczy. W filmie nie ma żadnych wyzwalanych, radosnych cywilów, oprócz bardzo krótkiej sekwencji, w której przedstawiono ich jako godnych pogardy mięczaków i niewdzięczników, ludzi kompletnie zbędnych, którzy tylko przeszkadzają walczyć. Sami żołnierze amerykańscy są ludzcy i szlachetni, wypełnieni braterską męską przyjaźnią; nawet kiedy się kłócą, robią to ze szlachetnych, zrozumiałych moralnie pobudek. Najlepsze sceny batalistyczne są przedstawieniem obrony przed przeważającymi siłami przeciwnika. Oddział kapitana Millera odnajduje w końcu szeregowca Ryana, ale to bohater jak reszta, nie chce wracać do matki dopóki nie obroni ostatniego mostu, cudem ocalałego po intensywnych, alianckich bombardowaniach miasteczka.
Na szczęście oddział ratunkowy to grupa super-profesjonalistów porozumiewających się bez słowa za pomocą umówionych znaków. Udaje im się utrzymać most aż do rytualnego w amerykańskich filmach sensacyjnych przyjazdu policji (rozwiązujący wszystko spadek napięcia, tu rolę uspokajających syren policyjnych - sic!- pełni nalot amerykańskiego lotnictwa). Zanim do tego dochodzi kapitan Miller ginie ostrzeliwując się do ostatniego naboju. Jednak misja została wypełniona, szeregowiec Ryan może wrócić do matki. Film kończy się długim widokiem powiewającej amerykańskiej flagi, na tle hollywoodziej muzyki. Jednemu z oddziałów polskich żołnierzy, którzy napadli na Um Kasr w Iraku w marcu 2003, amerykańska flaga tak kojarzyła się z patriotyzmem, że właśnie na jej tle (i przydrożnego portretu Saddama) zrobili sobie grupowe zdjęcie.
Film Spielberga był kompletnie ahistoryczny. Oprócz istnienia cywilów pomijał udział wojsk innych narodów w normandzkim lądowaniu (przede wszystkim Brytyjczyków). Poza tym widz mógł odnieść wrażenie, że amerykańscy profesjonaliści musieli dotrzeć do Berlina, podczas gdy właściwie ugrzęźli w połowie drogi, obracając w perzynę liczne, wyzwalane miejscowości.
W momencie gdy wojska amerykańskie ponownie ruszyły na Bagdad na obrazie Jessiki Lynch zaczęły pojawiać się pierwsze rysy. 4 kwietnia 2003 Associated Press donosiła z Niemiec, że lekarze stwierdzili u niej liczne złamania, ale żadnego śladu kul ni gwałtu. Obecny tam Gregory Lynch, jej ojciec, mówi:„Słyszeliśmy i widzieliśmy wiele reportaży, według których miała liczne rany od kul i ślad po sztylecie, ale lekarze niczego takiego nie widzieli”. Kontratak nastąpił w dwie godziny później. Dan Little, kuzyn rannej, zorganizował konferencję prasową w rodzinnej, zachodniej Wirginii, by zadeklarować, że lekarze znaleźli „otwór po kuli małego kalibru i ślady po odłamkach”. Następnego dnia tę wersję na swoje konto wzięła matka. 15 kwietnia 2003 Washington Post, tym razem na siedemnastej stronie, krótko wycofuje się ze swojej publikacji z początku miesiąca. Później, w Europie i Kanadzie, ukazują się pierwsze reportaże śledcze z Nassirii. Ale olbrzymia większość amerykańskiej prasy i wszystkie kanały telewizyjne pozostają przy legendzie. Dopiero 17 czerwca CNN wspomina o faktach, ale bez krytykowania armii, bez śledztwa na temat fabrykacji mitu. Na doniesienia takich żartownisiów jak właściciel Hustlera, który utrzymywał, że Jessica nie była dziewicą, bo ma zdjęcia nagiej Lynch w towarzystwie jej nagich kolegów z oddziału, zareagowano ze słusznym oburzeniem. Wówczas jeszcze malowane seryjnie, olejne ikony Jessiki Lynch sprzedawały się w Stanach po 200 dolarów sztuka.
We wrześniu 2003, w dzień weteranów, wyszła książka Ricka Bragga. 6 listopada Jessica Lynch, awansowana na sierżanta i odznaczona dwoma orderami, udzieliła pierwszego wywiadu (telewizji ABC News). Wielu telewidzom opadła szczęka. „Nie wystrzeliłam ani razu…nikt mnie w szpitalu nie bił, nie policzkował ani nic…jestem wdzięczna za opiekę, dzięki temu żyję… nie wiem dlaczego jestem taka sławna… użyli mnie jako symbolu… nie wiem czemu mnie filmowali”. Reakcja mediów amerykańskich, więźniów swojej własnej wersji, świadczyła o umysłowej trudności zniesienia takiej sprzeczności.
ABC News opublikowała na swojej stronie internetowej fragmenty wywiadu z Jessiką, ale dała mu tytuł „Zbyt obolała Jessica Lynch mówi, że nie pamięta gwałtu”. W tej sposób dziennik wykorzystał odpowiedź na pytanie o gwałt „niczego takiego nie pamiętam”. Nazajutrz komentator telewizji MSNBC Joe Scarborough, poprzednio wielbiciel żołnierki wypowiedział ciekawy, gwałtowny komentarz. Najpierw skonstatował, że Lynch „wylewała łzy, bo zrobiono z niej większą bohaterkę niż ona myślała”. A potem, za pośrednictwem ekranu, zwrócił się wręcz bezpośrednio do niej: „Może ci się nie podoba to co zrobiono, ale nie możesz być tak dwulicowa. Więc albo przyjmij na siebie tę falę PR i podziękuj dobrej gwieździe za to, że ktoś w Pentagonie myślał o tobie w trakcie wojny, albo wracaj do tej swojej Wirginii Zachodniej, wykrzycz tam swój bunt i nie bierz pieniędzy”. Potem już nikt się specjalnie nie pchał do rozmów z Jessiką. Wróciła do rodzinnej Palestine.
Palestine to małe miasteczko w Wirginii na poboczu „american dream”, 20% mieszkańców żyje tu poniżej granicy ubóstwa. W sierpniu 2003, kiedy była tam dziennikarka Le Nouvel Observateur, u wejścia do miasta stał wielki billboard: „Witamy w rodzinnym mieście Jessiki Lynch!” Przed pierwszymi domami, między dwoma afiszami ogłaszającymi, że „aborcja to zbrodnia” napisy dziękujące Bogu za uratowanie „naszej Jessie, amerykańskiej Joanny d’Arc”. To tu to tam puste sklepy z powybijanymi szybami. Nikt nie podważa legendy. Jakiś mieszkaniec mówi „Wiele naszych dzieci pojechało do Afganistanu i Iraku, żeby zarobić na godziwe życie”. Tylko młoda żona rzeźnika, która myje samochody, wspomina los syna znajomej: „Pentagon nic nie zrobił, choć pocisk wyrwał mu cały policzek w Afganistanie, nic. A co, to nie bohater? A wszyscy krewni Jessiki jeżdżą nowymi samochodami!”
Akcja PR miała skutki nie tylko w Stanach, ale i w Iraku, trzeba ich jednak szukać w nudnych raportach organizacji humanitarnych obrony praw człowieka, gdzie widać kolumny nikomu nic nie mówiących nazwisk. Np. w raporcie Human Right Watch („The Road to Abu Ghraib”, 2004) widnieje nazwisko Nagma Saduna Hataba, byłego członka partii Bass, więźnia amerykańskiego obozu koncentracyjnego Whitehorse na południu Iraku. Ośmiu żołnierzy, w tym major Stanów Zjednoczonych, dowiedziało się, że pochodził z Nassirii. Wpadli na pomysł, że musiał uczestniczyć w zasadzce, w którą wpadł konwój Lynch. 6 czerwca 2003 znaleziono go martwego. Raport wojskowy stwierdzał, że Irakijczyk zmarł na skutek uduszenia własnymi kośćmi, kiedy jeden ze strażników, żołnierz piechoty morskiej, chwycił go za szyję „żeby go przemieścić”. Wcześniej, przez wiele godzin grupa żołnierzy kopała go gdzie popadnie, miał połamane wszystkie żebra, przemieszczone narządy wewnętrzne. Potem każdy wydalił na leżącego kał. Na cały dzień pozostawiono go na pełnym słońcu. Żaden „amerykański chłopiec” nie został ukarany.
To tylko jeden przypadek, jeden przykład na metafory związane z nazwiskiem amerykańskiej Joanny d’Arc. Los pana Hataba z Nassirii może być symbolem linczu (stara amerykańska tradycja) dokonanym na jego kraju, ale czy chciałby nim być? Również sama Lynch stała się symbolem mimo woli. Kłamstwo jej poświęcone było prawdziwym drobiazgiem w huku rozpoczynającej się wojny. Niewiele znaczyło w porównaniu z gigantycznymi, opartymi na kompletnej fikcji operacjami propagandowymi jak „Bronie Masowego Rażenia w Iraku”, „Związek Iraku z Ossamą ben Ladenem” czy wcześniej „oficjalna wersja wydarzeń 11 września 2001”. Ten ostatni przypadek jest szczególnie interesujący gdyż przeciwko muzułmanom wykorzystano w nim – jak się okazuje ciągle bardzo nośne - koncepty hitlerowskiej propagandy antysemickiej.
Polska, wbrew własnym prawom, wzięła udział w terrorystyczno-rabunkowej agresji na Irak i jest winna przelanej tam krwi tak samo jak pazerne środowisko prezydenta Busha. Poza nielicznymi wyjątkami cała polska inteligencja, pełna prowincjonalnej fascynacji cudzą siłą, poparła amerykański lincz. Miała nadzieję, że – korzystając z woli supermocarstwa - wygra swą pierwszą kolonialną wojnę i jeszcze na tym zarobi (vide artykuły Gazety Wyborczej i innych). To żaden precedens: Polacy korzystając z siły III Rzeszy (i skuteczności jej propagandy) napadli w 1938 na Czechosłowację. Tradycja sięgania po iluzoryczne zyski z obcych agresji nie jest więc nowa. Jeśli przyjąć amerykańskie słownictwo Polska należy do „państw bandyckich”, agresorów łamiących prawo międzynarodowe. Polacy dostarczając więźniów do Abu Ghraib i innych amerykańskich obozów koncentracyjnych, pozwalając ich torturować nawet we własnym kraju popełnili też zbrodnię przeciw demokracji. Skwapliwi uczniowie nieludzkiej, totalitarnej demagogii.
Irak, na skutek okupacji, ocieka krwią, cierpią miliony rodzin, tyle, że dawno nie słychać żadnego triumfu w prasie. Echo kłamstw nieco opadło, choć ciągle się rozlega. Przecież na użytek wojny - przed i po prima aprilis 2003 – ciągle pojawiały się wielkie symulacje prasowe. W końcu należy o nich wspomnieć. Go.
Jerzy Szygiel
Autor jest dziennikarzem telewizyjnym i tłumaczem.
Tekst ukazał się w wersji ilustrowanej na stronie internetowej www.irak.pl (http://www.irak.pl/Szygiel-IrackiPrimaAprilis.htm) oraz w 17. numerze pisma "Lewą Nogą".