Pamiętając o nich chciałbym tu zwrócić uwagę na trzy inne kwestie rzutujące na kondycję lewicowych mediów. Chodzi o niezależność, hegemonię prawicowego języka oraz wymóg powszechnej zrozumiałości.
Zacznijmy od niezależności politycznej. Nie mówimy tu oczywiście o neutralności, na którą tak chętnie powołują się media głównego nurtu. Celebrowana przez nie neutralność oznacza po prostu sprytnie ukryty konformizm wobec istniejących stosunków oraz niechęć do jakiejkolwiek ich krytyki (pod zarzutem, że oznaczałaby upolitycznienie). Prasa lewicowa ze swej istoty jest polityczna i nie udaje bezstronności. Problem jednak w tym, że nie powinno to oznaczać instytucjonalnych związków z lewicowymi partiami politycznymi. Do czego prowadzi upartyjnianie gazet widać najlepiej po kryzysie w jakim znalazły się "Trybuna" i "Przegląd".
Oba pisma zostały na początku rządów SLD skutecznie zdominowane przez ekipę Millera i Kwaśniewskiego. Efektem był gwałtowny spadek ich wiarygodności wyrażający się zmniejszeniem liczby czytelników. Dziś nawet "Trybunie", która dokonała prawdziwego skoku jakościowego (a i kulturowego) otwierając swe łamy na autorów z kręgu radykalnej lewicy, bardzo trudno jest odbudować pozycję jaką miała podczas "rządów" Janusza Rolickiego, kiedy dzięki postawieniu się szefostwu SLD zwiększyła kilkakrotnie nakład (do 120 tys.) i sprzedaż.
Biorąc pod uwagę przypadek "Trybuny", a także wielu pisemek radykalno-lewicowych nie będących w stanie wyjść z partyjnych nisz, trzeba powiedzieć, że niezależność od ośrodków politycznych to warunek konieczny powodzenia jakiegokolwiek projektu medialnego lewicy. Wobec faktu, że pisma lewicowe mają o wiele mniejszą szansę na finansowanie z komercyjnych reklam (o ile w polskich warunkach w ogóle ją mają), ich byt zależy od ilości sprzedanych egzemplarzy, czyli od zaufania czytelników. W tej sytuacji kwestia wiarygodności pozostaje kluczowa.
Drugi problem polskich mediów lewicowych wiąże się z faktyczną hegemonią ideologiczną prawicy. Stan ten prowadzi do czegoś co można by nazwać uprawiczeniem języka debaty publicznej. Oznacza to mniej więcej tyle, że ideologiczne i wartościujące pojęcia zaczerpnięte z rozmaitych prawicowych ideologii dominują w przekazach medialnych. Różne stronnicze i kontrowersyjne poglądy prawicy uchodzą tam za neutralne i samooczywiste opisy rzeczywistości. W konsekwencji dominują też prawicowe treści. Dobrym przykładem praktycznego działania hegemonii jest sprawa emerytur górniczych. Dominujący dyskurs neoliberalny prezentuje je jako obciążenie dla budżetu - tak jakby emerytury były jakimś niezasłużonym podarunkiem, i tak jakby nie stanowiły sposobu na utrzymanie ludzi starszych na rynku konsumenckim (czyli na rozbudzanie popytu, które jest dla budżetu jak najbardziej korzystne). Uprawiczanie języka pojawia się zresztą już przy doborze słów. Doprawdy trudno jest bronić różnych świadczeń socjalnych jeżeli zamiast "prawa pracownicze" użyje się określenia "przywileje zawodowe" a zamiast "potrzeby społeczne" wprowadza się termin "roszczenia". Trudno też krytykować politykę kościoła jeśli zamiast "papież" mówi się "ojciec święty", a zamiast "płód" "dziecko nienarodzone".
Jeszcze trudniej zrozumieć cierpienia Palestyńczyków czy Irakijczyków jeśli zamiast "ruch oporu" użyjemy modnego słowa "terroryści", a zamiast "okupacja" będziemy mówić "misja stabilizacyjna". To są oczywiście przykłady banalne, ale jak widać po stopniu uprawiczenia języka mediów formalnie lewicowych (jak "Przegląd" czy dział zagraniczny "Trybuny") uświadomienie sobie istnienia ideologicznej wojny na poziomie pozornie niewinnych słów już takie banalnie proste nie jest.
Jednym z dobrych, i bardzo niebezpiecznych, przykładów nasiąkania dyskursu lewicy radykalnej koncepcjami prawicowymi jest tendencja do rozdzielania walki o kwestie pracownicze i problemu emancypacji. Popularna jest teza, że feminizm, ekologia czy prawa mniejszości seksualnych to rozrywka dla klas średnich, a prawdziwa lewica tylko traci na nie czas. Tymczasem już samo przeciwstawianie emancypacji i kwestii socjalnej jest bardzo starym wymysłem skrajnej prawicy - ściślej lewego skrzydła ruchu nazistowskiego. Dziś pogląd ten lansuje PiS, i niestety ulegają mu różni lewicowcy z Ryszardem Bugajem na czele. Fakt ten jest dobrym przykładem, jak ważna pozostaje wojna ideologiczna, jak kluczowym problemem jest konsekwentne odzyskiwanie utraconego języka lewicy.
I wreszcie problem trzeci. Chodzi o postulat powszechnej "zrozumiałości" tekstów, który prowadzi do spłycenia i banalizacji przekazu. Pojawia się on zawsze przy okazji dyskusji o docieraniu do środowisk pracowniczych. Dodajmy od razu, że pojawia się słusznie. Nie zmienia to niestety faktu, że bardzo często jednak bywa on interpretowany opacznie. Presja na upraszczanie i skracanie tekstów prowadzi wprost do obniżenia jakości publicystyki. W rzeczywistości jest to nic innego jak uleganie wzorcom rodem z tabloidów i pism rozrywkowych.
Nie jest to oczywiście problem jedynie pism lewicowych. Cała prasa cofa się dziś pod naporem ogłupiającej i odmóżdżającej logiki wytworów masowego przemysłu kultury obrazkowej. Problem w tym, że logika ta jest szczególnie niszcząca właśnie dla publicystyki lewicowej, która z definicji chce być krytyczna, chce mówić rzeczy, które w oficjalnym obiegu są nieoczywiste. A zatem nie może sobie pozwolić na ucieczkę od pogłębionej refleksji. Konformizm jest łatwy i lekkostrawny, niezgoda wymaga uzasadnienia, a to nie jest możliwe bez wejścia na poziom, który wymaga od czytelnika nieco więcej wysiłku niż konsumpcja tekstów w "Fakcie" czy "Gazecie Wyborczej". Poza tym naśladowanie "nowoczesnego" stylu wielkich gazet zwyczajnie jej nie służy. Przypadek "Trybuny", która próbowała zdobywać nowych czytelników skracając teksty i drukując kolorowe ilustracje, a w konsekwencji znalazła się na skraju bankructwa uczy, że należy mieć nieco więcej szacunku dla możliwości intelektualnych czytelników i nie podlizywać się mitologicznemu masowemu konsumentowi. intelektualnego i bazy autorskiej w tzw. terenie.
Przemysław Wielgosz
Tekst ukazał się w miesięczniku "Nowy Robotnik".