Już przed 11 września 2001 roku amerykańska prawica i związane z nią koncerny medialne zaczęły propagować podział świata na USA wraz z sojusznikami oraz wrogów demokracji i wolności. Po zamachu na WTC propaganda ta przybrała formę szerzenia antyterrorystycznej histerii. Odkurzono teorię „zderzenia cywilizacji” stworzoną przez S. Huntingtona. Miała ona służyć wyjaśnieniu wszelkich konfliktów różnicami kulturowymi, przy pominięciu takich „nieistotnych” szczegółów jak podziały w świecie muzułmańskim i zachodnim. Muzułmanów przedstawiono jako potencjalnych fanatyków. Zarówno w amerykańskich, jak i w polskich środkach przekazu pokazano Palestyńczyków świętujących rzekomo na ulicach po zamachu na WTC. Jak się później okazało była to scena archiwalna i związana z zupełnie innym wydarzeniem. Sprostowania nie były jednak już tak powszechne jak wcześniejsze kłamstwo.
Histeria polskich mediów, propagujących na przykład „solidaryzowanie się z ofiarami” poprzez noszenie żółtych kokardek, była niczym w porównaniu z działaniami amerykańskich środków przekazu. W połączeniu z zaściankowością wielu Amerykanów oraz ich ograniczoną znajomością świata doprowadziło to do tego, że wielu ludzi zaczęło wykupywać taśmę klejącą, aby zabezpieczyć okna, a nawet worki z piaskiem, żeby umocnić domy przed nieuniknionym nalotem irackich lub afgańskich bombowców. Ofiarą nagonki padło też kilku Hindusów, postrzelonych przez prowincjonalnych samozwańczych „antyterrorystów”, którzy uznali że każdy człowiek noszący turban musi być islamskim fanatykiem.
Pierwszą fazą ofensywy propagandowej było, widoczne również w Polsce, wmawianie ludziom, że świat po 11 września „nigdy nie będzie taki sam”. Nawet najnowsza historia zna katastrofy czy konflikty prowadzące do większych ofiar i zniszczeń. Nie były one nigdy jednak tak medialne, a ofiarami byli zwykle biedacy z jakiegoś odległego zakątka globu, więc ich śmierć nie „odmieniła świata”. Drugim elementem tej kampanii było tworzenie przekonania, że istnieje „oś zła” wymierzona w Stany Zjednoczone i cały świat zachodni. Takimi banałami posługiwało się też wielu polskich dziennikarzy i komentatorów. Podobnie jak w USA, w Polsce również prawie nikt nie śmiał obnażyć absurdu „wojny z terroryzmem”.
Już po rozpoczęciu ataku Stanów Zjednoczonych na Afganistan rozpoczęła się kolejna faza konfliktu medialnego. Obiektem agresji stały się media relacjonujące wydarzenia niezgodnie z oficjalną, podawaną przez Waszyngton, wersją. Amerykańskim propagandystom szyki psuła zwłaszcza katarska prywatna telewizja Al-Jazeera. Gdy naciski G.W. Busha na władze Kataru, zmierzające do zamknięcia stacji nic nie dały, uznano ją za „wspierającą terrorystów”. 12 listopada nastąpił atak rakietowy na biura telewizji w stolicy Afganistanu - Kabulu. Stało się to już po tym, jak siły talibów opuściły miasto. Pentagon stwierdził że cele miały znaczenie wojskowe, nie sprecyzował jednak na czym miałoby ono polegać. Amerykanie dali wówczas do zrozumienia, że niewygodni dziennikarze są narażeni nie tylko na propagandowe szykany, ale również stanie się celem ataku militarnego, choćby dlatego, że każdy niezidentyfikowany sygnał połączenia satelitarnego armia USA traktuję jako oznakę obecności wroga. W ten sposób korespondenci wojenni zmuszeni zostali do tego, aby wszelkie swoje przekazy konsultować w wojskami „antyterrorystycznymi”. Mieli także trzymać się wojskowych patroli i baz.
Druga faza ataku na katarską telewizję miała miejsce już po ataku na Irak. W marcu 2003 roku na jej stronach internetowych pojawiły się bezpośrednie doniesienia z Iraku, pokazujące, że siły „koalicji antyterrorystycznej”, pomimo ogromnej przewagi w ludziach i sprzęcie, napotykają na silny opór, a pierwsze ataki są często odpierane przez oddziały irackie. Co więcej, strona pojawiła się również w angielskiej wersji językowej i okazała się bardzo popularna. Dostęp do niej został więc zablokowany. Strony internetowej Al-Jazeery nie mogli oglądać użytkownicy internetu z USA, Kanady, Niemiec i Polski. Prawdopodobnie było to efektem działania służb związanych z CIA. To czy polskie władze wiedziały o tej akcji, lub czy przyłożyły do niej rękę pozostaje kwestią niejasną.
Po podbiciu Iraku atak sił „antyterrorystycznych” na niezależne media trwał. Dziennikarze Al-Jazeery wciąż byli celem. Zamknięte zostało biuro telewizji w Bagdadzie, ponieważ siły okupacyjne uznały, że poprzez pokazywanie okrucieństwa wojny nawołuje ona do zbrojnego oporu. Przy okazji tego incydentu ujawniła się tez hipokryzja głównych polskich mediów. Naczelny „Gazety Wyborczej” Adam Michnik, broniący obecnie wolności słowa na Białorusi, nie chciał bronić wolności słowa w Iraku. Odmówił podpisania się pod listem protestacyjnym w obronie Al-Jazeery, twierdząc, że nie będzie protestował ponieważ „ta stacja jest jak jakiś facet, który w kinie krzyczy “pali się” choć się nie pali”. Uznał tym samym, że Irak to oaza szczęśliwości, w której media nie powinny wyrażać się niepochlebnie o nowych władcach.
Sprawa Al-Jazeery nie była jedynym pokazem „demokracji” niesionej na bagnetach armii USA. Wiele tytułów prasowych, które zaczęły ukazywać się po upadku reżimu Saddama Husajna, zostało wkrótce zamkniętych przez siły okupacyjne pod pretekstem nawoływania do terroryzmu. Stało się tak pomimo protestów międzynarodowej organizacji Dziennikarze bez Granic.
W tym samym czasie trwała ofensywa propagandowa USA. Jak dowiedziała się amerykańska gazeta "Los Angeles Times", okupanci płacą irackim dziennikarzom, aby publikowali jako swoje komentarze teksty przygotowane przez armię USA i tłumaczone na arabski z angielskiego. Proceder ten ma koordynować specjalnie wynajęta agencja Public Relations Lincoln Group. Od samego początku trwa również kampania gloryfikowania armii USA. Ponieważ każda wojna musi mieć bohaterów, specjaliści od PR znaleźli ich również i w tym przypadku. Sztandarowym przykładem jest szeregowa Jessica Lynch. Jeszcze w czasie regularnych działań wojennych konwój, którym podróżowała miał wpaść w pułapkę, a ona sama bohatersko bronić się pomimo ciężkich ran i zostać wzięta do niewoli. Później została odbita z irackiego szpitala przez siły specjalne. Historyjka ta bardzo szybko okazała się jednak fałszywa. Szeregowa Lynch została wprawdzie ranna, ale nie było żadnej bohaterskiej obrony. Również siły specjalne „odbijały” ją jedynie dla telewizji, ponieważ, gdy przybyły, w okolicy nie było już wojsk Irackich. Jak się okazało niektóre sceny akcji komandosi powtarzali po kilka razy, aby w telewizji wyglądały jak najbardziej efektownie. Sama „bohaterka” nagle doznała zaniku pamięci i przestała się w ogóle wypowiadać. Amerykańskie media zaczęły skutecznie wyciszać całą historię. Podobnie uczyniły również polskie środki przekazu.
Pomimo tej wpadki Amerykanom udało się jednak stworzyć mit niepokonanej i niosącej wolność armii. Okazał się on na tyle nośny, że jego elementy przeniknęły nawet do działającego w USA ruchu antywojennego. Wiele protestów odbywa się tam pod hasłami „sprowadzić wojska do domu”. Demonstranci skupiają się na rosnących stratach sił okupacyjnych. Zapominają natomiast o ginących codziennie o wiele większych ilościach Irakijczyków, tak jakby nie liczyli się oni w porównaniu z „amerykańskimi chłopcami”. O ile podczas wojny w Wietnamie wielu Amerykanów solidaryzowało się z walką Wietnamczyków, o tyle teraz bardzo rzadkie są wyrazy solidarności z irackim ruchem oporu. Obawa przed represjami tylko częściowo tłumaczy taki stan. Daje się tu we znaki powszechny w USA amerykocentryzm i propaganda. Nie uciekł od niej nawet twórca, krytykującego G.W. Busha, filmu „Fahrenheit 9/11” Michael Moore, który także skupił się na losie poległych żołnierzy i weteranów.
Pomimo prób gloryfikowania wojska okupującego Irak, pojawiających się w polskich mediach, w naszym kraju przeciwnicy wojny zachowali się zupełnie inaczej niż w USA. Jedynie politycy, tacy jak Andrzej Lepper i inni działacze Samoobrony, powielali propagandowe schematy o powrocie żołnierzy do domu, ale organizowane przez nich protesty zostały przyjęte przez społeczeństwo dosyć obojętnie, prawdopodobnie dlatego że zostały uznane za kolejny element kampanii wyborczej.
Niewątpliwie na postawę polskich przeciwników wojny ma wpływ fakt, że zarówno w mediach zachodnioeuropejskich, jak i Polskich mówi się jednak o Irakijczykach.
„Wojna z terroryzmem” pokazała, że tubą propagandową władz mogą stać się nie tylko media państwowe, ale że również prywatne środki przekazu bardzo szybko potrafią się dostosować do tej roli. Są one tym niebezpieczniejsze, że sprawiają pozory niezależności. W rzeczywistości jednak „wolne” media wcale takimi nie są i mimo że państwowa cenzura już nie istnieje, jej rolę przejęły prywatne redakcje i zarządy. Jeśli ktoś nadal w to nie wierzy, niech zastanowi się na przykład nad faktem, że żadna z telewizji nie próbowała nawet przedstawić irackiego ruchu oporu, a protesty antywojenne, nawet gdy były największe zasługiwały co najwyżej na kilkuminutową relację.
Piotr Ciszewski
Tekst ukazał się w "Impulsie" - dodatku do dziennika "Trybuna".