W jednej z odpowiedzi na protesty przeciwko usunięciu kamienia poświęconego Henrykowi Gradowskiemu, działaczowi Komunistycznego Związku Młodzieży Polskiej i Międzynarodowej Organizacji Pomocy Rewolucjonistom, Przewoźnik stwierdził, że napis na tym kamieniu "sugerował, że policja polska bezkarnie mordowała członków opozycji, a Polska była państwem, w którym społeczeństwo było zniewolone". Wszyscy, którzy znają historię Polski międzywojennej, muszą się zgodzić, że w II RP, a już szczególnie po zamachu majowym Piłsudskiego w 1926 r., wszelką opozycję i klasy wyzyskiwane traktowano z należnym szacunkiem i w sposób humanitarny. Jeśli ktoś odważy się jednak z tym nie zgodzić, powinien poznać rzetelną i merytoryczną argumentację, jaką oponentom przekazuje sekretarz Rady OPWiM. Twierdzenie, że w II RP bycie opozycjonistą narażało kogokolwiek na nieprzyjemności, "to poważne nadużycie, które również stanowiło przesłankę, uzasadniającą podjętą przez Radę OPWiM decyzję w sprawie upamiętnienia H. Gradowskiego" - czytamy w piśmie, na którym widnieje podpis i pieczęć Andrzeja Przewoźnika.
Kamień poświęcony młodemu komuniście został usunięty nocą, z 18 na 19 sierpnia ub.r. Gradowski również został pochowany nocą. "Nawet ówczesne władze zdawały sobie w pełni sprawę z faktu, że policja dokonała zbrodni" - napisał w liście otwartym do Przewoźnika historyk, Janusz Sujecki. "Dlatego, wzorując się na metodach stosowanych w okresie caratu, nie dopuściły do normalnego pogrzebu, bojąc się manifestacji (artykuł "Nocny pogrzeb akademika", "Robotnik" nr 22 z 20 stycznia 1932 r.). Jeżeli chodzi o wspomniane wyżej metody, podam jeden z przykładów: gdy 12 lipca 1879 r. wartownik Iwan Kleszczewnikow zastrzelił w X Pawilonie Cytadeli Warszawskiej 18-letniego socjalistę, Józefa Bejtego, ciało ofiary, w obawie przed demonstracjami, zostało przewiezione potajemnie do kostnicy i pochowane na cmentarzu Powązkowskim pod osłoną nocy" - informował sekretarza rady OPWiM historyk.
Andrzej Przewoźnik kilka dni temu raczył kolejny raz podtrzymać swoją opinię na temat zasadności usunięcia kamienia upamiętniającego Gradowskiego. W piśmie z 27 grudnia ub.r., adresowanym do nękającego go historyka napisał, że decyzja ta była "oparta na faktach historycznych i literaturze naukowej" i stwierdził, że podtrzymuje swoją negatywną opinię. Sujecki załączył do listu otwartego do Przewoźnika fotografię przedstawiającą osiem ofiar zbrodni, dokonanej w Krakowie 23 marca 1936 r. Autor listu zasugerował kierownikowi szacownej instytucji od dbania o pamięć narodową, aby oprawił on tę fotografię w ramkę i ustawił ją na swoim biurku. "Umożliwi to Panu codzienne konfrontowanie swoich wyobrażeń i mitów o lukrowanej rzeczywistości z bolesną prawdą historyczną". W odpowiedzi sekretarz Rady poradził historykowi, aby ten sam ustawił sobie na biurku zdjęcia przedstawiające ofiary Polski Ludowej, czyli "skutki szlachetnej idei". Taka opinia dobitnie świadczy o apolityczności tego urzędnika i kierowanej przez niego instytucji.
Prawica zwykła uroczyście obchodzić każdą rocznicę wprowadzenia stanu wojennego i przypomina o kilku śmiertelnych ofiarach, jakie przyniósł on w ciągu 1,5 roku obowiązywania. Jednocześnie nie pamięta kilkudziesięciu ofiar jednego dnia - 15 maja 1926 r., gdy idol części polskiej prawicy, Józef Piłsudski, postanowił przejąć władzę nie odwołując się do mechanizmów demokratycznych. Nie pamięta więźniów politycznych i rozbijanych demonstracji robotniczych, strajków, prześladowania związków zawodowych, działaczy komunistycznych. Nie może o tym przypominać, ponieważ nie uważa, iż prześladowanie i niszczenie lewicy jest czymś nagannym. Sekretarz Rady OPWiM mówił oficjalnie, w sierpniu 1999 r., w wypowiedzi dla "Gazety Wyborczej", że "instytucja, którą kieruję, jest apolityczna, ma chronić pamięć narodową". Na "pamięć narodową" nie zasługują jednak - o czym świadczy opinia Rady w sprawie kamienia pamięci komunisty Gradowskiego - ludzie o lewicowych poglądach, którzy polegli w imię wyznawanych ideałów.
Sekretarz Rady nie skomentował w żaden sposób zarzutu, przedstawionego mu przez cytowanego historyka. "Uważam, że polityczny mord zawsze pozostanie zbrodnią, niezależnie od tego, w imię jakiej ideologii człowiek strzela do drugiego człowieka. Akt usunięcia głazu pamiątkowego z placu Zawiszy ma zarówno etyczny, jak i polityczny wymiar. Jest moralnym rozgrzeszeniem zbrodniarzy i faktycznym przyznaniem im racji. Jest także zaakceptowaniem metody, która pozwala strzelić uciekającemu, bezbronnemu człowiekowi w plecy tylko dlatego, że reprezentuje on poglądy polityczne sprzeczne z zapatrywaniami strzelających. W myśl tej zasady, przeciwnika politycznego się nie morduje. To nie jest zabójstwo, tylko eliminacja w imię ochrony systemu. Taką zasadą kierowali się między innymi zabójcy ks. Jerzego Popiełuszki".
Andrzej Przewoźnik podtrzymuje opinię, iż twierdzenie, że w II RP władza strzelała do robotników czy chłopów jest ewidentnym nadużyciem. Nie zmienią tego drobne fakty, które należą do "mitów PRL-u". Zapewne to w Polsce Ludowej stworzono mit o jakimś więzieniu w Twierdzy Brzeskiej, gdzie rzekomo trafiali działacze ugrupowań opozycyjnych wobec rządzącej sanacji (również posłowie na Sejm). Podobnym mitem jest obóz utworzony kilka lat później w Berezie Kartuskiej, gdzie przetrzymywano niewygodnych politycznie ludzi bez prawomocnego wyroku sądu.
Polska Ludowa zdążyła stworzyć wiele mitów na temat rzekomego strzelania do robotników w okresie II RP. Na przykład taki, że 29 maja 1921 r. w Dąbrowie Górniczej odbywał się wiec robotniczy, który miał kończyć trwający od kilku dni strajk górników. Wtedy, podczas szarży policji i trwającej ponad 5 minut strzelaniny, zginęło kilku manifestantów. Jeden z posłów "zbrodniczej i terrorystycznej" partii komunistycznej opisywał z trybuny sejmowej w maju 1923 r. - a więc jeszcze nie w PRL-u - przebieg pochodów pierwszomajowych. "Dzień 1 maja miał na ulicach miast Polski wygląd żywcem przypominający najgorsze czasy ucisku carskiego. Pochody robotnicze były przez pieszą i konną policję szarpane, szarżowane, rozpędzane szablą, bagnetem. Tak było w Warszawie, Łodzi, Zagłębiu Dąbrowskim, Lwowie, na Górnym Śląskim itd., gdzie przemocą wydzierano protestantom sztandary z takimi nawet napisami jak "Niech żyje międzynarodowa solidarność robotnicza", "Precz z zamachami na 8-godzinny dzień pracy", gdzie pobito do utraty przytomności i poraniono ogółem kilkuset uczestników demonstracji, gdzie aresztowano na ogół parę tysięcy robotników".
Zanim jeszcze władzę przejęła uwielbiana przez PiS sanacja z Piłsudskim na czele, w Polsce międzywojennej wcale nie strzelano do robotników. Nie jest prawdą, że w Łodzi 3 marca 1926 r. kilkanaście osób zostało rannych, gdy manifestowali bezrobotni urzędnicy. Przecież nie było bezrobotnych urzędników. To nie prawda, że w dwa tygodnie później, we Włocławku, też demonstrowali bezrobotni, w efekcie czego 10 osób zostało rannych. Sami się pobili. Jedynie mitem PRL-u jest to, że 21 marca w Stryju, podczas kolejnej manifestacji bezrobotnych, 10 osób zostało zabitych, a 30 rannych.
Podczas starć manifestujących bezrobotnych z policją, 9 lutego 1926 r. w Kaliszu, od policyjnych kul zostało rannych 30 osób, o czym donosiła ówczesna prasa (a nie PRL-owska). Kilka dni później inny poseł z szerzącej terror komunistycznej frakcji mówił w Sejmie: "Karmienie bezrobotnych ołowiem jest starym sposobem wszystkich rządów burżuazyjnych, które okazują się niezdolne do opanowania sytuacji gospodarczej i skazują setki tysięcy robotników na głód i nędzę. Rząd koalicyjny rozpoczął swoją karierę od zastosowania gazów trujących wobec bezrobotnych domagających się pracy i chleba, w Zawierciu - przy równoczesnym darowaniu kapitałowi kilkuset milionów złotych w postaci obniżenia podatku majątkowego. Nie ma funduszów dla bezrobotnych, ale są fundusze dla utrzymywania olbrzymiej armii, której burżuazja chce używać dla uśmierzania mas robotniczych w walce klasowej".
PRL-owskim mitem są niewątpliwie wydarzenia z 23 marca 1936 r., gdy policja otworzyła ogień w Krakowie do demonstracji robotniczej, zabijając osiem osób. Nie jest prawdą, że 14 kwietnia tego samego roku policja zastrzeliła dwóch robotników, a dwa dni później, podczas pogrzebu jednego z poległych, policja zabiła 14 osób i raniła ponad sto.
Za uwielbianej przez obecną władzę sanacji - do której Prawo i Sprawiedliwość niemal wprost nawiązuje, mówiąc o konieczności przeprowadzenia "moralnej rewolucji" czy naprawy państwa - robotników, chłopów, bezrobotnych i opozycję traktowano przecież w przyzwoity sposób. Wszak w pierwszych tygodniach po zamachu majowym zarówno dawni towarzysze Piłsudskiego z PPS, jak i część robotników, wiązało z nim ogromne nadzieje. Dziś również pracownicy zrzeszeni w "Solidarności" liczą na "solidarny rząd" PiS-u, którego działacze zaprzeczają, by w II RP strzelano czy prześladowano robotników.
Zapewne w IV Rzeczypospolitej dowiemy się również, że mitem stworzonym przez lewicę i "lewaków" (to stalinowskie określenie) były takie wydarzenia z historii III RP, jak strzelanie gumowymi kulami do demonstrujących robotników z radomskiego "Łucznika" czy rolników blokujących drogi, i że wcale nie decydował o tym prawicowy rząd Jerzego Buzka. Legendą na polityczny użytek okaże się też pewnie kilkudniowa bitwa i pacyfikacja przez prywatną firmę ochroniarską i państwową policję protestu robotników z Ożarowa Maz. w 2002 r. Już dziś bowiem inna apolityczna instytucja, opanowana przez apolitycznych urzędników i historyków niezwiązanych bynajmniej z prawicą, "zapomina" o istnieniu niektórych dokumentów sprzed zaledwie 25 lat. Chodzi o historyczny program NSZZ "Solidarność" uchwalony przez I Krajowy Zjazd Delegatów związku. Takie działania otwierają drogę do tego, by w IV RP - wspieranej przez obecną "Solidarność" - móc przekonywać Polaków, że robotniczy charakter walki tzw. pierwszej "Solidarności" to mit.
Magdalena Ostrowska
Artykuł ukazał się w "Impulsie" - dodatku do dziennika "Trybuna".