Pluciński: Długi cień butelki
[2007-02-03 17:09:04]
Niełatwo jest powiedzieć: "Jestem alkoholikiem". Gdzie przebiega granica między piciem "normalnym", to jest na zasadzie: "mogę ale nie muszę", a piciem nałogowym? Kiedy zatraca się tę lekkość przy podejmowaniu decyzji związanej ze spożywaniem alkoholu? Czy straciłem kontrolę nad swoim życiem? Czy jestem uzależniony? Na te pytania każdy pijący musi odpowiedzieć sobie sam. Uznanie bezsilności wobec alkoholu, to pierwszy krok na trudnej drodze do opanowania nałogu. "Śmierć w wyniku utraty ciepła Prosi żeby nazywać go R . Był wtedy wychowawcą w Zakładzie Poprawczym w Białymstoku. Miał 30 lat. Po wyczerpującym nocnym dyżurze pojechał na, zorganizowaną przez zakład, wycieczkę do Warszawy. Podczas obiadu w warszawskiej restauracji wypił setkę wódki i piwo. W drodze powrotnej autokar okazał się niesprawny. Po różnych perypetiach uczestnicy wycieczki dotarli do hotelu w Łomży. Pił wraz z kolegami w hotelowym barze. Potem, z zakładowym lekarzem, pił jeszcze w autobusie. W Białymstoku lekarz poszedł do swojego gabinetu po spirytus. Czekał na niego przed zakładem. Nie spotkali się. Noc była mroźna, padał śnieg. Mocno oszołomiony alkoholem krążył po osiedlu domków jednorodzinnych. Pokryte śniegiem domy były do siebie podobne. Nie mógł trafić do tego, w którym mieszkał. Marzył o tym, żeby zasnąć. Znalazł w końcu jakiś pusty, niewykończony budynek. Wszedł do środka i położył się na deskach. "Jeśli teraz zasnę, to już się nie obudzę" - przemknęła mu przez głowę myśl. Odpędzał ją, ale wracała. Zmusił się do wstania. Błąkał się po przysypanych śniegiem uliczkach do rana. Zadawał sobie ból, żeby nie zasnąć. Wreszcie ktoś wskazał mu drogę do domu. Gdy po południu poszedł do pracy, dowiedział się, że lekarz nie żyje. Zwłoki znaleziono na schodach domu niedaleko zakładu. W akcie zgonu stwierdzono: "śmierć nastąpiła w wyniku utraty ciepła". "Mam teraz wewnętrzną busolę" To zdarzenie, jak i wiele innych, mniej lub bardziej drastycznych, nic nie zmieniło w jego życiu. Wiedział, że alkohol działa na niego destrukcyjnie, ale pił intensywnie, z krótkimi przerwami, jeszcze przez kilkanaście lat. "Przyzwyczaiłem się do wzlotów i upadków. Do huśtawki emocjonalnej. Do nastrojów metafizyczno-euforycznych i psychofizycznego piekła. Jestem impulsywny. Bałem się, że kiedyś, pod wpływem alkoholu, kogoś zabiję. Ale piłem dalej" - zwierza się R. Przestał trzy lata temu gdy, po różnych życiowych perypetiach, zamieszkał w Starogardzie Gdańskim. Znajomy poprosił go, żeby poszedł z nim na mityng Anonimowych Alkoholików. Bywał na mityngach już wcześniej. W Sopocie. Nie pił przez kilka miesięcy, ale w końcu zawsze sięgał po butelkę z alkoholem. Tym razem mityng odbywał się w ośrodku dla osób uzależnionych. Pod wpływem nieokreślonego impulsu, po kilku spotkaniach AA, zapisał się na terapię. W grupie, do której trafił, było kilkanaście osób w różnym wieku. "Przeważali młodzi ludzie' - mówi R. "Niektórzy byli uzależnieni "krzyżowo": od alkoholu i od narkotyków. Parę osób skierował na leczenie sąd. Profesje różne: nauczyciel, stolarz, studenci, budowlańcy, sprzątaczka, biznesmeni... Składając podpis na kontrakcie, zobowiązałem się przede wszystkim do abstynencji alkoholowej i aktywnego uczestniczenia, przez 6 miesięcy, w zajęciach terapeutycznych. Tolerowano tylko trzy nieobecności. Reguły gry wydawały mi się uczciwe. Byłem, co istotne, nastawiony do terapii pozytywnie. Spotykaliśmy się trzy razy w tygodniu, zajęcia trwały trzy godziny. Była teoria i praktyka. Teoria, to na przykład zasada HALT (od ang. słów: hungry-głód, angry-złość, lonely-samotność, tired-zmęczenie - przyp. Z.P.), zgodnie z którą alkoholik powinien unikać głodu, złości, samotności i zmęczenia. Omawialiśmy ją. Uczestnicząc w psychodramach uczyłem się skutecznie odmawiać, gdy ktoś zaproponuje mi alkohol. Musiałem prowadzić dwa dzienniki ("głodu" alkoholowego i uczuć) oraz pisać krótkie rozprawki na określony temat. Mój dziennik "głodu" był nieciekawy. Po prostu nie miałem ochoty na alkohol, nawet we śnie. Sumiennie pisałem o emocjach. Uczucia są ważne. Przekonania bywają fałszywe, natomiast uczucia zawsze są prawdziwe. Nawet te, które są wywołane przez kłamliwe informacje. Nieprawdziwa wiadomość o śmierci bliskiej osoby wywołuje prawdziwy ból. Często działamy pod wpływem uczuć, ale nie jesteśmy ich niewolnikami. Zmieniając sposób myślenia o rzeczywistości, możemy inaczej tę rzeczywistość czuć. W trakcie terapii wyzwalałem się z tzw. pijanego myślenia. Po trzech miesiącach napisałem, według wyznaczonego "klucza", pracę i przeszedłem do grupy zaawansowanej. Ta praca to był taki uporządkowany "piciorys". Oprócz zajęć grupowych spotykałem się indywidualnie z terapeutką. Ja mówiłem, ona słuchała i zachęcała do zwierzeń. Wspólnie snuliśmy refleksje nad moimi przeszłymi i aktualnymi przeżyciami. Terapia pochłaniała mnóstwo czasu, ale dzięki niej lepiej siebie poznałem. Pisanie, czasem uciążliwe, zmusiło mnie do refleksji nad sobą. Bardziej teraz siebie rozumiem. No i przestałem być korkiem na alkoholowej fali. Mam wewnętrzną busolę. Żyję bardziej świadomie" - konkluduje R. "Chcesz im to zrobić?" Tuż przed wygaśnięciem kontraktu wykluczono go z grupy. "Ludzie w ciągu tych 6 miesięcy wykruszali się. Niektórzy tracili motywację, inni nie mogli pogodzić czasochłonnej terapii z pracą zawodową. "Mój szef krzywo patrzy na to, że ciągle się zwalniam. W końcu mnie wywali z roboty" - skarżył się często Mirek, który miał niezłą pracę w Straszynie. Na przedostatnich zajęciach, podczas przerwy, kolega poprosił, żebym poszedł z nim do sklepu. "Dwa piwa proszę" - rzucił do sprzedawcy. Myślałem, że żartuje. "Muszę się napić. Jeśli nie chcesz patrzeć, to wypiję za sklepem" - zwrócił się do mnie. Wypił te piwa i wróciliśmy na zajęcia. Nikt nie zorientował się w sytuacji. Ja milczałem. Złamałem tym samym ustalone wcześniej reguły gry. Sumienie nie dawało mi spokoju. Poprosiłem znajomego, z kręgu trzeźwiejących alkoholików, o radę. "Ty jedziesz do Anglii. Oni mają przed sobą maratony (ostatni kilkumiesięczny etap terapii - przyp. Z.P.). Po trudnych sześciu miesiącach zostało tylko kilka osób w grupie. Zostawiasz ich z facetem, który lekceważy zasady. Chcesz im to zrobić?" - zapytał patrząc mi w oczy. Spuściłem wzrok. Następnego dnia spotkałem się z kolegą. "Jutro na zajęciach przyznasz się do tego, że piłeś" - powiedziałem. "Przecież to tylko dwa piwa" - odparł. "Jeżeli ty tego nie zrobisz, to ja to powiem" - dodałem. Przyznał się. Ja ujawniłem, że od początku o wszystkim wiedziałem. Wykluczono nas z grupy. Mogliśmy jednak zacząć terapię od nowa. Wyjechałem do Anglii, kolega też zrezygnował z terapii. Pije do dzisiaj. To zdarzenie nauczyło mnie, że w pewnych sytuacjach życiowych nie ma miejsca na kompromisy" - stwierdza R. "Pijany papierowy tygrys" W Anglii R. przez przypadek znalazł się w Slough, miasteczku w pobliżu Londynu. Zamieszkał w kwaterze kontrolowanej przez zorganizowaną grupę przestępczą, wyłudzającą pieniądze od emigrantów z Polski. "Ta grupa dysponowała wieloma mieszkaniami. Panowała w nich atmosfera nieokreślonego zagrożenia. Oszukani ludzie ostro w tych kwaterach pili. Nie pracowali. Dochodziło do konfliktów. Sami stwarzali sobie piekło. Tam gdzie mieszkałem było inaczej. Czuliśmy się zagrożeni, ale wszyscy znaleźli pracę. Alkohol pojawiał się rzadko i w niewielkich ilościach. Żyliśmy zgodnie. Żartowaliśmy, że to jest pokazowa kwatera "mafii". Któregoś dnia w domku pojawili się dwaj pijani faceci. Przynieśli ze sobą trochę piwa. Twierdzili, że przyszli nam pomóc. Z każdym piwem mówili coraz bardziej od rzeczy. Nie wytrzymałem i powiedziałem żeby sobie poszli. W pokoju zrobiło się cicho. Jeden z osiłków podszedł do mnie i zamarkował uderzenie "z główki". Bałem się ale nie okazałem strachu. Trochę się zdziwił. "Ty nie wiesz z kim k... masz do czynienia" - wychrypiał. "Z kim?" - spytałem grzecznie. "Kulka jestem!" - wrzasnął osiłek i machnął mi łapą przed oczami. Cofnąłem się. "Pijany papierowy tygrys" - pomyślałem. Strach minął. Czułem, że osiłek mnie nie uderzy. Miałem rację. Faceci odgrażali się jeszcze. W końcu wyszli. Podziękowałem w duchu terapeutom z ośrodka. Terapia wzmocniła mnie psychicznie" - opowiada R. "Pić będę w Polsce" Ze Slough R. przeniósł się do Oxfordu. Podpisał tam miesięczny kontrakt z firmą, która zajmowała się usuwaniem zniszczeń po pożarach, powodziach i innych kataklizmach. Trafił do czteroosobowej polskiej brygady, która miała doprowadzić do porządku małą fabrykę, w której wybuchł wcześniej niegroźny pożar. Szefem grupy był Artur. "Ten kontrakt był dosyć intratny, dlatego Artur ściągnął z Polski Jurka, swojego ojca. Ja i Michał, młody chłopak spod Krakowa, załapaliśmy się, bo mieliśmy szczęście. Tworzyliśmy zgrany zespół. Malowaliśmy ściany, usuwaliśmy "spaleniznę" z dachu. Całkiem przyjemna robota. Artur i Jurek mieszkali w wynajętym mieszkaniu, a ja z Michałem w niewielkim hoteliku, opłacanym przez firmę. Jurek imał się w życiu różnych zajęć. Otwarcie przyznawał, że nie wylewa za kołnierz. W Anglii jednak zaparł się. Czasem wypijał piwo do obiadu, ale na tym kończył. "Pić będę w Polsce" - mówił. Michał nie pił, dopóki nie miał kasy. Pod koniec kontraktu dostał zaliczkę. Raz Artur darował mu niechęć do pracy i nieświeży oddech. Ale gdy kiedyś spóźnił się na wyjazd do roboty, Artur powiedział, żeby wracał do domu. Przyjął na ostatnie kilka dni kogoś innego" - mówi R. "Muszę mieć kobietę!" Gdy skończył się kontrakt, R. wyjechał do Londynu. Zamieszkał w tzw. skłocie (od ang. squat). Skłoty to opuszczone domy zajmowane przez "dzikich" lokatorów. W Londynie jest ich wiele. Nic dziwnego. Mieszkania w stolicy Anglii są drogie. Za miejsce w pokoju dwuosobowym trzeba zapłacić co najmniej 50 funtów tygodniowo. W skłocie mieszkało trzech Polaków. Jarek, który pierwszy dowiedział się, od znajomego, o kwaterze nadającej się do zamieszkania, uważał siebie za gospodarza domu. Bez skrupułów wykorzystywał kolegów. "Roman i Wojtek robili remont, Jarek dyrygował. Gdy się wprowadzałem, był w ciągu alkoholowym. Chłopaki schodzili mu z drogi. Leżał w swoim barłogu. Opuszczał go tylko po to, żeby coś zjeść lub skorzystać z kibla. Czasem nie zdążył, więc chata cuchnęła ekskrementami i uryną. "Zrób z nim coś! On przez tydzień pije, potem dochodzi do siebie i znowu zaczyna" - usłyszałem od Romana, nauczyciela z Podlasia. Gdy Jarek się ocknął, długo rozmawialiśmy. "Muszę mieć kobietę! Wtedy nie piję" - mówił. W fazie wychodzenia z ciągu Jarek był ciągle rozdrażniony. Złościł go każdy drobiazg. Sprowadził na kwaterę młodą dziewczynę z Polski, którą poznał przez Internet. Pił codziennie, ale ograniczył się do wina. Seks, kolacyjki przy świecach... Po tygodniu coś zaczęło się psuć między nimi. "Ona jest OK, ale to nie to" - mamrotał snując się po chacie ze szklaneczką w ręku. Gdy wyjeżdżałem, dziewczyna wprowadzała się do mojego pokoju" - mówi R. "Tu można liczyć tylko na siebie" W Londynie R. uczestniczył w kilku mityngach AA. "W trakcie terapii w Polsce przestałem chodzić na mityngi AA.. Nudziły mnie. Ludzie mówili długo i często nie na temat. Po pewnym czasie wiedziałem, co kto powie. Miałem wrażenie, że członkowie wspólnoty drepczą w miejscu. Sam fakt, że nie piją utożsamiają z życiowym sukcesem. Oczekują, że to "siła wyższa" rozwiąże większość ich problemów i pomoże wytrwać w abstynencji. W Londynie poszedłem na mityng, bo czułem się samotny. Byłem też ciekaw jak wyglądają takie spotkania poza Polską. Poznałem sympatycznych ludzi. Dobrze się wśród nich czułem. Wychodziłem z tych spotkań naładowany pozytywną energią. Na jednym z otwartych mityngów (mogą w nich uczestniczyć osoby nie należące do AA - przyp. Z.P.) rozmawialiśmy o pomaganiu innym. "Zawiozłam męża na "odtrutkę". W przychodni kobieta powiedziała mi, że jak mąż jest w złej formie i potrzebuje alkoholu, to powinnam kupić i dać mu" - żaliła się żona jakiegoś alkoholika. "Tu można liczyć tylko na siebie" - skwitował ktoś jej wypowiedź. "Tu człowiek albo szybko dojrzeje, albo wraca z biletem kredytowym do kraju" - pomyślałem. Zapamiętałem z tego spotkania też takie zdanie: "Najbardziej pomogli mi ci, którzy nie wiedzieli o tym, że mi pomagają". Może oczekiwałem od wspólnoty AA zbyt wiele? Czy przyjazna atmosfera, zrozumienie i czasem trafna myśl to mało?" - zastanawia się R. Alkoholizm nie jest chorobą? W stolicy Anglii R. poznał Dorotę, psychoterapeutkę pracującą w państwowym sektorze brytyjskiej służby zdrowia (NHS), prowadzącą też prywatną praktykę. Londyńska terapeutka stosuje metodę egzystencjalną. Nie uważa alkoholizmu za chorobę. "Ona w terapii kładzie nacisk na odpowiedzialność człowieka za własne życie" - wyjaśnia R. "Każdy powinien sam określić, czy alkohol zaburza jego funkcjonowanie w rzeczywistości, czy powoduje dyskomfort psychiczny. Przecież emigrant, który pije nałogowo, szybko staje się outsiderem. Opowiadała mi, że kiedyś przyszedł do niej na sesję czterdziestoletni mężczyzna. Nie pił już od jakiegoś czasu. Miał problem z nawiązywaniem kontaktów z ludźmi. Wręcz bał się wychodzić na ulicę. Nie radził sobie z załatwianiem prostych spraw, był zagubiony, cierpiał na bezsenność. Życie wydawało mu się bez sensu, pozbawione perspektyw. Ten mężczyzna był wyalienowany od samego siebie. Nie miał poczucia kontroli nad własnym życiem. Celem terapii nie było to, żeby wytrwał w abstynencji, ale żeby znalazł motywację do życia. On musiał znaleźć w rzeczywistości coś, co miałoby dla niego wartość. Musiał odzyskać poczucie wolności osobistej, poczuć, że ma możliwość wyboru i sam kieruje własnym życiem, a nie jest bezsilną ofiarą. Tak to przedstawiła. Rozmawialiśmy w restauracji. Wiedziałem, że Dorota nie byłaby zdziwiona, gdybym poprosił kelnera o piwo. Ja jednak ciągle pamiętam fragment "piciorysu" pewnego marynarza z Gdyni: "Najpierw piłem dla przyjemności, potem żeby czuć się normalnie, a na końcu to już chyba tylko po to, żeby nie zwariować. Butelka wystawiła mnie do wiatru! A obiecywała tak wspaniałe życie. Nadal żyję w jej cieniu. Przecież dla alkoholika kieliszek wódki to za dużo, a pełne wiadro za mało. Ciągle muszę o tym pamiętać". Nie poprosiłem o piwo. Wolę żyć w niewidocznym cieniu butelki niż ryzykownie ze sobą eksperymentować. Stawka jest zbyt wysoka. "Sprawa smaku" "Zbigniew Herbert, w znanym wierszu, udowadniał, że socjalistycznej rzeczywistości nie mógł zaakceptować ktoś, kto ma dobry smak. "Pijane myślenie", bełkot, rozedrgane ciało, cuchnący oddech, opuchnięta twarz, przekrwione oczy... To też "sprawa smaku". Poza tym picie nałogowe jest po prostu nudne. Tylko żeby się o tym przekonać, trzeba przestać pić" - kończy opowieść R. PS. Niektóre imiona zostały zmienione. |
- Blog Radosława S. Czarneckiego: Syndrom Pigmaliona i efekt Golema
- Blog Radosława S. Czarneckiego: Mury, militaryzacja, wsobność.
- Blog Radosława S. Czarneckiego: Manichejczycy i hipsterzy
- Pod prąd!: Spowiedź Millera
- Blog Radosława S. Czarneckiego: Wolność wilków oznacza śmierć owiec
- Warszawska Socjalistyczna Grupa Dyskusyjno-Czytelnicza
- Warszawa, Jazdów 5A/4, część na górze
- od 25.10.2024, co tydzień o 17 w piątek
- Fotograf szuka pracy (Krk małopolska)
- Kraków
- Socialists/communists in Krakow?
- Krakow
- Poszukuję
- Partia lewicowa na symulatorze politycznym
- Discord
- Teraz
- Historia Czerwona
- Discord Sejm RP
- Polska
- Teraz
- Szukam książki
- Poszukuję książek
- "PPS dlaczego się nie udało" - kupię!!!
- Lca
24 listopada:
1957 - Zmarł Diego Rivera, meksykański malarz, komunista, mąż Fridy Kahlo.
1984 - Powstało Ogólnopolskie Porozumienie Związków Zawodowych (OPZZ).
2000 - Kazuo Shii został liderem Japońskiej Partii Komunistycznej.
2017 - Sooronbaj Dżeenbekow (SDPK) objął stanowiso prezydenta Kirgistanu.
?