Czy można naśladować swoje lustrzane odbicie? Gdy chodzi o strategię wyborczą, Nicolas Sarkozy był raczej zdolnym uczniem technik politycznych stosowanych po drugiej stronie Atlantyku od 40 lat niż wynalazcą nowej alchemii na eksport. Nacisk kładziony na tematy takie jak upadek narodu i dekadencja moralna służył przygotowaniu terenu dla neoliberalnej terapii szokowej (la rupture – zerwanie z przeszłością), dla walki z "jedynie słuszną myślą lewicy", odpowiedzialną za zatrucie gospodarki i atrofię debaty publicznej. Uzbrojona intelektualnie w "Gramsciański" arsenał prawica nie obawia się już obnosić z przyjaźnią miliarderów (i pokazywać na ich jachtach). Opisuje też problem społeczny tak, by opozycja nie przebiegała już między bogatymi i biednymi, pracą a kapitałem, ale raczej między dwiema frakcjami "proletariatu": tymi, którzy na co dzień "wypruwają sobie żyły" z jednej, a "republiką pomocy społecznej" – z drugiej strony. Sarkozy zmobilizował konserwatywny ludek, ogłaszając się jego faktycznym prześladowanym reprezentantem. Prócz tego wykazał woluntaryzm polityczny, skierowany przeciw ponoć bezczynnej rządzącej elicie: amerykańska prawica nie musi pokonywać Atlantyku, żeby Sarkozy mógł jej podać powyższe wskazówki. Sama je przecież stosuje, od czasów Richarda Nixona. Chociaż powoływał się na wielkich francuskiej lewicy, Jauresa, Leona Bluma i Guy-Moqueta, tak naprawdę Sarkozy wykorzystał wszystkie najskuteczniejsze taktyki ostatnich prezydentów republikańskich USA.
Częstym motywem frazeologii Sarkozy’ego jest wizja upadku. Wezwanie do przywrócenia porządku jest tym bardziej naglące, im sugestywniej roztacza się wizję panującego chaosu. W 1968 r. kandydat prawicy Richard Nixon wychwalał "milczącą większość", która nie zgodzi się na chaos w ojczyźnie. Właśnie doszło do dwóch politycznych zabójstw – zginął Martin Luther King i Robert Kennedy – a ofensywa Tet komunistów wietnamskich pogrzebała amerykańskie nadzieje na zwycięstwo w Indochinach. Nixon nawoływał rodaków do wysłuchania "cichego głosu wśród krzyków": "Jest to głos olbrzymiej większości Amerykanów. Amerykanów zapomnianych, Amerykanów, którzy nie demonstrują na ulicach. Nie są rasistami, nie są obłąkani. To nie oni odpowiadają za pożar, który ogarnął nasz kraj"[1].
Sarkozy wykorzystał o wiele mniej dramatyczne zamieszki na przedmieściach (październik-listopad 2005 r.), aby podjąć wątek czasu zarazy. 18 grudnia 2006 r. w Ardenach głosił chwałę Francji, "która wierzy w zasługi i w wysiłek. Francji wytrwałej, Francji, o której się milczy, która nie skarży się i nie pali samochodów. Tutaj nie niszczy się tego, na co się ciężko zapracowało. Francji, która nie blokuje pociągów. Ta Francja ma już dość mówienia w jej imieniu".
Podobnie jak Nixon, Reagan i Bush, Sarkozy rozumie, że żadna kampania nie mobilizuje wyborców, jeśli składa się z litanii dobrych intencji, konsensualnych i nudnych zarazem. Trzeba zastosować język walki. Także amerykańska prawica odniosła sukces, niszcząc dominujący od początku lat 50. dyskurs demokratów Williama Jenningsa Bryana i Franklina Delano Roosevelta, który odrzucał społeczną polaryzację. Następcy Harry’ego Trumana nie mantrowali jeszcze "zwycięzca, zwycięstwo", ale już świtało im to w głowach. Ich hasło brzmiało: "adwersarz – oto wróg!".
Dla Partii Demokratycznej lęk, żeby nikogo nie odstraszyć (czyli obawa przed byciem prawdziwą partią lewicy) jest tak wielki, że zamiast nazywać przeciwników konserwatystami, określa się ich mianem "populistów". "Dziwna alchemia naszych czasów – mówi w 1952 r. Adlai Stevenson – przekształciła Demokratów w prawdziwą partię konserwatystów. Chcą oni zachować wszystko co dobre, budować solidnie i bez rozgłosu na tych samych fundamentach. Republikanie odwrotnie, zachowują się jak partia radykalna i dążą do rozmontowania instytucji mocno osadzonych w naszej tkance społecznej"[2].
Od grudnia 2005 r., ośmielony żywymi reakcjami, jakie wywołały jego propozycje (i prowokacje), Sarkozy przypomniał, że jego strategia opiera się właśnie na odwróceniu ról: "Bądźmy dumni, że jesteśmy partią zmiany. To socjaliści stali się konserwatystami"[3]. Pozostało mu jeszcze nazwać wroga. Wybór padł na lata 60., podobnie jak w przypadku Nixona i Reagana, tyle że oni działali w czasach bliższych tej okropnej epoce.
Przeciwstawić lewicy jej własny brak woli
Wrogiem będą "ci, którzy ogłosili, że wszystko jest dozwolone, że nie ma miejsca dla autorytetu, uprzejmości i szacunku. Że nie ma nic świętego, niczego co warte podziwu, żadnych reguł, żadnej normy, żadnego zakazu". To całe lata świetlne od jednoczących, choć mechanicznych przemówień prezydenta Chiraca i równie daleko od współczującego patosu "demokracji uczestniczącej" Ségolene Royal – patchworku idei, o których szybko zapomniano. Sarkozy umiał zawładnąć umysłami. Twierdził, że lewica – dziedziczka maja ‘68 – "zniszczyła szkołę Julesa Ferry", spowodowała "kryzys pracy", rozpętała "nienawiść do rodziny, społeczeństwa, państwa, narodu i Republiki". Następnie (bo po cóż zatrzymywać się w pół drogi) dodał, że to właśnie ona "przygotowała triumf drapieżcy nad pracodawcą, spekulanta nad pracownikiem" i bezustannie "kaja się przed bandytami".
Oto stara recepta prawicy: żeby uniknąć dyskusji o interesach ekonomicznych – co jest rozsądne, kiedy broni się akurat interesów mniejszości – trzeba zaprezentować swoje nieprzejednanie w kwestiach wartości: porządek, szacunek, zasługi i religię. To posunięcie bardzo trafne, kiedy lewica nie nazywa po imieniu swojego przeciwnika przy założeniu, że w ogóle go jeszcze posiada. Pewnego dnia sekretarzowi socjalistów Hollande’owi wymknęło się, że lewica może dobrać się do "bogatych". Wobec awantury, którą wywołał, od tamtej pory Hollande gryzie się w język. Pozostają więc wartości. Mówienie o nich pozwala konserwatystom zasiać niezgodę wśród ludu, który jest zwykle bardziej podzielony w kwestiach moralności i dyscypliny niż wyższej pensji.
Tak w Ameryce, jak i we Francji prawica nie ograniczała się wyłącznie do moralnego wymiaru "upadku". Chodzi także o określone typy polityki ekonomicznej, które podważyły "wartość pracy" (work ethic w przypadku USA). Demokraci mieli stworzyć bezrobocie, podwyższając podatki, socjaliści zaś – zniechęcić do wysiłku, skracając czas pracy. Prawica nie akceptuje takich pomysłów, oczekując dobrodziejstw niewidzialnej ręki.
To tutaj popełniamy często błąd, kiedy mówimy o neoliberalizmie. Jego praktyka nie polega na bierności laissez-faire. Zarówno Reagan, jak i Bush wielokrotnie "interweniowali" w sprawy rynku, faworyzując interesy szefów przedsiębiorstw i właścicieli kapitałów, które utożsamiali z interesem narodowym. W roku objęcia władzy Reagan podjął trzy zasadnicze decyzje: stłumił strajk kontrolerów lotu, zwalniając 12 tysięcy pracowników i likwidując ich związek, zamroził płacę minimalną (wzrośnie ona tylko raz w czasie jego urzędowania), i wreszcie – radykalnie obniżył najwyższą stopę podatku (z 70% w 1981 r. do 28% w 1987 r.).
Te trzy decyzje polityczne były spójne. Koniec syndykalizmu faworyzuje transfer części bogactwa od pracy do kapitału, z płacy do dywidendy. Czy to na pewno przypadek, że Sarkozy planuje zmierzyć się ze związkami zawodowymi, podobnie jak Reagan w 1981 r., a Thatcher w latach 1984-1985? Obietnica ograniczenia prawa do strajku w sektorze publicznym (transport i szkoły) pozwala lepiej zrozumieć, że w opinii Sarkozy’ego to pracodawcy, a nie pracownicy zatroszczą się o "wartość pracy".
W styczniu 1978 r., w niecały rok po objęciu urzędu, prezydent Carter zwraca się do współobywateli z prośbą o "cierpliwość i dobrą wolę". Zwraca się do nich tymi słowy: "Są granice tego, co może zrobić państwo. Nie może ono rozwiązać naszych problemów. Nie może wytyczać nam celów. Nie może określać naszej wizji. Nie może też wyeliminować biedy, zapewnić dostatku ani też obniżyć inflacji. Nie może ocalić naszych miast, zwalczyć analfabetyzmu i dostarczyć energii"[4]. Od lipca 1980 r. Ronald Reagan przygotowuje się do konfrontacji z prezydentem oskarżanym o bezradność wobec kryzysu energetycznego oraz o jednostronne rozbrojenie w przypadku Iranu i Związku Radzieckiego. Ten "liberał" przeciwstawia się rzekomej neurastenii swojego oponenta, objawiającej się w "słabości, przeciętności i niekompetencji". "Być może u sterów stoi marynarz, ale okrętowi brakuje kapitana (…). Nasze problemy powodują cierpienie i niszczą moralną tkankę u prawdziwych ludzi, którzy nie muszą słuchać od rządu, że wszystko to ich wina"[5]. Oczywiście Reagan nigdy nie powiedziałby, jak Sarkozy, że "Jeśli chcemy sprawiedliwego społeczeństwa, musimy najpierw mieć silne państwo"[6]. Błędem jest jednak sądzić, że woluntarystyczny dyskurs francuskiego prezydenta odróżnia go zasadniczo od amerykańskich prawicowych liberałów.
Podobnie jak Reagan, Sarkozy nie wahał się kontrastować własnej energii z "inercją" i "demobilizacją" swoich poprzedników. 14 lipca 2005 r., w odniesieniu do Chiraca, jako ówczesny minister spraw wewnętrznych powiedział o "Ludwiku XVI, który instaluje w Wersalu zamki do drzwi, w czasie gdy Francja groźnie pomrukuje". W tym kontekście socjaliści często się narażali. Mówili, że problemy są złożone, wymagają europejskiej konsultacji, a "państwo nie jest wszechmocne".
Woluntarystyczna homilia była szczególnie dobrze przyjmowana w poprzemysłowych regionach pogrążonych w kryzysie: "Nie podoba mi się polityka, która zadowala się zarządzaniem. Nie lubię polityki, która przekonuje, że nic nie da się zmienić. Nie lubię, kiedy mówi, że świat jest taki, jaki powinien być. Nie lubię, gdy ogłasza: próbowaliśmy już wszystkiego! Nie podoba mi się taka polityka! Nie wierzę w nią!"[7]. Prawdą jest, że Jacques Chirac używał takiego języka już przed dwunastoma laty. Wygrał wybory. W każdym razie, "Europa" zobowiązuje: nowy prezydent także nie będzie mógł robić wszystkiego, co mu się podoba. Jego przyjaciele miliarderzy nie mają się czym martwić: "Mówią nam: niech kapitał zapłaci. Ale jeśli kapitał płaci zbyt wiele, po prostu odchodzi"[8]. W przypływie dobrego nastroju Johnny Hallyday obiecał, że wróci ze Szwajcarii, jeśli tylko rząd obniży podatek od spadków. O to akurat nie musi się martwić.
Afiszowanie się z wolą zerwania wymaga walki na idee. W tej sprawie prawica nigdy nie była tak głupia, jak sądziła lewica. Ta ostatnia szczyci się petycjami intelektualistów i artystów, które albo wywołują sarkazm, albo zwyczajnie pozostają bez echa. Sarkozy, pewien poparcia swego obozu, od 2003 r. budował korpus ideologiczny w opozycji do "socjaldemokratycznego moralizatorstwa". Obiecał zrobić wszystko, czego "prawica republikańska nie miała odwagi zrobić, ponieważ było jej wstyd być prawicą"[9]. Następnie tydzień po tygodniu budował i retuszował swój program.
"Żeby idea przyjęła się w kraju – tłumaczył Sarkozy – powinna przez mniej więcej rok czasu sączyć się do umysłów"[10]. Rok to niewiele, ale wystarczy, kiedy korzysta się ze wsparcia mediów, ministrów i pracodawców, którzy – wszyscy bez wyjątku, za przykładem Nicolasa Bavereza – lamentują nad "Francją, która upada" z powodu "eutanazji pracy". Kandydat wspierał się diagnozami raportu Camdessusa, wypieczonymi z tej samej ideologicznej mąki co pamflety Bavereza[11], tylko nieco mniej karykaturalnymi. Droga przez pustynię okazała się dla Sarkozy’ego szlakiem kolejnych oaz. Pozycyjna wojna kulturalna zamieniła się w Blitzkrieg. Gdzie był właściwie nieprzyjaciel? "Domagam się – ironizował – porównania z liderem największej partii opozycyjnej. Jakież to nowe idee zaproponował Francois Hollande w ciągu ostatnich czterech lat?"[12].
Dwóch wielkich praktyków walki na idee musiało przejść o wiele bardziej krętą drogę: ultraliberał Friedrich Hayek, który odważył się "pomyśleć niemożliwe", czekał 30 lat, zanim jego idee przyjęli przywódcy polityczni (Thatcher, Reagan, Pinochet) i zabrali się za ich realizację. Włoski komunista Antonio Gramsci zmarł, gdy Benito Mussolini był wciąż u władzy. Jednak ci dwaj wielcy intelektualiści istotnie zrywali z dominującą ideologią swoich czasów. Nie mieli do dyspozycji wielkich pudeł rezonansowych: telewizji TF 1, tygodnika Point ani Europe 1.
"Analiza Gramsciego jest moja analizą"
Wierny strategii cytowania najbardziej nieoczekiwanych autorów, Nicolas Sarkozy wolał włączyć swój program w krąg myślenia włoskiego komunisty niż austro-amerykańskiego ultraliberała. "W istocie rzeczy – mówił Sarkozy – analiza Gramsciego jest moją analizą: władzę zdobywa się ideami. Po raz pierwszy człowiek prawicy podejmuje tę walkę. W 2002 r., 15 dni po tym, jak rozpocząłem pracę w ministerstwie spraw wewnętrznych, niektóre gazety zaczęły mnie atakować, twierdząc, że Sarkozy prowadzi wojnę przeciw biednym. Powiedziałem sobie: albo odejdę i nie będę mógł nic zrobić, albo zacznę walkę ideologiczną, pokazując, że bezpieczeństwo jest przede wszystkim w interesie najbiedniejszych. Od 2002 r. toczę więc walkę o idee. Co wieczór mówię o szkole, oskarżając dziedzictwo 1968 r. Obnażam relatywizm intelektualny, kulturalny i moralny. Przemoc ludzi lewicy pod moim adresem wynikała stąd, że rozumieli oni stawkę"[13].
Preferując od lat 60. "żywe kolory w pastelowej tonacji", Ronald Reagan zdecydowanie wyprzedził Sarkozy’ego i zadał kłam twierdzeniom politologów, że wybory wygrywa się w centrum. Zaproponował "wybór zamiast echa". W jego wypadku ryzyko uchodzenia za ekstremistę miało jednak swoją cenę. Choćby taką, że między 1954 a 1962 r. musiał, jako rzecznik General Electric, wygłaszać setki przemówień gloryfikujących kapitalizm. A także taką, że na poparcie swojej partii i na Biały Dom czekać musiał prawie 15 lat. Jako prezydent lubił emocjonalnie cytować Johna Kennedy’ego, zapominając, że w 1960 r. zwalczał kandydaturę demokraty, pisząc do Nixona, że "pod młodzieńczą aparycją [Kennedy’ego] kryją się stare idee Karola Marksa. Nie ma nic nowego w jego idei wszechmocnego państwa. Hitler nazywał ją narodowym socjalizmem"[14]. Wkrótce okaże się, czy Sarkozy docenia Jauresa w tym samym stopniu, co Reagan Kennedy’ego.
Często pyta się o szczerość Sarkozy’ego. Czy można prezentować się jako ofiara "politycznej poprawności", jeśli przez cztery z ostatnich pięciu lat piastowało się urząd ministra spraw wewnętrznych, rozpieszczanego przez media i pracodawców? Niektóre amerykańskie przykłady pomogą nam odpowiedzieć. W 1961 r. eseistka i pisarka Ayn Rand, uciekinierka ze Związku Radzieckiego, której książki sprzedawały się w milionach egzemplarzy, napisała artykuł zatytułowany (bez ironii!): "Najbardziej prześladowana mniejszość w Ameryce – big business"[15]. W tamtym czasie czarnoskórzy mieszkańcy południa nie mieli jeszcze prawa głosu. Prowincjusz Nixon sądził, że fotogeniczna dynastia Kennedych nim gardzi. George W. Bush, chociaż studiował na Yale i w Harwardzie, także widział siebie jako rebelianta: małego Teksańczyka prześladowanego przez postępowych snobów.
Mer Neuilly rzecznikiem ludu...
W swoich pamiętnikach Peggy Noonan, autorka najsławniejszych przemówień Reagana, podsumowuje w dwóch zdaniach prawicową fantazję wiecznej dysydencji. Nie ostudziły jej nawet lata republikańskich rządów. "Ludzie pytają mnie wciąż, jak to możliwe, że kobieta z mojego pokolenia mogła stać się konserwatystką. Trudno powiedzieć, kiedy zaczął się mój bunt". Kilka stron dalej ironizuje na temat Demokratów: "Zarabiają po 50 tysięcy dolarów rocznie od 32 roku życia, a ciągle czują się oblężeni"[16]. Dobrze powiedziane. W wieku 32 lat Nikolas Sarkozy, przedstawiający się jako wieczny parias, był już merem Neuilly – jednego z najbogatszych miast we Francji. Inwazja psychologicznego gadulstwa we francuskim życiu politycznym może to wyjaśnić: najmniejsza uraza miłości własnej chłopca zmienia dziedzica w męczennika. "Od 2002 r. – powiedział niedawno Sarkozy – znajdowałem się na marginesie systemu, który mnie nie chciał. Gdy byłem szefem UMP, kontestowano moje idee, a gdy byłem ministrem – odrzucano moje propozycje[17]". Tym razem Gavroche zwyciężył...
Wydaje się bardzo trudne, by kandydat korzystający z poparcia pracodawców, który głosi radykalne obniżenie podatku dochodowego, zniesienie lub zmniejszenie podatku spadkowego i obniżenie podatków przedsiębiorstwom mógł zaprezentować się jako kandydat ludu. Po raz pierwszy udało się to w USA. Sukces ten można odnieść, odwołując się do uczuć narodowych (antykomunizm, a potem walka z terroryzmem) i do fiskalnego resentymentu "drobnego podatnika" wobec "wielkiego beneficjenta". Nie wolno też zapominać o "tradycyjnych wartościach moralnych" (sprzeciw wobec homoseksualizmu) i pobłażliwości prawników wobec przestępców. Oto cała paleta Sarkozy’ego. Nie odwoływał się jedynie do religii, nawet jeśli jego zdaniem "kwestia duchowości jest zbyt mało doceniana w stosunku do socjalnej"[18].
Sukces amerykańskiej i francuskiej prawicy nie wynika jedynie z talentów wyborczych jej rzeczników. Obie skorzystały na osłabieniu kolektywów robotniczych i demobilizacji aktywistów, co popchnęło wielu wyborców o skromnych dochodach do bardziej indywidualistycznego sposobu patrzenia na politykę. To do nich był skierowany dyskurs "zasługi i wyboru". Chcą wybierać (szkołę, dzielnicę), aby nie być skazanym na najgorszy los. Uważają, że ich zasługi są niedoceniane. Pracują ciężko, a zarabiają mało. Niewiele więcej, jak sądzą, niż bezrobotni i imigranci. Przywileje bogatych są dla nich czymś tak odległym, że mało ich obchodzą.
To także nic nowego. Pod koniec lat 60. międzynarodowa konkurencja i strach przed deklasacją społeczną zaczęły wypierać rooseveltowski populizm – optymistyczny, zachłanny i egalitarny – zastępując go populizmem prawicowym, żywiącym się strachem milionów wyborców. To dzięki niemu udało się wyznaczyć nową linię podziału, nie między bogatymi a biednymi, a pomiędzy pracownikami a petentami opieki społecznej, białymi a mniejszościami rasowymi, robotnikami a aferzystami.
Reagan lubił opowiadać historię (fałszywą) o pewnej "królowej opieki społecznej, która używa osiemdziesięciu nazwisk, trzydziestu adresów i dwunastu numerów ubezpieczenia, dzięki czemu jej dochód przekracza 150 tysięcy dolarów rocznie". Jak przyznaje jeden z architektów republikańskiej strategii z lat 80., Lee Atwater, czytelnicy "National Enquirer" (skandalizujący dziennik sprzedawany za grosze w supermarketach) nie znajdą tam "historii o miliarderze posiadającym pięć cadillaców, który od 1974 r. nie płaci podatków". Nie wspominają o tym także Demokraci, bojąc się oskarżeń o używanie języka walki klas. "Znajdziemy tam za to – ciągnie Atwater – historię typa, który siedzi na ganku, popijając alkohol kupiony za bony żywnościowe".
Sarkozy nie godzi się, żeby "ci, co nie chcą pracować, żerowali na tych, którzy wstają wcześnie i pracują ciężko". Przeciwstawił "Francję, która wcześnie wstaje" – "Francji pomocy społecznej". Czasem wzorem amerykańskim podkreślał moralny i rasowy wymiar tego podziału.
Obserwując francuskie wybory prezydenckie, Peggy Noonan – republikańska rebeliantka – przeszła nowe nawrócenie: "To ulga móc znów podziwiać Francję. I to nie tylko za to, że wybrała konserwatystę, ale też za to, w jaki sposób to uczyniła"[19].
Przypisy:
[1] Wystąpienie na konwencji Partii Republikańskiej 8 sierpnia 1968 r.
[2] Adlai Stevenson, wystąpienie z 3 października 1952 r. Cytat za: John Gerring Party Ideologies In America 1828-1996. Cambridge University Press 2001, s. 249.
[3] Wystąpienie przed Konwencją UMP 30 listopada 2005 r., cyt. za: Eric Dupin, A droite trute, Paryż, Fayard, s. 143.
[4] Orędzie o stanie państwa, 15 stycznia 1978 r.
[5] Wystąpienie z 17 lipca 1980 r. przed konwencją Republikanów w Detroit.
[6] Wystąpienie na konwencji UMP 30 listopada 2005 r.
[7] Wystąpienie w Marsylii 19 kwietnia 2007 r.
[8] Wystąpienie z 22 czerwca 2006 r.
[9] Wystąpienie w Tuluzie 12 kwietnia 2007 r.
[10] N. Sarkozy cytowany przez Carla Meeusa, Point, 17 maja 2007.
[11] Nicolas Baverez, La France qui tombe, Paryż 2003, s. 83.
[12] N. Sarkozy, L’Express, 17 listopada 2005.
[13] Le Figaro, 17 kwietnia 2007.
[14] "Text of 1960 Reagan letter", The New York Times, 27 października 1984.
[15] W: Ayn Rand, Capitalism, the unknown ideal, Nowy Jork 1967.
[16] Peggy Noonan, What I saw at the Revolution: A political Life in the Reagan Era, Nowy Jork 1990, s. 15 i 26.
[17] Le Figaro, 17 kwietnia 2007.
[18] Philosophie Magazine, Paryż, kwiecień 2007.
[19] The Wall Street Journal, 14 maja 2007.
Serge Halimi
tłumaczenie: Michał Kozłowski
Tekst pochodzi z miesięcznika "Le Monde Diplomatique. Edycja polska".