Nie pozyska ich dla siebie ani bezideowa postkomunistyczna nomenklatura partyjna, ani salonowa młodzież pisująca eseje dla samej siebie. A tylko oni - znając problemy społeczne, nie tylko te opisane - mogą proponować skuteczne rozwiązania polityczne z dala od partyjnego reklamiarstwa i kolaboracji z biznesową oligarchią.
Polska to dziwny kraj. Zamieszkujący w nim liberałowie żądają dotacji publicznych dla prywatnych firm, nacjonaliści protestują przeciw udziałowi wojska w misjach wojennych, konserwatyści postulują rewolucyjne zmiany w funkcjonowaniu państwa. Najdziwniejszym tworem politycznym jest jednak lewica, a raczej to, co lewicą zwać się zwykło - czyli Sojusz Lewicy Demokratycznej.
Anty-lewica
Nazwa formacji, sugerująca, że mamy do czynienia z aliansem sił społecznych zbudowanych na podłożu demokratycznym, w rzeczywistości ukrywa zaskakujący konglomerat sojuszników krucjaty wojennej obecnego prezydenta USA i obrońców stanu wojennego. Młodym technokratom powtarzającym slogany o europejskości i genialności wolnego rynku towarzyszą osobnicy o skroniach posiwiałych w boju o wolność ludu toczonym w duchocie konferencyjnych sal, związkowcom z koncesjonowanej przez PRL nomenklatury fabrycznej - lokalne gwiazdy biznesu.
Cechą Sojuszu jest więc różnorodność, choć nie w pełni. Bezrobotni obywatele, społecznicy-wolontariusze czy przedstawiciele tak umiłowanej przez lewicę na całym świecie wielkoprzemysłowej klasy robotniczej raczej po biurach partii nie spacerują, wybierając - jako aktywiści lub klienci - różne Caritasy i prawicowe mityngi albo racząc się piwem przed telenowelą.
Jedynym przełożeniem "lewicy demokratycznej" na zwykłego zjadacza chleba jest federacja związków zawodowych znana od lat z zasiadania w kolejnych parlamentach, wyjątkowej ugodowości na poziomie zakładów (za wyjątkiem górników) i niemrawych procesji ulicznych zwanych żartobliwie demonstracjami.
Niewątpliwie skład społeczny Sojuszu oraz formy aktywności jego członków różnią się od praktyki życia zarówno polskich partii lewicowych w okresie II Rzeczpospolitej, jak i wielu sił tego nurtu na Zachodzie. Atutem stronnictw lewicowych była od zawsze dążność do umasawiania życia politycznego, a drogą do tego – tworzenie inicjatyw społecznych bezpośrednio lub wsparcie dla nich. Powszechnie dostępne odczyty i dyskusje, lokalne biblioteki, tanie jadłodajnie są w stanie stać się wabikiem dla szerokiej publiczności, ucząc równocześnie przyszłych kandydatów do władzy praktycznej realizacji konkretnych projektów i dając im sposobność pozyskania od obywateli wiedzy, której brak w podręcznikach.
Jednak myśl, że tak mogłaby wyglądać polska lewica, nie zakiełkowała jeszcze w głowach polityków SLD, a jedyną grupą interesu, której podjęli się bronić działacze partii, jest wspólnota funkcjonariuszy byłej policji politycznej, której każdy rzeczywisty lewicowiec - a więc człowiek dążący do zmiany społecznej - z natury rzeczy gorąco nienawidzi. Wyróżniający część działaczy prymitywny antyklerykalizm - intelektualny odpowiednik antysemityzmu na prawicy - obsesyjny kult mniejszości seksualnych i aborcyjna żarliwość nie wydają się autentyczne, bo tematy te wysuwano na pierwszy plan głównie w sytuacjach kryzysowych dla Sojuszu, unikając ich jak ognia w chwili sprawowania władzy.
Obrońcy ludu miast i wsi
Trzeba przyznać, ów brak aktywności społecznej formacja postkomunistyczna w pełni rekompensuje działaniami na forum stricte politycznym, opierając się o swoje niezwykle barwne kadry. Narzekanie na brak inicjatywy w tej sferze byłoby tu głęboko krzywdzące, podobnie jak zarzut braku konsekwencji w podejmowanych działaniach, choć tej ostatniej wyraźnie brakowało, gdy chodzi o retorykę. Patron Sojuszu, Aleksander Kwaśniewski, nie wahał się wszak podejmować wielu odważnych, męskich decyzji - takich jak wprowadzenie Polski do wojny z Irakiem - wyglądających dziś, jakby były podejmowane pod wpływem gnębiącej go filipińskiej przypadłości.
Rzesza drobnych przedsiębiorców będzie mu też zapewne wdzięczna do kresu swych dni za wybór na prezesa banku skrajnego monetarysty, rozumiejąc dobrze, że ktoś w końcu musiał się swoimi odsetkami składać na nadpłynność banków i doceniając szczerość, z jaką motywował to opiniami zagranicznych inwestorów. Z kolei czołowa męczennica Sojuszu, Barbara Blida, nie pozostanie we wdzięcznych sercach polskich rodzin jako autorka ustawy o eksmisji na bruk tylko dlatego, że przez skromność ani ona, ani jej partia unikały przypominania o tym, kto tak efektywnie zwiększył szanse życiowe polskiej biedoty...
Zręby III Rzeczpospolitej dzielnie umacniali premierzy Leszek Miller i Marek Belka, pierwszy - dokonując radykalnych zmian w prawie pracy na korzyść przedsiębiorców, drugi - znosząc bariery dla kontroli czynszów. Obaj podważyli tym samym skutecznie twierdzenia politologów i nadzieje części obywateli, że lewica ma chronić obywateli przed nadużyciami posiadaczy własności. Demokratyczne i lewicowe skłonności SLD doskonale uosabia postać Krzysztofa Janika, który jako polityczny nadzorca policji za pomocą pałowania robotników w podwarszawskim Ożarowie toczył boje o prawa przedsiębiorcy do niszczenia rentownych miejsc pracy.
Niegodziwością byłoby też zapominać o sztandarowym polskim demokracie, Ryszardzie Kaliszu, niewahającym się z okazji jednego ze szczytów gospodarczych terroryzować stolicy Polski najazdem tysięcy policjantów dla obrony przed rzekomymi zamieszkami alterglobalistów, choć w kraju jest ich może kilkuset, a monitorowanie granic nie stanowi w XXI w. problemu. Nic dziwnego, że przywódcą takiej plejady gwiazd został Wojciech Olejniczak, człowiek może nieco bezbarwny i ogólnikowy, ale posiadający rzadki w swoim środowisku walor osoby, która w okresie swojego udziału we władzy - w roli szefa resortu rolnictwa - nic istotnego nie zepsuła.
W okresie namiętnych debat nad jakością projektu znanego jako Trzecia Rzeczpospolita, którego postkomuniści jawią się nam dziś jako zagorzali obrońcy, ba - wręcz fanatyczni wielbiciele – warto przypomnieć, że entuzjazm ów jest raczej świeżej daty. Dążąc do władzy w latach 90., nieustannie szermowali oni hasłami w rodzaju "Tak dalej być nie musi", krytykując - co prawda jedynie wąskim zestawem banalnych ogólników – przejawy wątpliwej jakości geniuszu ekonomicznego a la Leszek Balcerowicz. Fakt jednoczesnego brylowania po salonach (jak również mrugania okiem do nostalgików PRL) i werbalnego solidaryzowania się z biedotą nie powinien zresztą dziwić.
Mamy w końcu do czynienia z ludźmi, którzy w ciągu jednej nocy zmienili poglądy z marksistowskich na liberalne i których jedynym odruchem po przegranej własnego projektu politycznego było przyłączyć się do zwycięzców.
Po jakie licho?
Mimo wszystko utrzymywanie, że SLD to partia lewicowa, należy do kanonów zachowań polskich elit. Po co jednak obywatelom o prospołecznych poglądach owa dziwaczna postkomunistyczna parada oszustów, skoro zatruwa swoim jadem wszystko co dookoła, a jej odpryski - partia Marka Borowskiego czy środowisko "Krytyki Politycznej” - nie są w stanie wypracować lewicowej alternatywy?
A może nie o nie chodzi, skoro uciekinierzy z Sojuszu przyklejają się do dawnych kamratów przy każdych wyborach, a młodzi intelektualiści wydają dzieło Lenina, zapominając jednocześnie o umieszczeniu pojęcia "polityka społeczna" w opracowanym przez siebie "Krytyki Politycznej Przewodniku po lewicy"?
Odpowiedź jest prosta. Dziś oficjalna lewica to jeszcze jeden salon, tyle że jeszcze bardziej oderwany od zwykłego człowieka niż konkurencja. Konserwatyści nauczyli się już polityki regionalnej, liberałowie zmienili komunikat na nieco bardziej czytelny niż gaworzenia Bronisława Geremka, a kawiorowa lewica jak żyła na księżycu, tak dalej żyje. Jej jedyna część, którą można by posądzać o ambicje intelektualne - młoda inteligencja skupiona wokół Sławomira Sierakowskiego - nie ukrywa, że wyłącznym celem jej istnienia jest toczenie dysput intelektualnych z jajogłowymi o innych poglądach w ramach walki o tzw. hegemonię kulturową, czyli dominację w sferze wartości i idei.
Zwykłym obywatelom - niczym średniowiecznym chłopom podsłuchującym dysputy jaśniepaństwa w czasie pełnienia posług na dworze czy zamczysku - owa koncepcja działania przypisała rolę biernych odbiorców treści tworzonych przez tęgie mózgi "Krytyki Politycznej" i salonów prawicy. Według tej koncepcji (godnej zaprawdę Klubu Zachowawczo-Monarchistycznego) przeciętny śmiertelnik może co najwyżej dokonać wyboru jednego z przedstawianych modeli (uznać prymat jednego z intelektualnych monarchów), akceptując go koniecznie od A do Z (jak prawa socjalne, to i automatycznie prawo do adopcji przez pary homoseksualne), a i to wówczas, jeśli wcześniej przebije się przez osobliwy nowo lewicowy bełkot, równie zrozumiały dla ludu, jak niegdysiejsze msze po łacinie czy francuszczyzna elit.
Pozostali przedstawiciele lewicowych salonów - politrucy liberalnego postkomunizmu w rodzaju Marka Borowskiego – w ogóle nie są w stanie wyjść poza poziom agencji reklamowej i krótkiego komunikatu "głosuj na mnie" podpartego trzema czy czterema ogólnikami, które mógłby wymyślić każdy, w kwadrans i to nawet po dużej wódce. Tymczasem miejsce lewicy jest tam, gdzie było w czasach jej powstania - na poziomie zakładów pracy, stowarzyszeń lokatorskich, wspólnot spółdzielców i inicjatyw społecznych. Jeżeli tych ostatnich braknie, to rolą działaczy jest je wytworzyć, a nie udawać jakąś dziwaczną polityczną nadbudowę do nieistniejącej bazy. Wbrew pozorom to wybór pragmatyczny, a nie jakiś naiwny idealizm.
Co z kucharką z Kwidzynia?
Dla lewicy polityka może być tylko przedłużeniem działalności o charakterze typowo społecznym przez zabieganie o decyzje polityczne, np. ograniczenia prawa własności na rzecz pracowników czy lokatorów. Gdyby taki kontakt ze zwykłymi obywatelami istniał, być może działacze oficjalnej lewicy nie mieliby odwagi udawać, że czołowe problemy współczesnej Polski to prześladowanie pobierających kilkutysięczne emerytury funkcjonariuszy dawnego aparatu represji czy społeczny ostracyzm społeczny wobec gejów.
Może zauważyliby rzesze Kowalskich, którzy nie mają czym dojechać do roboty ze swojego miasteczka, trzęsą się ze strachu przed wyzyskiem czynszowym czy lekceważeniem przez pracodawcę terminu wypłaty albo przez długie lata nie są w stanie znaleźć zatrudnienia na warunkach Kodeksu Pracy. Bredzenia o kaczyzmie - faszyzmie nie pomogą zainteresować sobą ślusarza z Małkini czy kucharki z Kwidzynia, bo to dla nich żaden temat.
Taka społeczna forma działania miałaby i ten atut, że z czasem ukształtowałaby się na lewicy grupa działaczy jakościowo innych od pokolenia Szmajdzińskich czy Siemiątkowskich, znających problemy społeczne od dołu i zbyt zaangażowanych w to co robią, aby zgadzać się na kolaborację z liberałami. Takiej lewicy - szczerej, zaangażowanej, fachowej - Polska potrzebuje, tak jak wówczas, gdy u progu niepodległości tworzono podwaliny ruchu spółdzielczego, związkowego czy robotniczych inicjatyw edukacyjnych.
I tylko taka lewica może pomóc realizować prawdziwy europejski sen - marzenie o tym, że bezrobotny z lubuskiego czy robotnik z Olsztyna, oprócz prawa do wolności słowa czy zgromadzeń, będzie miał przyzwoite mieszkanie, pracę lub zasiłek, z którego wystarczy zawsze na obiad, książkę czy wyjazd na weekend i trochę wolnego czasu na realizację swych pasji i marzeń.
Andrzej Smosarski
Autor jest działaczem Lewicowej Alternatywy. Tekst ukazał się w "Dzienniku".