Nie tęsknię za rządami PiS-u i przystawek, to pewne. A jednak odmieniec powinien zawsze być szczególnie uwrażliwiony na retorykę "normalności", bo jest to retoryka niebezpieczna i niebezpiecznie powiązana ze wszelkiej maści konserwatyzmem. W pewnym sensie obecna, po-pisowska sytuacja w kraju jest dla odmieńca większym zagrożeniem niż rządy moherowej koalicji. Nie chodzi już nawet o to, że homofobiczna retoryka naszej ex-władzy spowodowała ogromną mobilizację środowiska LGBT, ani o to, że zrażeni do kaczyzmu Polacy zaczęli utożsamiać homofobię z całym tym kaczystowskim oszołomstwem i siłą rzeczy przesunęli się w stronę postaw bardziej tolerancyjnych. O tym napisał między innymi niejaki Niebieski Johnny na portalu homiki.pl: Kaczyńscy i spółka "rozbudzili to, co było uśpione" i szturmem wprowadzili tematykę LGBT do mediów zaraz po wyborach; a co mamy po wyborach?
Nic. To już więcej się działo za czasów partii kartoflanej. O wiele więcej niż za rządów lewicy. Wtedy pozornie można było spać spokojnie, natomiast, gdy do głosu doszli konserwatyści-socjaliści (sic!), to się człowiek mobilizował. Pamiętam moje dumne opisy na gadu-gadu, rozsyłanie durnych maili z kaczkami do znajomych, długie dyskusje o państwie policyjnym. A teraz niby jest spokojnie, ale jakoś tak dziwnie. Jak to mawia moja koleżanka: "Zaraz się tu zesramy chyba?".
Pomimo wielu działań i inicjatyw związanych ze środowiskami LGBT, nastąpiło jakby uśpienie odmieńczej czujności, ponieważ środowiska te wpisały się w dużej mierze w retorykę normalności. Jednak wystarczy przyjrzeć się uważniej strategii Donalda Tuska i innych liderów jego partii, żeby dostrzec szereg zagrożeń. W stosunku do kwestii odmienności seksualnej Tusk i spółka stosują wygodną strategię przemilczania; przyparci do muru, wygłaszają kilka zdawkowych, ogólnikowych uwag, z których nic nie wynika i których celem jest przyklepanie zastanego porządku. Nawiązując poniekąd do znanej pisowskiej bajki-kreskówki, można by powiedzieć, że Kaczyńscy stosowali politykę "wywoływania wilka z lasu", tymczasem nasi obecni włodarze robią wszystko, aby wilk pozostał bezpiecznie ukryty w lesie i nie zakłócał uczty, na której konsumujemy naszą wywalczoną "normalność". Jeśli w gospodarce utrzyma się niezła koniunktura i Polacy będą zadowoleni z ogólnych efektów pracy obecnego rządu — a jest to całkiem prawdopodobny scenariusz — nikt nie będzie tęsknił za wilkiem. Kto wie, być może geje i lesbijki — po spełnieniu pewnych warunków — zostaną do tej wspólnej uczty dopuszczeni. Gejów i lesbijki być może to zadowoli, ale odmieńców — nie.
Dochodzę więc do momentu, w którym nieuniknione jest rozróżnienie pomiędzy gejem i lesbijką a odmieńcem, czyli queer. Nie chciałbym, aby to rozróżnienie było rozumiane jako wykluczające się przeciwieństwo. Ale nie są to także synonimy, jak uważa wiele osób, na przykład pewien bardzo znany i wykształcony działacz gejowski, z którym miałem okazję nie tak dawno rozmawiać. Nie mógł on wyjść ze zdziwienia, że określenie queer jest, przynajmniej po części, przeciwstawne pojęciu homoseksualisty, a w najlepszym razie synonimem dla nieco szerszego spektrum tożsamości, które często określa się skrótem LGBT. Otóż queer — z góry przepraszam, jeśli powiem coś, co dla wielu osób jest oczywiste — podchodzi podejrzliwie do wszelkich kategorii tożsamościowych, takich jak "gej" czy "lesbijka", ponieważ tworzenie jakiejkolwiek takiej kategorii nieuchronnie powtarza gest wykluczenia tych, którzy w niej się nie mieszczą (podobnie jak heteronormatywna większość wyklucza osoby homoseksualne). Od samego początku teoria queer nie odrzucała wcale kategorii tożsamościowych, widząc w nich (przynajmniej na obecnym etapie) konieczne i skuteczne narzędzie walki politycznej bądź ważny element budowania pozytywnego wizerunku odmieńca. Jednocześnie jednak zwracała i zwraca uwagę na cenę tworzenia kategorii tożsamościowych. Jakie ryzyko wiąże się z ich używaniem? Jakie rodzaje wykluczenia one wytwarzają? Jakie są konsekwencje prawne, polityczne i społeczne? Czy zawsze pożądane? Tożsamość traktowana jest tu jako "nieunikniony" albo "konieczny" błąd w naszym myśleniu o seksualności, podczas gdy polityka queer jest impulsem demokratyzującym i antydyskryminacyjnym. Jeśli na przykład główna część ruchu gejowsko-lesbijskiego w wielu krajach zabiega o uznanie przez państwo małżeństw jednopłciowych, to polityka queer natychmiast zwraca się ku tym wszystkim, którzy się z tym celem nie utożsamiają, kwestionując prawo władz państwowych do sankcjonowania takiego lub innego rodzaju związku albo stylu życia. Najprościej mówiąc, polityka queer jest antyasymilacyjna, a więc nastawiona na kontestowanie wszystkiego, co uznawane jest powszechnie (w tym także przez wiele osób homoseksualnych) za normę społeczną. To nie my mamy się dostosować do oczekiwań społecznych, to społeczeństwo powinno zmienić swoje normatywne i wykluczające mechanizmy.
W Polsce, niestety, poza środowiskiem akademickim (czyli dość hermetyczną grupką "wtajemniczonych"), określenie queer funkcjonuje albo jako synonim geja czy lesbijki, albo — co gorsza — jako modna marka, niczym Dolce Gabana, którą mogą pochwalić się nieco lepiej wykształceni i nieco lepiej usytuowani młodzi homoseksualiści z większych miast. Takie użycie tego wyrazu — tradycyjnie będącego bardzo obraźliwym określeniem, bliskim w języku polskim "pedałowi" albo "lesbie" — w oczywisty sposób przeczy antywykluczeniowej postawie definiującej od samego początku teorię queer, wyklucza bowiem odmieńców biedniejszych, mieszkających na wsi, starszych, niekiedy posiadających tradycyjne "heteroseksualne" rodziny i tak dalej. Queer staje się w ten sposób pewną wartością dodaną, kapitałem społeczno-kulturowym, który włącza wybrane jednostki do klubu "naszych".
Zasadniczo antynormatywny charakter teorii i polityki queer nie miał, jak dotąd, większych szans na zapuszczenie korzeni w świadomości polskich środowisk LGBT dlatego, że nawet te środowiska pozostają w ogromnej mierze głęboko normatywne. Na różnych spotkaniach dotyczących tak zwanych mniejszości seksualnych — na szczęście coraz rzadziej — pojawiają się głosy oburzenia, by nie rzec obrzydzenia, skierowane przeciwko "zniewieściałym" gejom, którzy prowokacyjnym strojem i zachowaniem kalają dobre imię gejów "normalnych". (Krytyka ta prawie zawsze dotyczy homoseksualnych mężczyzn, rzadziej lesbijek.) Wystarczy wejść na dowolny gejowski serwis randkowy, aby się przekonać, jak silną walutą jest w Polsce (także wśród polskich homoseksualistów) — waluta "normalności": z grubsza biorąc, w co trzecim profilu bądź ogłoszeniu pojawia się określenie "normalny facet" lub podobne. Kiedy wspomniałem o tym pewnemu znajomemu Niemcowi, odpowiedział, że sam był tym faktem zdziwiony, odwiedzając polskie profile na międzynarodowym portalu gayromeo.com. Można tu mówić o swego rodzaju norm anxiety, głęboko zakorzenionym lęku przed wypadnięciem poza granice normy, który jest zinternalizowanym mechanizmem dyscyplinującym podmioty odmieńcze. Z kolei liderzy polskiego ruchu LGBT prześcigają się w zapewnianiu polskiego społeczeństwa, że geje i lesbijki kochają tak samo i chcą tego samego, co reszta społeczeństwa, na przykład prawa do małżeństwa (lecz adopcji już nie). Nie chcemy być "inni", wolimy być "tacy sami", chcemy zasiąść do wspólnej, familijnej uczty i świętować naszą normalność. Domagamy się objęcia nas jedną wspólną miarą, ramię w ramię z heteroseksualistami.
Ja tej polityki nie chcę deprecjonować, bo z całą pewnością jest ona potrzebna. Tak samo jak potrzebne są w życiu społecznym normy. Jednak potrzebna jest również obrona odmienności. Potrzebna jest polityka skierowana przeciwko wszelkim formom wykluczenia. Potrzebne są śmiałe wizje społeczne, wizje wykraczające daleko poza status quo. Potrzebna jest zmiana myślenia o płci i seksualności, bo dotychczasowe kategorie okazują się śmiesznie nieadekwatne do rzeczywistości, a często po prostu nieetyczne, prowadzące do cierpienia wielu jednostek. Zamiast przykrawać homoseksualizm do heteroseksualizmu, trzeba dążyć do obalenia samej instytucji heteromatrixu, nawet gdyby stała się ona w pewnym momencie, we własnym zresztą interesie, protekcjonalnie gay-friendly. Tak jak feminizm nie jest po prostu sprawą kobiet, a ofiarami systemu patriarchalnego są (choć w inny sposób) zarówno kobiety, jak i mężczyźni, tak teoria i praktyka queer nie jest sprawą jedynie gejów i lesbijek, lecz dotyczy właściwie wszystkich podmiotów seksualnych (a więc także heteroseksualistów), ponieważ wszyscy jesteśmy, w ten czy inny sposób, ofiarami heteronormy.
Oprócz heteronormatywności możemy także mówić o zjawisku homonormatywności. Jest to termin zaproponowany w ostatnich latach przez amerykańską badaczkę Lisę Duggan. Najogólniej mówiąc, homonormatywność to taki rodzaj homoseksualizmu (czy szerzej — odmienności seksualnej), jaki stworzył dla odmieńców heteronormatyw. Model ten zakłada wpisywanie się w mechanizmy neoliberalizmu i polityki równościowej. W amerykańskim kontekście, na przykład, zamiast kontestować militaryzm państwowy, ogromna część ruchu LGBT walczy o prawo gejów i lesbijek do służby wojskowej. Inne główne kierunki aktywizmu LGBT obejmują legalizację małżeństw jednopłciowych oraz bezkrytyczną akceptację praw wolnego rynku i konsumpcyjnego stylu życia. Heteronormatywność jako pewna ideologia stara się uzyskać hegemoniczny status, sprawiając wrażenie, że nie istnieją alternatywne strategie, że jedyną drogą jest asymilacyjna polityka tożsamościowa, ukierunkowana przede wszystkim na zmiany prawne i pełny udział w "normalnym" życiu społecznym1.
Homonormatyw to właśnie "polityka normalności" w odniesieniu do — i praktykowana przez — seksualnych odmieńców, polityka wykluczająca i stygmatyzująca wiele grup i jednostek ze względu na pozycję społeczną, zachowania seksualne (na przykład biseksualizm), tożsamość płciową (takie jak transgender), styl życia (na przykład promiskuityzm) — a więc wszystkich tych, którzy nie pasują do promowanego w przestrzeni publicznej modelu zamożnej, monogamicznej pary, oddającej się domatorskim i konsumpcyjnym przyjemnościom. Oczywiście w polskim kontekście pojęcie homonormatywności wymagałoby nieco innej definicji, uwzględniającej specyficznie polskie warunki, nie ulega jednak wątpliwości, że "normalność" to jedno z najsilniej dyscyplinujących pojęć w polskim społeczeństwie, w tym także w społeczności LGBT. Pojęcie, dodajmy, mocno związane ze światopoglądem neoliberalnym, którego znaczącym (choć nie jedynym) krytykiem jest Jarosław Kaczyński i jego opcja polityczna.
Kaczyński oparł swoją politykę na gwałtownym ("wściekłym", chciałoby się rzec) kontestowaniu neoliberalnego porządku społecznego. Chciałbym nieco przekornie postawić tezę, że prezes Jarosław jest wybitnym sprzymierzeńcem odmieńców, choć z pewnością pozostaje on zdeklarowanym wrogiem gejów i lesbijek. Nie chodzi już nawet o to, że jest w polskiej przestrzeni publicznej postacią dość "queerową" (stary kawaler żyjący z matką i kotem, niegdyś "wyoutowany" żartobliwie przez prezydenta Wałęsę; jak powiedziałby Błażej Warkocki, nasz były premier jest "homo-niewiadomo"). Przynajmniej w sferze kulturowo-symbolicznej, Kaczyński zakwestionował zastany porządek, pewną "normę" życia publicznego, opartą w dużej mierze na liberalnym czy neoliberalnym konsensusie. Kaczyński prowadził politykę kryzysu, politykę opartą na konflikcie i poczuciu zagrożenia. Jeśli kryzys nie jest dla przeciętnego Polaka widoczny, to my go pokażemy. Myślisz, że kryzys nie istnieje? On istnieje w każdej chwili, a jeśli go nie dostrzegasz, to jesteś dureń i grozi ci niebezpieczeństwo. Mając takie podejście do polityki, Kaczyński jest sprzymierzeńcem polityki queer — nie co do treści, lecz ze względu na metody. Bowiem polityka ta to, moim zdaniem, polityka kryzysu, polityka skandalu.
Nie chcę w tym miejscu wdawać się w szczegółowe rozważania o istocie polityczności, wspomnę tylko, że w mojej ocenie Kaczyński przywrócił żywioł polityczności do polskiego życia publicznego. Przyda się w tym miejscu rozróżnienie między polityką i politycznością. Polityka (w węższym sensie) posiada szereg ograniczeń strukturalnych, prawnych i pragmatycznych (Jakie realne cele możemy sobie postawić? Jakich instrumentów prawnych użyć? Z jakiej formy organizacji skorzystać?). Polityczność natomiast można zdefiniować jako zasadniczą interwencję w życie publiczne, zaznaczenie różnicy, konfrontację, a więc odstępstwo od szeroko przyjętej normy, od comme il faut. Polityczność jest skandalem, który ma postawić zastany porządek w stan kryzysu. A zatem polityczność w ogóle, a polityka queer w szczególności, to — w moim ujęciu — kryzys normalności. No bo kto definiuje normę? Jakie relacje władzy są przez tę definicję ustanawiane? Kto jest przez tę definicję uprzywilejowany, a kto upośledzony? W czyim imieniu ustanowiona jest dana norma? Jaką wspólnotę tworzy, jakie "my" powołuje do życia, jaką "naszość"? Jaki model wspólnoty propaguje? Polityczność jest zatem kontestowaniem prawa do ustanawiania normy, a więc także ogłaszania stanu "kryzysu".
Polityka queer nie odrzuca ślepo wszelkich norm, jako że wydają się one niezbędnym elementem współżycia społecznego. Powinna jednak zawsze przyglądać się im krytycznie, kontestować je i testować ich granice, mówić o nieuniknionej cenie społecznego przyjęcia takiej lub innej normy. Nie uzurpuje sobie prawa do reprezentowania wszystkich gejów i lesbijek (oraz innych odmieńców wszelkiej maści), jednak stara się tworzyć, w odpowiedzi na doraźną sytuację, koalicje różnych grup, tożsamości, poglądów i programów. Polityka queer to przede wszystkim antynormalnościowa polityka inności.
Przypis:
1. O odmieńczym podejściu do prawa pisałem więcej w: T. Sikora, "Wobec prawa: odmieńcy a sprawa polska" [@:] http://www.recykling.uni.wroc.pl/index.php?section=11&article=215.
Tomasz Sikora
Autor wykłada kulturę i literaturę amerykańską, jest współredaktorem (wraz z Dominiką Ferens i Tomaszem Basiukiem) trzech książek z zakresu queer studies oraz internetowego czasopisma naukowego InterAlia (www.interalia.org.pl). W wolnych chwilach prowadzi własną stronę, www.tomeksikora.pl. Tekst ukazał się w piśmie "Recykling Idei".