Rzadko udało się usłyszeć głosy krytyki wobec wprowadzanej 10 lat temu reformy emerytalnej. Media, które uzyskiwały ogromne wpływy z reklam funduszy emerytalnych, nie były skłonne do krytykowania reformy i łudziły przyszłych emerytów wizją wczasów na Majorce. Efektownemu wejściu funduszy sprzyjały też problemy Zakładu Ubezpieczeń Społecznych, związane z rosnącym bezrobociem (a więc rzeszą osób nie płacących składek) i ogromną inflacją na początku transformacji. Pracodawcy liczyli, że dzięki reformie - i mniejszej składce - zmniejszą się koszty siły roboczej, budżet, że nie będzie musiał dopłacać do ZUS-u, a przyszli emeryci liczyli na większe emerytury. Wyglądało to tak, jakby twórcy repartycyjnych systemów emerytalnych(takich jak ZUS) byli idiotami, nie wprowadzając od razu funduszy emerytalnych.
Trzy filary
Przypomnijmy - reformę emerytalną, wprowadzoną w 1998 r., oparto na wprowadzeniu trzech filarów:
I filar - 12 proc. składki emerytalnej pozostaje w ZUS, II filar - 7,3 proc. trafia na fundusz emerytalny wybrany przez pracownika; III filar -
to dodatkowa, dobrowolna emerytura z funduszu emerytalnego utworzonego ewentualnie przez pracodawcę.
Obowiązujący wcześniej system ubezpieczeń społecznych oparty był na zasadzie repartycyjnej, inaczej - solidarności międzypokoleniowej. Zebrane składki emerytalne były natychmiast wypłacane emerytom i rencistom, a ewentualne niedobory finansował budżet państwa. Z czasem system ten pochłaniał coraz większą część budżetu, a składki - bez wyraźnego wyodrębnienia świadczeń rentowych, wypadkowych i chorobowych,
miały tendencje rosnącą, przechodząc od 25 proc. w 1981 r. do 45 proc. w latach 90. Warto jednak podkreślić, że to na barki ZUS spadły także koszty społeczne transformacji - jak zwracał uwagę Janusz Obodowski "w pośpiechu zwalniano pracowników, a w celu uniknięcia buntu społecznego, kierowano setki tysięcy osób na emerytury. Inne setki tysięcy osób starały się, ze skutkiem pozytywnym, o renty inwalidzkie. W sumie wśród dzisiejszych emerytów i rencistów jest 1,1-1,4 mln osób, które przed laty uniknęły statusu bezrobotnego" ("Nowy Tygodnik Popularny", 29.04.2001).
Jednak głównym argumentem przemawiającym za reformą miały być procesy demograficzne. W 2000 r. 16 proc. polskiego społeczeństwa stanowiły osoby powyżej 60 roku życia, a w 2020 według prognoz mają one stanowić 22 proc. Wyciągnięto alarmistyczne dane dotyczące liczby zatrudnionych przypadających na jednego emeryta (2,2 w 1990 r. a 30 lat później - 1,76).
Reforma w cudowny sposób miała temu wszystkiemu zaradzić. W 1999 r. Ewa Lewicka, pełnomocnik rządu ds. reformy systemu zabezpieczenia społecznego wyliczała, że mężczyzna w wieku 45 lat, który pracował od 21 roku życia i zarabiał przez cały okres średnią krajową z I filaru będzie otrzymywał 1 424 zł, a z II filaru 282 zł, czyli razem 1 706 zł.
Pierwszy alarm
Cztery lata po wprowadzeniu reformy pojawiły się pierwsze oznaki nawalania systemu. NIK stwierdził, że emerytura mężczyzny może wynieść ok. 44 proc. przeciętnego wynagrodzenia w przypadku mężczyzny, a 34 proc. - kobiety. Podobne wielkości podawały Urząd Nadzoru nad Funduszami Emerytalnymi i Instytut Badań na Gospodarką Rynkową (przy czym Instytut obniżał wielkość przewidywanej emerytury kobiet do 20-23 proc.). Obecnie emerytura to ok. 60 proc. przeciętnego wynagrodzenia.
"Nie straszyć, na Boga!" - oburzał się ówczesny minister pracy i polityki społecznej Jerzy Hausner, krytykując alarmistyczny raport UNFE.
"Nie można prognozować 30 lat na podstawie dwóch lat istnienia nowego systemu!" - bronił się prof. Marek Góra, współtwórca nowego systemu emerytalnego.
Fundusze emerytalne (II filar) miały zwiększać kapitał przeznaczony na wypłatę emerytur dzięki inwestowaniu składek w akcje firm czy obligacje Skarbu Państwa. Fundusze nie działają jednak w świecie oderwanym od realnej ekonomii. Reformę wprowadzano, kiedy wszyscy byli zapatrzeni w oszałamiające wyniki giełd światowych, kiedy wydawało się - na co dali się nabrać publicyści i niektórzy ekonomiści, że akcje mogą nieprzerwanie iść w górę, bez związku z rzeczywistymi wynikami gospodarki. To samooszukiwanie nie trwało długo - po krachu finansowym w Azji Południowo-Wschodniej zawaliły się marzenia o superzyskach giełdowych związanych z nowymi technologiami, a w ubiegłym roku giełdy niemal całego świata poszybowały w dół w związku z kryzysem kredytów hipotecznych w USA. A na tych wszystkich zawirowaniach tracili m.in. emeryci, gdyż to na giełdach masowo inwestowały fundusze emerytalne (ten problem dotknął przede wszystkim fundusze amerykańskie, gdyż polskie mają ograniczone możliwości inwestowania za granicą, choć w wyniku spadków na warszawskiej giełdzie majątek OFE skurczył się tylko w styczniu br. o prawie 6 mld zł).
Średni udział akcji lokowanych na giełdzie w portfelach największych polskich funduszy wynosi ok. 30 proc., resztę środków fundusze inwestują przede wszystkim w papiery Skarbu Państwa. Ale tu dochodzi do kolejnego paradoksu. Państwo, by dotować ZUS, emituje papiery wartościowe - te z kolei wykupują OFE, do których potem spływa kasa z tegoż ZUS-u. Nie od dziś wiadomo, że najlepiej zarabia się na pośrednictwie. A fundusze skromnością się brzydzą.
"Prowizje pobierane przez OFE były i są nadal gigantyczne - 7 proc. od wartości składek za sam fakt ich napływu. Wyobraźmy sobie minę klienta banku, który zakładając lokatę bankową na 30 lat miałby zapłacić za to 7 proc. Do tego dochodzą opłaty za zarządzanie, rocznie ok. 0,6 proc. wartości aktywów, które urosły dziś do ok. 134 mld zł, a w 2009 r. będzie to ok. 180 mld zł" - pisał analityk gospodarczy Janusz Szewczak na łamach "Gazety Finansowej" (15.02.2008).
Biurokracja funduszy emerytalnych okazuje się kosztowniejsza niż ZUS-u. Drogie jest utrzymanie samych zarządów, budynków, nie mówiąc o kosztach kampanii reklamowych - ZUS wygląda przy tym na brzydkie kaczątko.
Trudno w takiej sytuacji się dziwić, że zyski wypracowane przez fundusze emerytalne kształtują się poniżej oprocentowania papierów Skarbu Państwa i niewiele przewyższają poziom inflacji.
Kto straci na OFE?
Na pewno trzy tysiące kobiet, które jako pierwsze w przyszłym roku uzyskają emerytury z II filaru na poziomie realnie 900-1000 zł na rękę. Szewczak: "Wygląda na to, że stopy zastąpienia (czyli stosunek pierwszej emerytury do ostatniej pensji) dla osób z niskim wynagrodzeniem będą oscylowały pomiędzy 50-75 proc., podczas gdy w krajach OECD, gdzie takiej "cudownej" reformy nie przeprowadzono wynosi 83 proc., a w Polsce przed "cudem ubezpieczeniowym" wynosił 96 proc".
Wbrew panegirykowi Elżbiety Cichockiej: "Emerytura - szansa dla młodych", który ukazał się podczas wprowadzania reformy w "Gazecie Wyborczej" (28.04.1997), najgorzej na niej wyjdą właśnie młodzi.
W nowym systemie emerytalnym lata spędzone w wojsku czy na studiach nie są już liczone do emerytury. Wśród ofert pracy dla młodych ludzi wciąż dominują nisko opłacane zajęcia lub wprost praca na czarno, co skazuje pracujących na niskie składki - a więc minimalną emeryturę. Sytuację tę pogorszyła dodatkowo masowa emigracja Polaków, zapowiadająca dodatkowe problemy dla ZUS-u (brak środków), jak i dla nich samych, gdy nie odłożą oszczędności na Zachodzie i zechcą emerytami być nad Wisłą. Ponadto wszelkie liberalizacje Kodeksu pracy obniżają całą siatkę płac i wprowadzają dodatkowe możliwości niepłacenia składek przez pracodawców - bo przecież pracujący na umowy zlecenie nie mają opłacanych składek. Zachęca się ponadto przyszłych emerytów, aby jak najdłużej pracowali, nawet powyżej 66 lat, choć w ten sposób blokuje się miejsca pracy w gospodarce.
Z ponad 1,5-milionowej oficjalnej rzeszy bezrobotnych ledwie co piąty ma prawo do zasiłku, i to tylko od nich pobierane są składki ubezpieczeniowe. A skąd emerytury dla reszty?
Już przy wprowadzaniu reformy zakładano zrównanie ustawowego wieku emerytalnego do 65 lat dla kobiet i mężczyzn. Argumentem był krótszy okres składkowy u kobiet, wykonywanie przez nie niżej opłacanych prac i to, że żyją dłużej. Ujawnia to jednak logikę reformy - wcześniej po prostu koszty były solidarnie rozłożone na całe społeczeństwo.
Choć minimalna emerytura (do której będzie dopłacało państwo, gdy okażą się niewystarczające emerytury z ZUS i funduszy emerytalnego) zmniejszy się z 39 do 28 proc. średniej płacy, to i tak budżet będzie musiał więcej dopłacać do emerytur - w związku z rosnącą liczbą osób nie płacących składek emerytalnych oraz różnymi programami "wsparcia dla zatrudnienia absolwentów", gdzie to państwo opłaca składki zamiast pracodawców.
Kto zyska?
Zyski dla młodych - przyszłych emerytów są więc dość iluzoryczne, czego nie można powiedzieć o instytucjach finansowych i najbogatszych Polakach. Składki ZUS nie płacą już bowiem osoby zarabiające powyżej 250 proc. średniej płacy krajowej. Tak jest ponoć sprawiedliwiej, bo obecnie "poszkodowani są ludzie zamożniejsi i o bardzo dużych dochodach, którzy utrzymują wielu emerytów" (jak użalała się "GW").
Zyskają pracodawcy, z których w wielu przypadkach państwo zdejmie obowiązek opłacania składek emerytalnych. Czasem mogą oni liczyć również na dodatkowe wsparcie finansowe w postaci pracowniczych programów emerytalnych.
Najwięcej zyskają jednak instytucje finansowe i giełdy, gdyż oznacza to dla nich gigantyczny zastrzyk świeżej gotówki. Ten proces prowadził też do konsolidacji rynku funduszy emerytalnych ich liczba spadła z 21 na początku reformy do 15.
Szewczak: "Kończy się komfort PTE i OFE polegający wyłącznie na przyjmowaniu pieniędzy od emerytów poprzez budżet państwa w skali 20-30 mld zł rocznie (2-3 mld zł miesięcznie) i kasowaniu prowizji rzędu 700 mln - 1 mld zł rocznie. W 2006 r. OFE zebrały 590 mln zł zysku netto, w 2007 r. około 700 mln zł".
No i opłaciło się samej Ewie Lewickiej, która ze skromnej posady wiceszefowej "Solidarności" Regionu Mazowsze wskoczyła na fotel Pełnomocnika Rządu (AWS) ds. Reformy Zabezpieczenia Społecznego, a obecnie jest... prezesem Izby Gospodarczej Towarzystw Emerytalnych.
Wyjść z błędnego koła
Po okresie urzędowego optymizmu dotyczącego efektów reformy emerytalnej, przyszedł czas na apokaliptyczne wizje.
"Czas najwyższy, by państwo przestało podtrzymywać iluzję, że dzisiejsze trzydziestolatki otrzymają emeryturę" - stwierdziła Anna Szreter-Morys, ekspert Centrum im. Adama Smitha.
A ekonomiści i publicyści zaczęli narzekać, że ci głupi Polacy nie oszczędzają na starość, bo przecież już wiadomo, że emerytury to będą ochłapy, gorsze niż dzisiaj.
"Odmiennie niż mieszkańcy większości innych badanych krajów, Polacy nie widzą potrzeby oszczędzania na przyszłą emeryturę" - przestrzegała "GW" (artykuł "Nieświadomość emerytalna", 18.02.2008).
"Pozostaje nam apelować o regularne oszczędzanie" - stwierdził Artur Kluczny, wiceprzewodniczący Komisji Nadzoru Finansowego ("Rzeczpospolita", 18.02.2008).
Media poinformowały, że w najbliższych pięciu latach na emerytury, renty i zasiłki zabraknie ZUS-owi od 217 do 333 mld zł, czyli w najgorszym wariancie więcej, niż wynosi roczny budżet państwa.
Problemy narastały latami, ale polityczne decyzje ostatnich lat dodatkowo zaostrzyły problem.
Sama ubiegłoroczna obniżka składki rentowej oznacza co roku stratę ZUS w wysokości 20 mld zł. Pracownicy wypychani na samozatrudnienie, od 2004 r. też płacą na ZUS dużo mniej niż zatrudnieni na umowę o pracę. A to już jedna szósta pracujących poza rolnictwem Polaków.
Pomysły rządu i OFE na poprawę sytuacji? Ucieczka do przodu, czyli jeszcze większe otwarcie funduszy na inwestycje giełdowe, w tym za granicą - bo to jakoby ma zapewnić większe zyski. Do końca czerwca ma być gotowy wstępny raport w tej sprawie, nad którym pracuje grupa robocza Rady Rozwoju Rynku Finansowego, działającej przy Ministerstwie Finansów.
Ostatnie krachy giełdowe niczego nie nauczyły. Pozbawiony kontroli światowy rynek finansowy będzie generował ich coraz więcej - likwidując w spekulacyjnej pogoni za łatwym zyskiem tak środki zgromadzone przez emerytów, jak i miejsca pracy. Do znanego od lat dylematu - pensja czy emerytura (tzn. jeżeli fundusz emerytalny ma akcje firmy, w której pracuje przyszły emeryt, to czy powinien zgodzić się na swoje zwolnienie, gdy może podnieść to kurs akcji?), dojdzie inny. Już polskie towarzystwa inwestycyjne, a wkrótce zapewne OFE, będą chciały spekulować - przepraszam, inwestować - na rynku produktów spożywczych, które drożeją, ale to oznacza - przynoszą coraz większe zyski. Tak więc przyszły emerycie możesz stanąć przed prostym dylematem (choć właściwie, to nie ty dokonasz wyboru): emerytura może będzie wyższa, ale ciebie już teraz nie będzie stać na chleb.
Innym z rządowych pomysłów zatkania tej dziury jest Fundusz Rezerwy Demograficznej, na który ma trafić 40 proc. z planowanych na 4 lata wpływów ze sprzedaży majątku państwowego. Fundusz ma uchronić przed załamaniem systemu świadczeń emerytalnych i stanie się jego stabilizatorem. A przy okazji będzie alibi, by przepchnąć kolejne prywatyzacje i zyskać dla nich poparcie społeczne.
Reforma z perspektywy
Okazało się, że argumenty wysuwane kiedyś w obronie reformy emerytalnej nie trzymają się kupy.
Czy budżet nie mógł utrzymać ciężaru wspierania ZUS? Ale będzie dalej musiał wspierać emerytury, lecz tym razem poprzez ulgi dla pracodawców i zapewnianie minimalnej emerytury coraz większej rzeszy najbiedniejszych Polaków. A do tego za pożyczanie pieniędzy na rynku wewnętrznym zapłaci pośrednikom - OFE.
Powoływanie się na starzenie społeczeństwa jest argumentem demagogicznym - ponieważ po pierwsze wzrośnie wydajność pracy, a więc będzie więcej bogactwa narodowego, co pozwoliłoby utrzymywać większą liczbę emerytów nawet przy mniejszej liczbie pracujących. Poza tym starzenie się społeczeństwa oznacza mniejszą liczbę osób młodych, które też trzeba utrzymywać.
Zwiększa się wytworzone bogactwo narodowe, ale jest ono coraz bardziej nierównomiernie rozdzielane w gospodarce zglobalizowanej, podporządkowanej interesom instytucji finansowych. Wszystko w niej staje się zwykłym towarem - nawet życie ludzkie. Pytanie jest dość proste - czy wytworzone przez całe społeczeństwo bogactwo narodowe ma przynosić zysk wąskiej grupie elit, czy nam wszystkim? Przyszłość każdego systemu emerytalnego związana jest z odpowiedzią na to pytanie.
Piotr Bojko
Tekst ukazał się w tygodniku "Trybuna Robotnicza".