Said: Inna Ameryka. Nie ma "zjednoczonego narodu"

[2008-09-25 07:53:28]

25 września mija piąta rocznica śmierci Edwarda Saida. W związku z tym publikujemy jeden z jego ostatnich tekstów.

Kilka dni temu w krótkiej nocie prasowej poinformowano, że saudyjski książę Ibn Al-Walid przeznaczył 10 milionów dolarów na ustanowienie departamentu czy centrum studiów amerykańskich na Uniwersytecie Amerykańskim w Kairze. Przypomnieć należy, że młody miliarder nienagabywany przeznaczył 10 milionów dolarów dla Nowego Jorku, zaraz po zamachach 11 września. W krótkim liście, towarzyszącym okrągłej sumce, zasugerował, by Stany Zjednoczone przemyślały swą politykę wobec Bliskiego Wschodu. Rzecz jasna miał na myśli całkowite i bezwarunkowe poparcie Ameryki dla Izraela, ale jego grzecznie wyrażona propozycja zdawała się tyczyć również całości amerykańskiej polityki szkalowania, czy co najmniej okazywania braku szacunku wobec islamu.

Jakby w gorączce malarycznej, ówczesny burmistrz Nowego Jorku (miasta zamieszkiwanego przez największą w świecie społeczność żydowską) Rudolph Giuliani, zwrócił Al-Walidowi czek, w dość bezceremonialny sposób, rzekłbym wręcz z rasistowską pogardą, z zamierzenia obraźliwie i sarkastycznie. W imię jednej z twarzy Nowego Jorku, uosobił manifestacyjną brawurę miasta i jego pryncypialny sprzeciw wobec ingerencji z zewnątrz. Rzecz jasna płaszczył się też - zamiast próbować się czegoś nauczyć - przed jakoby jednolitym żydowskim okręgiem wyborczym.

Giuliani wykazał się podobnym prostactwem, jak kilka lat wcześniej (w 1995 r., na długo po porozumieniach z Oslo), gdy odmówił Jaserowi Arafatowi zaproszenia na kocert w filharmonii, na który zaproszono wszystkich obecnych w ONZ. Odpowiedź burmistrza Nowego Jorku na dar młodego Saudyjczyka była w pełni do przewidzenia - typowa dla taniego teatrzyku amerykańskiego politykiera z wielkiego miasta, który nie może sprostać nawet przeciętności. Choć pieniądze były przeznaczone i bardzo potrzebne na cele humanitarne w mieście zranionym przez potworne okrucieństwo, amerykański system polityczny i jego główni aktorzy stawiają ponad wszystkim Izrael, czy silnie zmobilizowani proizraelscy lobbyści z wypchanymi kieszeniami kiwną palcem, czy nie. Tak czy siak, nikt nie wie, co by się stało, gdyby Giuliani nie zwrócił pieniędzy; stało się jednak tak, że uprzedził nawet dobrze naoliwioną machinę proizraelskiego lobby. Joan Didion, utalentowana powieściopisarka i eseistka, napisała ostatnio w "New York Review of Books", że znakiem firmowym polityki USA - znanym od czasów F.D. Roosevelta - jest próba, wbrew wszelkiej logice, spięcia klamrą beznadziejnej sprzeczności między z jednej strony poparciem monarchii saudyjskiej, a z drugiej państwa Izrael, do tego stopnia, że - jak dodaje - "staliśmy się niezdolni dyskutować o czymkolwiek, co zdaje się uderzać w nasze stosunki z obecnym rządem Izraela."

Te dwie historie o saudyjskim księciu doskonale wiążą się ze sobą, ukazując kontinuum, rzadkie, gdy mowa o arabskim spojrzeniu na Amerykę. Przez ostatnie trzy pokolenia arabscy przywódcy, politycy, i ich zwykle wykazujący się ignorancją w sprawach amerykańskich doradcy kształtowali dla swych krajów politykę na bazie całkowicie fikcyjnych i fantastycznych wyobrażeń o tym, czym jest Ameryka. Ta bardzo niespójna idea na swym dnie kryje założenie, że "Amerykanie" wszystkim kręcą, choć gdy idzie o szczegóły mamy do czynienia z całym spektrum, wręcz galimatiasem opinii, poczynając od Ameryki jako żydowskiego spisku, aż po teorie, wedle których Ameryka to studnia bez dna dobrotliwości i pomocy dla ciemiężonych, czy też, że rządzi nią od A do Z niepokonany biały człowiek, wykuty niczym posąg olimpijski w Białym Domu.

Przez ostatnie 20 lat wielokrotnie przypominałem, że dobrze znam Jasera Arafata, i starałem się mu wytłumaczyć, że to złożona, wewnętrznie skonfliktowana społeczność z wszelkimi nurtami, interesami, wektorami i uwarunkowaniami historycznymi, rządzona w sposób zgoła odmienny niż na przykład Syria, z innym modelem panowania i władzy, który należy przestudiować. Poprosiłem mojego przyjaciela i działacza politycznego Eqbala Ahmeda, eksperta w dziedzinie społeczeństwa amerykańskiego, jak też chyba najlepszego teoretyka i historyka antykolonialnych ruchów narodowowyzwoleńczych na świecie, by porozmawiał z Arafatem, przysyłając mu też innych ekspertów, tak by móc rozwinąć wyraźniejszy i bardziej zniuansowany model, który Palestyńczycy mogliby wykorzystać w trakcie wstępnych kontaktów z rządem amerykańskim pod koniec lat 80. - bez skutku. Ahmed uważnie studiował stosunki algierskiego FLN z Francją podczas wojny 1954-62, jak też negocjacje Wietnamczyków z Północy z Kissingerem w latach 70.

Kontrast między posiadaną przez tych powstańców skrupulatną, szczegółową wiedzą na temat społeczeństwa metropolii a niemal karykaturalną, opartą głównie na plotkach i pobieżnej lekturze magazynu "Time", wiedzą Palestyńczyków o Ameryce bił w oczy. Prostacką obsesją Arafata było przetarcie sobie drogi do Białego Domu i porozmawianie z najbielszym z białasów - Billem Clintonem: było to dla niego niczym obmycie stóp Mubarakowi w Egipcie czy Hafezowi Al-Assadowi w Syrii. W międzyczasie Clinton objawił się jako wodzirej polityki amerykańskiej, całkowicie ujmujący i wodzący za nos Palestyńczyków swym czarem i systemową manipulacją. Tym bardziej Arafata i jego ludzi, twardogłowych gdy chodzi o ich uproszczony ogląd Ameryki, w którym do dziś nic się nie zmieniło. W dziedzinie oporu czy rozgrywek politycznych w świecie, w którym znajduje się tylko jedno wszechogarniające supermocarstwo, zachowują się jakby cofnąć ich o pół wieku. Większość stroi minę zawiedzionego kochanka: Ameryka jest beznadziejna, nie chcę tam nigdy więcej wracać, choć rzecz jasna warto mieć w kieszeni zieloną kartę stałego pobytu, a dziecko wysłać na amerykański uniwersytet.

Inną i ładniej prezentującą się stroną medalu zdaje się być ostatnia zmiana kursu księcia Al-Walida, o której mogę jedynie domniemywać. Zdaję sobie jednak sprawę, że poza kilkoma kursami i seminariami na temat literatury i polityki amerykańskiej na uniwersytetach w świecie arabskim, nie było nigdy w ogóle nic w rodzaju centrum akademickiej, naukowej analizy Ameryki, jej narodu, społeczeństwa, historii - nawet w instytucjach amerykańskich takich jak Uniwersytety Amerykańskie w Kairze i Bejrucie. Takie braki mogą się objawiać także w innych krajach Trzeciego Świata, a nawet w niektórych krajach europejskich. Chcę podkreślić, że życie w świecie, trzymanym w garści przez niewiarygodnie niepohamowaną ogromną potęgę, oznacza żywotną potrzebę zdobycia tak wielkiej wiedzy na temat jej dynamiki tornada, jak tylko leży to w ludzkiej mocy. Jak sądzę, wymaga to także doskonałego opanowania języka, którą to umiejętność posiada niewielu przywódców arabskich. Owszem, Ameryka to kraj McDonalda, Hollywoodu, niebieskich dżinsów, Coca-Coli i CNN - wszystko to produkty eksportowane i dostępne wszędzie dzięki globalizacji i korporacjom wielonarodowym, zdające się zaspokajać światowy apetyt na artykuły łatwej, dogodnej konsumpcji. Musimy być jednak świadomi, jakie są ich źródła i jak można interpretować kulturowe i społeczne procesy, z których ostatecznie się wywodzą - tym bardziej, że nader oczywiste jest niebezpieczeństwo myślenia o Ameryce nazbyt prosto, w redukcjonistyczny czy statyczny sposób.

Nawet teraz, gdy to piszę, ogromna część świata zostaje przymuszona do posłuszeństwa Ameryce choćby wbrew woli, czy też jak Włochy czy Hiszpania znajduje się z nią w krańcowo oportunistycznym sojuszu, gdy USA gotują się do bardzo niepopularnej wojny przeciwko Irakowi. Lecz wobec trwających na całym świecie demonstracji i protestów, które wybuchły w całości na poziomie ludowym, wojna będzie po prostu bezczelnym aktem niepowstrzymanej, cynicznej dominacji. Przy tym kontestacja ze strony wielu Amerykanów, tak jak Europejczyków, Azjatów, Afrykańczyków i Latynoamerykanów, którzy wyszli na ulice i zastukali do drzwi redakcji lokalnych gazet, wskazuje przynajmniej, że otwarto oczy na fakt, że Stany Zjednoczone, czy raczej mała garstka białych judeochrześcijan, którzy obecnie opanowali rząd, zmierza ku światowej hegemonii. Co w związku z tym?

Poniżej przedstawię w wielkim skrócie przedziwną panoramę, jaką reprezentuje sobą dzisiejsza Ameryka, widziana oczami Amerykanina, żyjącego tu wygodnie od wielu lat, lecz - choć wewnątrz - przez swe palestyńskie korzenie wciąż utrzymującego perspektywę porównującego outsidera. Interesuje mnie jedynie zaproponowanie, jak rozumieć, oddziaływać i - nie wiem, czy to dobre słowo - opierać się krajowi, który nic wspólnego nie ma z monolitem za jaki często jest uważany, szczególnie w świecie arabskim i muzułmańskim. Na co należy spojrzeć?

Różnica między Ameryką a typowymi imperiami przeszłości leży w tym, że choć każde z nich przypisywało sobie całkowitą oryginalność i pragnienie, by nie popaść w niespożytą ambicję poprzedników, obecne czyni tak w zdumiewający sposób afirmując swój niemalże przenajświętszy altruizm i dobrą wiarę w niewinność. Nie dość tego alarmującego złudzenia - jeszcze bardziej alarmujące jest, że powstał nowy szwadron niegdyś lewicowych czy liberalnych intelektualistów, dawniej sprzeciwiających się wojnom Ameryki, lecz dziś gotowych służyć sprawie cnotliwego imperium (pozując przy tym na jedynego strażnika), grających na różną nutę - raz nabombanego patriotyzmu, innym razem najpodlejszego cynizmu. W tym tańcu świętego Wita grają swą rolę ataki 11 września, lecz co zdumiewa, bombardowania Bliźniaczych Wież i Pentagonu, w swej potworności, zdają się pochodzić znikąd, nie zaś ze świata za morzami, oszalałego wskutek amerykańskich interwencji i wszędobylskości. Nie mówię tego, by usprawiedliwiać na wszelki sposób wstrętny terroryzm islamistyczny, lecz by zauważyć, że wszelkie ugrzecznione analizy amerykańskiej odpowiedzi wobec Afganistanu, a obecnie Iraku, historii i proporcjonalności, najzwyczajniej całkowicie odarto z tła.

Jednakże jastrzębie liberalizmu w szczególności zamykaja oczy na prawicę chrześcijańską (jakże podobną do ekstremizmu islamskiego w zapale i przeświadczeniu) oraz jej potężną, de facto decydującą obecność w dzisiejszej Ameryce. Jakościowo jej wizja w wielkiej mierze wypływa ze źródeł starotestamentowych, w dużej mierze tyczących Izraela, jej bliskiego partnera i odbitki. Dziwny sojusz między wpływowymi neokonserwatywnymi zwolennikami Izraela w Ameryce a ekstremą chrześcijańską opiera się na tym, że ta ostatnia popiera syjonizm jako sposób na sprowadzenie wszystkich Żydów do Ziemi Świętej, by przygotować drugie nadejście Mesjasza; wówczas Żydom pozostanie nawrócić się na chrześcijaństwo albo ulec zagładzie. Rzadko wspomina się o tej krwawej i wściekle antysemickiej teleologii - na pewno nie czyni tego falanga proizraelskich Żydów.

Na całym świecie Ameryka jest najbardziej znana z religijności. Życie narodowe - od monet poprzez budynki po na codzień używane zwroty - przesycone jest odniesieniami do Boga: wierzymy w Boga, kraj Boga, Boże, błogosław Amerykę, i tak dalej. Bazą dla władzy George'a Busha pozostaje 60-70 milionów fundamentalistycznych chrześcijan, którzy tak jak on wierzą, że ujrzeli Jezusa i są tu, by czynić bożą powinność w bożym kraju. Niektórzy socjologowie i dziennikarze (w tym Francis Fukuyama i David Brooks) dowodzili, że współczesna religia amerykańska to skutek pragnienia wspólnoty i dawno utraconego poczucia stabilności, zgodnie z faktem, że około 20% społeczności bezustannie zmienia miejsce zamieszkania. Lecz jest to półprawda: więcej waży religia profetycznego olśnienia, niezachwiane przekonanie oraz nieraz apokaliptyczne poczucie misji, oraz pełna dezynwoltury pogarda dla drobnych faktów i niuansów. Kolejnym czynnikiem jest ogromny dystans geograficzny kraju wobec niespokojnego świata, gdy sąsiedzi na kontynencie - Kanada i Meksyk - mają niewielkie możliwości temperowania amerykańskiego entuzjazmu.

Wszystko to krąży wokół idei amerykańskiej prawości, dobroci, wolności, szans ekonomicznych, zaawansowania społecznego, tak wplecionej ideologicznie w codzienną narrację, że zdaje się nawet nie być niczym ideologicznym, lecz faktem natury. Ameryka=dobro=całkowita lojalność i miłość. Przy tym bezwarunkowym podziwem cieszą się Ojcowie Założyciele oraz Konstytucja - to prawda, niezwykły dokument, lecz zawsze jednak dzieło ludzkich rąk. Wczesna Ameryka jest kotwicą amerykańskiej prawdziwości. W żadnym znanym mi kraju flaga narodowa nie odgrywa tak centralnej, ikonograficznej roli. Widać ją wszędzie, na taksówkach, w klapach garniturów, przy drzwiach wejściowych i na dachach domów. To podstawowe ucieleśnienie wizerunku narodowego, symbolizujące heroiczny hart i syndrom oblężonej twierdzy w walce z wszetecznymi wrogami. Patriotyzm pozostaje naczelną cnotą Amerykanów, związany z religią i poczuciem wspólnoty, wreszcie czynieniem dobra nie tylko w kraju, lecz na całym świecie. Aktem patriotycznym mogą być nawet zakupy: po wydarzeniach 11 września Amerykanie zebrali swe siły, by masowymi zakupami stawić czoła złym terrorystom. Bush i jego zausznicy - Rumsfeld, Powell, Rice i Ashcroft - ochoczo w tym uczestniczyli, by zmobilizować armię do wojny w miejcu odległym o 7000 mil, w celu dorwania gościa powszechnie zwanego Saddamem. Podglebiem tego wszystkiego jest maszyneria kapitalizmu, obecnie przechodząca radykalną i jak sądzę destabilizującą przemianę. Ekonomistka Julie Schor wykazała, że Amerykanie pracują obecnie więcej godzin w tygodniu niż 30 lat temu, otrzymując za swój wysiłek relatywnie mniej pieniędzy. Lecz ciągle brak poważnego, systematycznego wyzwania politycznego dla dogmatów określanych mianem szans wolnorynkowych. Jakby nikt nie dbał o konieczność zmian struktur korporacyjnych do spółki z rządem federalnym, który nie zdołał zapewnić Amerykanom godnej opieki medycznej i solidnej edukacji. Większą wagę mają newsy z giełdy niż przewartościowanie systemu.

To surowe podsumowanie konsensusu amerykańskiego, który politycy de facto wykorzystują i nieustannie starają się zredukować do sloganów i tamtamów. Lecz okazuje się, że w tym zadziwiająco złożonym społeczeństwie ów konsensus bez przerwy podważany jest przez liczne kontrprądy i alternatywy. Rosnący opór wobec wojny, który prezydent koniecznie chce zminimalizować i zignorować, wzrasta z innej, mniej oficjalnej Ameryki, którą mainstreamowe media (wysokonakładowe gazety jak "The New York Times", główne sieci radiowo-telewizyjne, znaczna część przemysłu wydawniczego) zawsze starają się zakrzyczeć i zagłuszyć. Nigdy nie miała miejsca tak bezwstydna, wręcz skandaliczna, kolaboracja telewizyjnych kanałów informacyjnych z rządowym pędem do wojny: nawet przeciętny odbiorca CNN czy innego z głównych kanałów egzaltuje się okrucieństwami Saddama i tym, jak "my" musimy go powstrzymać, nim będzie za późno. Nie dość tego, eter wypełniają byli wojskowi, eksperci od terroryzmu, analitycy polityki bliskowschodniej, którzy nie znają żadnego ważnego języka, nigdy nie widzieli żadnej części Bliskiego Wschodu, a ich wykształcenie jest zbyt słabe, by byli ekspertami w jakiejkolwiek dziedzinie, wszyscy paplający przeżutym żargonem o konieczności, byśmy "my" zrobili coś z Irakiem, plombując nasze okna i samochody na wypadek zbliżającego się ataku z użyciem gazów trujących.

Będąc czymś zamierzonym i sztucznym, konsensus działa, jakby obecny był poza czasem. Historia jest dlań kamieniem obrazy, a w akceptowalnym dyskursie publicznym słowo "historia" jest synonimem nicości czy odejścia w niebyt, jak w pogardliwym i sztampowo pejoratywnym amerykańskim powiedzeniu "jesteś historią". Poza tym historia jest tym, w co jako Amerykanie mamy sądzić o Ameryce (nie o reszcie świata, "starej" i w gruncie rzeczy pozostawionej w tyle, zatem nieliczącej się) bezkrytycznie, lojalnie, ahistorycznie. Działa tu zadziwiająca polaryzacja. Dla przeciętnego umysłu rolą Ameryki jest stać ponad czy poza historią. Z drugiej strony, w całym kraju zetknąć się można z niepohamowanym zainteresowaniem historią wszystkiego - od małych kwestii lokalnych, po szerokie horyzonty imperiów światowych. Z tych starannie zbalansowanych przeciwieństw, dających drogowskaz od ksenofobicznego patriotyzmu po spirytualizm i reinkarnację nie z tego świata, wielokrotnie wzrasta ubóstwienie.

Warto tu wspomnieć o bardziej wrośniętym w świat przykładzie walki o historię. Dziesięć lat temu w przestrzeni publicznej rozegrała się walka intelektualna o to, jak uczyć historii w szkołach. W całym tym wielotygodniowym kręćku jasno rysowało się, że zwolennicy idei historii amerykańskiej jako wspaniale jednolitej narracji narodowej, stanowiącej samo dobro dla młodych umysłów, uznawali historię nie tylko za rzecz kluczową dla prawdy, lecz i za własność ideologiczną środowisk, które wykują z materiału studenckiego doskonale pokornych obywateli, gotowych uznać pakiet podstawowych prawd, ustalonych dla stosunków Ameryki z samą sobą i resztą świata. Wyrzucone poza nawias tego esencjalistycznego spojrzenia zostały elementy określone jako postmodernizm i historia konfliktogenna (mniejszości, kobiet, niewolnictwa itd.), lecz co ciekawe, w efekcie nie udało się narzucić takich śmiechu wartych standardów. Tak podsumowuje to Linda Symcox: "Można rzecz jasna tak jak ja argumentować, że [neokonserwatywne] podejście do przygotowania kulturowego to kiepsko zamaskowana próba wpojenia studentom obrazu historii relatywnie wolnej od konfliktów i konsensualnej. Lecz te plany odniosły skutek odwrotny do zamierzonego. W rękach historyków społeczeństwa i świata, którzy opracowali standardy wraz z nauczycielami pracującymi w systemie K-12, stały się one motorem wizji pluralistycznej, którą usiłował zwalczyć rząd. Historycy, którzy uważają, że sprawiedliwość społeczna i redystrybucja siły wymagają bardziej złożonej nauki przeszłości, stawili czoła historii konsensualnej czy reprodukcji kulturowej."

W obszarze publicznym, któremu na wiele sposobów przewodzą mainstreamowe media, występują zatem ciągi śpiewek, bez względu na istnienie różności i różnorodności strukturyzujące, ograniczające i kontrolujące dyskusję. Omówię tylko ich małą część, która przychodzi mi do głowy jako uderzająco tu stosowna. Po pierwsze istnieje rzecz jasna kolektywne "my", tożsamość narodowa bez większego sprzeciwu ucieleśniona w naszym prezydencie, naszym sekretarzu stanu przy ONZ, naszych siłach zbrojnych na pustyni, i naszych interesach, rutynowo uznawanych za samoobronę, bez ukrytych motywów, do cna niewinnych - niczym tradycyjna kobieta jest niewinna, czysta, wolna od grzechu itd. Kolejna śpiewka to nieistotność historii oraz nieprzystojność nieprawomyślnego "wiązania" spraw, np. faktu, że niegdyś USA uzbroiły i ośmieliły Saddama Husajna i Osamę Ben Ladena, bądź tego, że Wietnam (jeśli w ogóle wspominany) i szczególna forma jego dewastacji były "złe" dla kraju, czy też, jak w pamiętny sposób wyłożył to Jimmy Carter, była to forma "wspólnej" samozagłady. Czy nawet bardziej oszałamiająca, trwająca wciąż i wręcz instytucjonalna nieistotność dwóch ogromnie ważnych i konstytutywnych doświadczeń amerykańskich - niewolnictwa Afroamerykanów oraz wydziedziczenia i quasi-eksterminacji rdzennej ludności Ameryki. Muszą dopiero zaistnieć w konsensusie narodowym w jakikolwiek poważny sposób. (Istnieje Muzeum Holokaustu w Waszyngtonie, lecz nigdzie w kraju nie ma takiego miejsca poświęconego Afroamerykanom czy rdzennym Amerykanom.)

Po trzecie, istnieje niepoparte niczym przekonanie, że opozycja wobec naszej polityki to "antyamerykanizm", oparty o zazdrość wobec "naszej" demokracji, wolności, zamożności i potęgi, czy też o oczywistą, najzwyklejszą nieprzyzwoitość cudzoziemców, jak w przypadku francuskiego sprzeciwu wobec amerykańskiej wojny przeciw Irakowi. W tym kontekście bezustannie przypomina się Europejczykom, jak w ubiegłym stuleciu Ameryka dwukrotnie ich wybawiła, z czego wynika przy okazji, że Europejczycy tylko siedzieli czekając, aż Amerykanie zawalczą za nich. Śpiewka o Ameryce jako uczciwym rozjemcy, bezstronnym sędzim, przepełnionej najlepszymi intencjami sile międzynarodowego dobra nie znajduje sobie godnej konkurencji, gdy mowa o miejscach, w których przez ostatnie 50 lat Ameryka była szczególnie zaangażowana, jak Bliski Wschód czy Ameryka Łacińska; jakże więc niewiele miejsca pozostaje na myśl o wmieszaniu się we władzę, zysk finansowy, grabież zasobów, lobbing etniczny, siłową czy podstępną zmianę reżimu (na przykład w Iranie i Chile) - w efekcie, nie licząc okazjonalnych prób przypomnienia, pozostaje to nieporuszone. Najprędzej powie się o swoistym realizmie - obrzydliwie eufemistyczny idiom na określenie think-tanków i rządu, odnoszący się do miękkiej władzy i projekcji amerykańskiej wizji. Jeszcze mniej obecna (nawet w aluzyjny sposób) jest polityka przedziwnego okrucieństwa czy nienawistności, za które Ameryka bezpośrednio odpowiada, jak poparcie szaronowskiej wojny z życiem palestyńskich cywilów, potworne ofiary cywilne sankcji wobec Iraku, czy poparcie udzielane reżimom w Turcji i Kolumbii w ich horrendalnie nieludzkim karaniu zwykłych obywateli. Wyrzuca się to poza granice poważnej dyskusji o "polityce".

Wreszcie, ciągle reprodukuje się, bez rozbudzania wątpliwości, śpiewkę o niezrównanej mądrości moralnej, którą reprezentują przedstawiciele władz państwowych (jak Henry Kissinger, David Rockefeller czy każdy, kto obecnie urzęduje w administracji). Na przykład fakt, że dwóch osądzonych przestępców z ery Nixona (Elliott Abrams i John Poindexter) mianowano ostatnio na ważne stanowiska rządowe, był mało komentowany, jeszcze mniej wzbudził obiekcji. Tego rodzaju ślepe uznanie władzy przeszłej czy obecnej, czystej czy zbrukanej, występuje w wielu różnych formach, poczynając od uprzejmego, wręcz uniżonego sposobu zwracania się przez komentatorów i telewizyjnych mądrali, po całkowitą niechęć ujrzenia w postaci politycznej czegokolwiek ponad jego czy jej miłą zewnętrzność (ciemny garnitur z kolekcji, biały kołnierzyk, czerwony krawat), żadnych plam z przeszłości, mogących stanowić poważniejszą skazę. Filarem tego jest, jak sądzę, pragmatyzm jako filozoficzny system radzenia sobie z rzeczywistością - antymetafizyczny, antyhistoryczny i, osobliwie, wręcz antyfilozoficzny. Sprzyja temu swoisty postmodernistyczny antynominalizm, który wszystko sprowadza do struktury zdaniowej i kontekstu lingwistycznego, będący na amerykańskich uniwersytetach bardzo wpływowym stylem myślenia w filozofii analitycznej. Na przykład na moim uniwersytecie o postaciach takich jak Hegel i Heidegger naucza się na wydziałach literatury czy historii sztuki, rzadko na wydziale filozofii.

To zadziwiająco trwały pakiet głównych tematów, które zreorganizowana i zyskująca nowy rozmach amerykańska kampania informacyjna (szczególnie w świecie arabskim i muzułmańskim) ma wpychać na siłę do żołądków. Celowo skrywa się w jej ramach przyprawiające o zawrót głowy zróżnicowanie tradycji - nieoficjalna amerykańska kontrpamięć zapiera się rękami i nogami przed faktem, że to społeczeństwo imigranckie - przebijające się i tak przez te kilka śpiewek. Niestety, niewielu zagranicznych komentatorów przywiązuje uwagę do tej kniei sprzeczności. Raz postępowe, innym razem wsteczne tendencje pozwalają doświadczonemu obserwatorowi dostrzec normalnie zaniedbywane związki między głównymi śpiewkami. Na przykład jeśli przebadać składowe nadzwyczaj silnego oporu wobec planowanej wojny Busha przeciw Irakowi, objawia się zupełnie inny, nadzwyczaj mobilny obraz Ameryki, o wiele bardziej skłonnej do współpracy z zagranicą, dialogu i poważnego działania. Pozostawię kwestię znacznej ilości ludzi, którzy sprzeciwiają się wojnie ze względu na jej ludzkie koszta - krwi i bogactw, jak też jej katastrofalnego wpływu na i tak rozchwianą gospodarkę. Nie będę się też zajmować potężnym wirem prawicowych opinii, wedle których Amerykę spotwarzają zdradzieccy obcy, ONZ i bezbożni komuniści. Także zwolennicy libertarian i izolacjonistów - dziwny kogel-mogel lewicy i prawicy - nie zasługują tu na dalszą wzmiankę. Wśród kategorii, które nie zostaną rozpatrzone, wspomnę jeszcze o licznej, pchanej idealizmem społeczności studenckiej, bardzo podejrzliwej wobec amerykańskiej polityki zagranicznej w niemal wszystkich jej przejawach, szczególnie globalizacji ekonomicznej: to pełna zasad, nieraz quasi-anarchistyczna grupa, która w przeszłości utrzymywała przy życiu takie kwestie jak wojna w Wietnamie, apartheid w RPA czy prawa obywatelskie w kraju.

Po takim nader pobieżnym przeglądzie pozostaje mi parę ważnych i na wiele sposobów okropnych przejawów doświadczenia i sumienia. Ma to związek z tym, że - w rozumieniu europejskim i afroazjatyckim - w Ameryce w okresie po drugiej wojnie światowej nigdy, w żadnym okresie, nie istniał jakikolwiek lewicowy czy socjalistyczny ruch z reprezentacją parlamentarną, tak mocno trzyma wszystko w garści aparat dwupartyjny. Dzisiejszą Partię Demokratyczną spotkała jatka i nieprędko dojdzie do siebie. Na początek należy wspomnieć o pozytywnie niezadowolonym i ciągle dość radykalnym skrzydle społeczności afroamerykańskiej, to jest tych grupach społeczności miejskiej, które prowadzą agitację przeciw brutalności policji, dyskryminacji w miejscu pracy, odarciu z kwaterunku i edukacji, reprezentowanym przez takie charyzmatyczne postaci i ikony takie jak Rev Al Sharpton, Cornel West, Muhammad Ali, Jesse Jackson (którego pozycja lidera wprawdzie osłabła) i paru innych podtrzymujących tradycję młodego Martina Luthera Kinga. Związki z tym ruchem ma kilka innych licznych etnicznych kolektywów aktywistów - Latynoamerykanów, rdzennych Amerykanów, muzułmanów, z których rzecz jasna każdy wkłada wiele energii by przebić się do mainstreamu, w pogoni za ważnymi stanowiskami politycznymi w rządach lokalnych i federalnym, miejscem w prestiżowych telewizyjnych talk shows, członkostwem w ciałach zarządzających fundacji, szkół i korporacji. Lecz generalnie większość z tych grup bardziej pcha naprzód poczucie niesprawiedliwości i dyskryminacji niż ambicja, nie są więc w stanie kompletnie popaść w amerykański sen (głównie białej klasy średniej). Interesujące, że Sharpton czy na przykład Ralph Nader wraz z jego wiernymi zwolennikami w ogarniętej kryzysem, lecz wciąż walczącej Partii Zielonych, choć są widoczni i do pewnego stopnia akceptowani, pozostają outsiderami, z zasady nieugładzonymi, nazbyt nieprzejednanymi, nie dość zainteresowanymi nagrodami fundowanymi rutynowo przez społeczeństwo.

Potężne skrzydło ruchu kobiecego, walczące o prawo do aborcji, przeciwko molestowaniu seksualnemu, o równość w miejscu pracy, to kolejne ważne ogniwo w łańcuchu nieposłuszeństwa w społeczeństwie amerykańskim. Podobnie część zazwyczaj statecznych, zorientowanych na zysk i karierę grup zawodowych (w szczególności lekarzy, prawników, naukowców i akademików, jak również wiele związków zawodowych i część ruchu ekologicznego) wzmaga dynamikę kontrprądów, które tu wymieniam, choć rzecz jasna są to segmenty mające ważny interes w sprawnym funkcjonowaniu społeczeństwa i wyłonionych przez nie programów.

Również zorganizowane kościoły nie mogą być jako takie uznane za rozsadniki przemiany i niezgody. Ich masy członkowskie należy jasno odróżnić od wspomnianych powyżej ruchów fundamentalistów i teleewangelistów. Na przykład biskupi katoliccy, laikat i kler kościoła episkopalnego, wreszcie synody kwakrów i prezbiterian - bez względu na bóle porodowe w postaci skandali seksualnych w pierwszym z przypadków oraz odchodzenia wiernych w większości pozostałych - okazały się zaskakująco liberalne w kwestii wojny i pokoju, i nader chętne do występowania przeciw łamaniu praw człowieka na świecie, rozdętemu budżetowi wojskowemu oraz neoliberalnej polityce ekonomicznej, która od lat 80. nadweręża sferę publiczną. Przez całą historię występował zawsze segment społeczności żydowskiej, zaangażowany w postępową sprawę praw mniejszości w kraju i zagranicą, lecz od czasów Reagana pojawienie się ruchu neokonserwatywnego, sojusz Izraela z religijną prawicą w kraju, oraz zorganizowana działalność syjonistów, którzy w swej gorączce malarycznej zrównują krytykę Izraela z antysemityzmem, czy nawet groźbą nowego amerykańskiego Oświęcimia, w znaczącym stopniu ograniczyły pozytywny wpływ tej siły.

Wreszcie, wiele grup i jednostek uczestniczących w zgromadzeniach, marszach protestacyjnych, pokojowych demonstracjach uszło martwicy umysłowej patriotyzmu w okresie po 11 września. Zmobilizowała ich kwestia praw obywatelskich (w tym wolności słowa i gwarancji konstytucyjnych), zagrożonych przez ustawy antyterrorystyczne i Patriot Act. Agitacja przeciw karze śmierci, mające miejsce protesty przeciw nadużyciom w obozach w Guantanamo, ogólna nieufność wobec armii ze strony autorytetów obywatelskich, wreszcie narastające niezadowolenie z coraz bardziej sprywatyzowanego systemu więzień, w których przebywa najwyższy odsetek ludności w skali świata (w tym nieproporcjonalna liczba kolorowych mężczyzn i kobiet) - to wszystko promieniuje jak wiele premanentnych zakłóceń, wstrząsających porządkiem społecznym dominującej klasy średniej. Związane z tym są rzecz jasna bezustanne przetasowania w przestrzeni internetowej, o którą walczą ze sobą bezlitośnie oficjalna i nieoficjalna Ameryka. Przy obecnych niedomaganiach, wynikających z bezsprzecznie gwałtownego załamania gospodarki, palące kwestie jak rosnąca przepaść między bogatymi a biednymi, nadzwyczajna rozrzutność i korupcja wierchuszki, i krzyczące zagrożenie dla systemu bezpieczeństwa społecznego ze strony zuchwale grabieżczych planów prywatyzacji, nadal ciążą na wizerunku tyleż afirmowanych i celebrowanych cnót unikalnego amerykańskiego systemu kapitalistycznego.

Czy Ameryka istotnie jest zjednoczona wokół prezydenta, jego wojowniczej polityki zagranicznej, jego niebezpiecznie prostackiej wizji gospodarki? To nieco inaczej postawione pytanie, czy tożsamość amerykańska jest ustalona raz na zawsze i czy świat zmuszony żyć z tą mającą długie ręce potęgą militarną (oddziały amerykańskie znajdują się w dziesiątkach krajów) ma do czynienia z monolitem, który wszyscy pozostali - nie chcący siedzieć cicho - mogą traktować jak jakiś ustalony, wszechobecny byt, wspierany przez wszystkich "Amerykanów". Zaproponowałem, by postrzegać Amerykę jako w rzeczywistości kraj o wiele bardziej zagmatwany, którego rzeczywistość zawiera w sobie o wiele więcej konfliktów niż się to zazwyczaj przedstawia. O wiele bardziej właściwe jest rozumienie Ameryki jako wplątanej w poważne starcie tożsamości, którego strony da się dostrzec niczym podobnych uczestników sporu w reszcie świata. Ameryka - jak się to często podkreśla - mogła wygrać zimną wojnę, ale obecne rezultaty tego zwycięstwa zdecydowanie nie są jasne, walka nie dobiegła końca. Skupienie się zanadto na centralistycznej władzy militarnej i politycznej amerykańskiej egzekutywy oznacza zaniedbanie trwającej wewnętrznej dialektyki, która nigdzie nie znalazła rozwiązania. Przedmiotami nierozwiązanych sporów pozostają prawo do aborcji i nauczanie ewolucji przyrody.

Wielkie złudzenie tezy Fukuyamy o końcu historii, tak jak teorii Huntingtona o zderzeniu cywilizacji, polega na tym, że obaj błędnie uznają historię kultury za ujętą w jasne szablony początku, środka i końca, gdy w rzeczywistości pole kulturowo-polityczne to w większym stopniu arena walki o tożsamość, samookreślenie i rzutowanie w przyszłość. Są fundamentalistami w kwestii płynnych, niespokojnych kultur, umieszczonych w nieustającym procesie, starającymi się narzucić jasno określone, wewnętrzne zasady, w ramach których w rzeczywistości nic nie może zaistnieć. Kultury, w szczególności imigrancka kultura amerykańska, zazębiają się ze sobą, a jedną z zapewne niezamierzonych konsekwencji globalizacji jest powstanie ponadnarodowych wspólnot globalnych interesów - w ruchu na rzecz praw człowieka, ruchu kobiecym, ruchu antywojennym itd. Ameryka w żadnym razie nie jest odseparowana od któregokolwiek z nich, lecz trzeba przedrzeć się przez zastraszająco ujednoliconą powierzchnię, by dostrzeć, co pod nią się znajduje, jak też wziąć udział w serii debat, w której uczestniczy wielu ludzi na świecie. Dzięki temu spojrzeniu zyskać można nadzieję i odwagę.

Edward Said
tłumaczenie: Paweł Michał Bartolik


Tłumaczenie ukazało się na stronie Viva Palestyna (viva-palestyna.pl).

drukuj poleć znajomym poprzedni tekst następny tekst zobacz komentarze


lewica.pl w telefonie

Czytaj nasze teksty za pośrednictwem aplikacji LewicaPL dla Androida:



Warszawska Socjalistyczna Grupa Dyskusyjno-Czytelnicza
Warszawa, Jazdów 5A/4, część na górze
od 25.10.2024, co tydzień o 17 w piątek
Fotograf szuka pracy (Krk małopolska)
Kraków
Socialists/communists in Krakow?
Krakow
Poszukuję
Partia lewicowa na symulatorze politycznym
Discord
Teraz
Historia Czerwona
Discord Sejm RP
Polska
Teraz
Szukam książki
Poszukuję książek
"PPS dlaczego się nie udało" - kupię!!!
Lca

Więcej ogłoszeń...


24 listopada:

1957 - Zmarł Diego Rivera, meksykański malarz, komunista, mąż Fridy Kahlo.

1984 - Powstało Ogólnopolskie Porozumienie Związków Zawodowych (OPZZ).

2000 - Kazuo Shii został liderem Japońskiej Partii Komunistycznej.

2017 - Sooronbaj Dżeenbekow (SDPK) objął stanowiso prezydenta Kirgistanu.


?
Lewica.pl na Facebooku