Wbrew temu, o czym próbują przekonać nas panujący dyskurs polityczny wspólnie z ekonomią konwencjonalną, kapitalizm i gospodarka rynkowa nie są synonimami. Cechą charakterystyczną kapitalizmu jako systemu jest bowiem prywatna własność środków produkcji, która, z definicji, pozostaje w gestii uprzywilejowanej mniejszości. Inaczej niż własność ziemska, od końca wieku osiemnastego - od pierwszej rewolucji przemysłowej - po dziś dzień stanowi ona formę wyłącznych praw do ważnego wyposażenia związanego z nowoczesnymi technologiami produkcyjnymi. Większość ludzi nie będących właścicielami środków produkcji musi sprzedawać swoją siłę roboczą. Kapitał zatrudnia pracowników, oni zaś nie mają swobodnego dostępu do środków produkcji. To właśnie podział na burżuazję i proletariat jest wyróżnikiem kapitalizmu, natomiast rynek stanowi tylko formę zarządzania gospodarką kapitalistyczną.
Zgodnie z taką definicją, specyfika kapitalizmu tkwi nie "w rynku" lecz "poza nim" - w monopolu uosabiającym własność prywatną. Dla Marksa, potem dla Braudela, a nawet w pewnym zakresie dla Keynesa był to banał.
Dziś jednak panujący dyskurs udaje, że nie dostrzega kluczowego znaczenia monopolu, ideologicznie podstawiając w to miejsce abstrakcyjne pojęcie "rynku".
W miarę rozwoju kapitalizmu przekształceniom ulegała również sama burżuazja. Choć na wszystkich etapach nowożytnej historii klasa ta kolektywnie sprawowała władzę gospodarczą, społeczną i polityczną po to, aby zapewnić sobie reprodukcję i rozwój, zawsze była mocno zhierarchizowana wewnętrznie. Pewne jej odłamy zawsze sprawowały najwyższą władzę nad systemem gospodarczym. Czasem okazywały się zdolne do rozciągnięcia hegemonii nad całą klasą i w takich przypadkach z całej nadwyżki wytwarzanej poprzez wyzysk pracy ściągały kluczową "rentę monopolową". Na pozór danina ta jest wytworem mechanizmów rynkowych. W rzeczywistości jednak to monopol społeczny i polityczny jest prawdziwym środkiem przechwytywania zasobów.
W pewnych warunkach interwencja polityczna podejmowana przez "średnich" (a nawet "drobnych") właścicieli ograniczała władzę monopoli i prowadziła do szerokiego sojuszu burżuazyjnego - wymuszonego między innymi przez konieczność przeciwstawienia się klasom ludowym. Zdarzało się, że w trakcie poszukiwań szerszego sojuszu mającego zapewnić systemowi stabilizację stwarzano grunt pod przejściowy, mniej niekorzystny dla pracowników "kompromis między kapitałem a pracą". Z takim właśnie zjawiskiem mieliśmy do czynienia po Drugiej Wojnie Światowej w przypadku kapitalizmu państwa dobrobytu. Ważne jest zatem, aby konflikty społeczne i polityczne osadzać w konkretnych warunkach, typowych dla każdej z faz konkretnej historii realnie istniejącego kapitalizmu. Daną fazę charakteryzuje bowiem kompleks zjawisk, na który składają się zarówno wewnętrzne przemiany systemu produkcji (technologia, stopień decentralizacji kapitału itd.), jak i układ sił społecznych oraz politycznych.
Dziś panującą warstwę kapitału winno się nazywać "kapitałem oligopolistyczno-finansowym". Termin ten nie odnosi się do kapitalistów działających w finansowym sektorze systemu (banki itp.), lecz do tych, którzy posiadają uprzywilejowany dostęp do kapitału niezbędnego dla rozwijania swojej działalności w rozmaitych sektorach gospodarki, takich jak produkcja przemysłowa, komercjalizacja, usługi finansowe czy badania i rozwój. Ten uprzywilejowany dostęp zapewnia szczególne i potężne wpływy - mianowicie władzę w dziedzinie kształtowania rynków, którą jej posiadacze wykorzystują na swoją korzyść. Konkretnie chodzi tu o oligopolistyczne grupy burżuazji, które w obecnej fazie kapitalizmu panują nad rynkiem finansowym (szczególnie w kwestii regulacji wysokości stóp procentowych) i globalną gospodarką (przede wszystkim w zakresie wpływu na wysokość kursów walutowych). Panowanie to decyduje o kluczowych inwestycjach w głównych sektorach gospodarki, czyli w obszarach inwestycji zagranicznych, międzynarodowego handlu podstawowymi towarami, badań nad wysokimi technologiami czy fuzji przedsiębiorstw.
Potęga kapitału oligopolistyczno-finansowego jest tak wielka, że stanowi on konkurencję dla państwa - zbiorowego przedstawiciela kapitału i zarządcy hegemonicznego bloku społecznego - oraz przeciwstawia mu swoje własne interesy. Ten hegemoniczny blok społeczny z państwem na czele zapewnia kapitałowi waloryzację i akumulację. I to on właśnie w pewnych warunkach (państwo dobrobytu) poszedł tak daleko, że uwzględnił potrzebę kompromisu pomiędzy kapitałem a pracą. Czasami interwencja państwowa potrafi ograniczyć władzę wielkiej finansjery. Państwo dysponuje środkami, które umożliwiają regulację rynków finansowych. Na przykład bank centralny może skorzystać z uprawnień określania wysokości stóp procentowych czy poziomu zmienności kursów walutowych - które to uprawnienie umożliwia sprawowanie kontroli w zakresie stosunków gospodarczych z zagranicą. Państwo częstokroć idzie jeszcze dalej i rozciąga swą kuratelę nad badaniami i decyzjami dotyczącymi kluczowych inwestycji. Praktyki te potrafią wykraczać daleko poza same tylko regulacje wydatków publicznych i zadłużenia oraz tak zwaną politykę pieniężną. Późny Keynes zachęcał do takich działań. Z kolei w odmiennych warunkach - takich jak warunki dzisiejszego neoliberalizmu - wielka finansjera potrafi podporządkować sobie państwo i sprowadzić je do roli narzędzia na swoich usługach.
Nieograniczona prywatyzacja, "deregulacja" rynku (czyli zniesienie interwencjonizmu państwowego) i wycofanie się państwa tworzą skuteczny zlepek ideologiczny i doktrynalny.
Takich oto czasów dożyliśmy. Jednak przyczyna tej ewolucji nie tkwi w jakichś obiektywnych przemianach systemu produkcji związanych z koncentracją i centralizacją kapitału czy rewolucją technologiczną.
Wprawdzie przemiany te są rzeczywiste, a ich siłę wyraża sposób, w jaki wielka finansjera sprawuje władzę, jednak prawdziwe przyczyny przewrotu w układzie sił - przewrotu, który umożliwił podporządkowanie państwa kapitałowi - mają charakter społeczny i polityczny. Należy bowiem uwzględnić erozję i wyczerpanie się typowych dla okresu powojennego form regulacji reprodukcji społecznej i gospodarczej, czyli państwa dobrobytu na Zachodzie, socjalizmu w Bloku Wschodnim i narodowych populizmów w Trzecim Świecie. Formy te decydowały nie tylko o stosunkach społecznych wewnątrz każdej z rozważanych konstelacji geopolitycznych, lecz również o stosunkach międzynarodowych. Ten rozdział historii jest już zamknięty.
Wyczerpanie się - a w niektórych przypadkach nawet załamanie - powojennych systemów doprowadziło do zmiany stosunku sił między kapitałem a państwem na korzyść tego pierwszego, a rola przywódcza przypadła wielkiej finansjerze.
Władza i finansjeryzacja
"Finansjeryzacja systemu" to nazwa nowej polityki gospodarczej prowadzonej przez kapitał oligopolistyczno-finansowy. Najlepszą analizę tej strategii - bo jest to strategia, a nie obiektywny proces - zawdzięczamy François Morinowi. Oto główne punkty jego analizy.
Wielki oligopol składa się z około dziesięciu największych banków międzynarodowych (do których dochodzi dwadzieścia kolejnych o mniejszym znaczeniu), sieci inwestorów instytucjonalnych (funduszy emerytalnych i inwestycyjnych), którymi zarządzają filie lub udziałowcy tych banków, firm ubezpieczeniowych oraz grup wielkich firm - również powiązanych z głównymi bankami. Ten oligopol finansowy rządzi skutecznie pięćdziesiątką czy setką największych grup - finansowych, przemysłowych, rolnych, handlowych i transportowych.
Zamiast praw "konkurencji" obowiązuje tu mieszanina konkurencji i oligopolistycznych porozumień zwana często "konsensem". Jest on niestabilny i w każdej chwili może przerodzić się w brutalną konkurencję, a ta, z kolei, w konflikt międzypaństwowy. Choć każda z jednostek wchodzących w skład oligopolu działa na ponadnarodowym gruncie gospodarki światowej, to pozostaje narodowa w tym sensie, że w skład jej najwyższych władz wchodzą zawsze przedstawiciele burżuazji określonego państwa.
Ten quasi-monopol umożliwił wielkiej finansjerze państw Triady (Stany Zjednoczone, Europa i Japonia) przejęcie kontroli nad zglobalizowanym rynkiem finansowym i pozbawienie resortów finansów i banków centralnych władzy w dziedzinie samodzielnego określania wysokości stóp procentowych. W poprzedniej fazie kapitalizmu (okres powojenny) celem polityki państwowej - realizowanej za pośrednictwem banków centralnych - było utrzymywanie realnie ujemnych stóp procentowych (poniżej stopy inflacji). Decyzjami inwestycyjnymi - w znacznym stopniu uwolnionymi od struktur zadłużenia finansowego - zarządzano inaczej niż dzisiaj i za pomocą odmiennych środków, takich jak rozszerzanie skali działalności gospodarczej poprzez samofinansowanie, dostęp do (często państwowych) kredytów bankowych czy pomoc państwa. Dziś twierdzi się, że owe środki nie umożliwiają "optymalnej alokacji" kapitału. Autorytety ekonomiczne nie mówią jednak, że system, który go zastąpił - kontrola rynków przez wielką finansjerę - wcale nie zapewnia takiej bajecznej optymalnej alokacji. W każdym razie jest to wniosek fałszywy, wyprowadzony z doktryny przebranej za teorię, który ma potwierdzić realne istnienie cech przypisywanych abstrakcyjnemu "rynkowi". Zaś teoria tego abstrakcyjnego powszechnego rynku to teoria wymyślonego kapitalizmu, którym się zastępuje kapitalizm istniejący w rzeczywistości.
Celem panującej finansjery jest utrzymanie realnie dodatnich stóp procentowych - i cel ten osiągnęła. Chodzi o to, by - dzięki kontroli rynków finansowych - na korzyść wielkiej finansjery ściągnąć z nadwyżki (przez którą w przybliżeniu rozumiemy wartość odpowiadającą PKB pomniejszonemu o płace i inne wynagrodzenia pracowników) znaczną daninę.
Wbrew temu, co twierdzą ekonomiści konwencjonalni, taki proceder wcale nie zapewnia ani optymalnej alokacji kapitału, ani maksymalnego wzrostu gospodarczego. Przeciwnie: jest podstawowym źródłem stosunkowo powolnego tempa rozwoju gospodarki wytwórczej. Wiadomo, że dziś stopy wzrostu gospodarczego w najlepszym razie są o połowę niższe niż za czasów państwa dobrobytu.
Ambicje wielkiej finansjery nie ograniczają się wyłącznie do kontroli rynków narodowych. Chodzi jej o panowanie w skali globalnej.
"Globalizacja" to zatem nic innego, jak tylko strategia podboju służąca osiągnięciu tego celu. Wzajemne przenikanie się rynków finansowych Triady, które stało się możliwe dzięki zniesieniu kontroli przepływów finansowych oraz stosowaniu zasady płynności kursów walutowych stanowi następstwo decyzji podjętych w ramach konsensu obowiązującego w łonie oligopolu wielkiej finansjery Triady.
Ta wielka finansjera coraz bardziej ingeruje w mniej czy bardziej oporne państwa Południa między innymi za pośrednictwem Światowej Organizacji Handlu i Międzynarodowego Funduszu Walutowego. Instytucje te pełnią rolę narzędzi w rękach kolektywnego imperializmu Triady. Środki podboju są następujące: 1) zadłużenie, 2) obietnice otwarcia rynków Północy na produkty Południa (rzadko spełniane), 3) otwarcie krajowych kont kapitałowych dla wielkiej finansjery i podporządkowanie ich pseudopłynnym rynkom walutowym, które praktycznie unicestwiły zasoby państw narodowych Południa i umożliwiły ponadnarodowej finansjerze określanie kursów walutowych tak, aby pozwalały one maksymalizować daninę ściąganą z produkcji na peryferiach.
Kilka wskaźników ilościowych zapożyczonych od Françoisa Morina pozwala wyrobić sobie pogląd o rozmiarze panowania nowej plutokracji finansowej Triady nad gospodarką światową. Według danych z 2002 r. sprzedaż towarów i usług (światowy PKB) wyniosła 32,3 biliony dolarów. W tym samym roku zagraniczne transakcje walutowe wyniosły 384,4 bln dol. natomiast zagraniczne transakcje walutowe dla handlu międzynarodowego tylko 8,0 bln. Jednocześnie transakcje przy użyciu pochodnych instrumentów finansowych to aż 699,0 bln dol.
Powyższe dane nie są, rzecz jasna, w pełni porównywalne. (Dlatego trzeba uwzględnić różnicę między światowym PKB a światowymi transakcjami finansowymi). Zagraniczne transakcje walutowe i transakcje przy użyciu pochodnych instrumentów finansowych wyrażone są w wartościach nominalnych. Nie pozostają one w wyraźnym związku ze sposobem obliczania światowego PKB. Dają jednak wyobrażenie o tym, jak bardzo transakcje finansowe przeważają nad sprzedażą towarów i usług.
W 2002 r. sprzedaż towarów i usług (światowy PKB) stanowiła 3% transakcji pieniężnych i finansowych. Natomiast handel międzynarodowy to zaledwie 2% zagranicznych transakcji walutowych. Rozliczenia obrotów akcjami i obligacjami na zorganizowanych rynkach (operacje, które rzekomo mają świadczyć o doskonałości rynków kapitałowych) to tylko 3,4% rozliczeń pieniężnych! Widać natomiast dosłowny wysyp transakcji obejmujących tzw. finansowe produkty hedgingowe (zabezpieczające), które chronią operatorów przed ryzykiem. Morin słusznie zwraca uwagę na to ważne zjawisko.
Nadciąga katastrofa finansowa
Opisana w poprzedniej części (w ślad za Morinem) "finansjeryzacja" gospodarki światowej sama z siebie nie jest ani środkiem, który mógłby zapewnić lepszą alokację zasobów, ani receptą na pobudzenie wzrostu gospodarczego, o czym była już mowa. Może jednak jest przynajmniej "opłacalna" w tym - ograniczonym - sensie, że zmniejsza ryzyko katastrofy finansowej?
Morin dowodzi, że to w wielkiej mierze złudzenie. Wielka finansjera stworzyła środki, które pozwalają operatorom działającym na rynkach finansowych indywidualnie uchronić się przed wieloma rodzajami ryzyka.
Wynalezienie "pochodnych instrumentów finansowych", których liczne i złożone techniki działania znają tylko wspomniani operatorzy, częściowo zaspokaja tę potrzebę. To ten wynalazek pobudził przepływy finansowe na wspomnianą wyżej skalę. W 2002 r. stosunek operacji zabezpieczających (hedgingowych) do produkcji i handlu międzynarodowego był jak 28 do 1 - ta rosnąca przez ostatnie 20 lat dysproporcja to zjawisko bez precedensu w całej historii kapitalizmu. Jednak pozorne zmniejszenie ryzyka dla indywidualnego kapitału przekształciło się we wzrost ryzyka zbiorowego, które ostatecznie godzi w poszczególne podmioty gospodarcze systemu. Wskaźnika wzrostu tego ryzyka dostarcza niekończąca się ekspansja sektora finansowego, którego rozmiary w latach 1993-2003 wzrosły dziesięciokrotnie.
Wobec zwiększającego się ryzyka światowego kryzysu finansowego na niekontrolowaną skalę polityka społeczna i gospodarcza prowadzona przez państwa po linii panowania wielkiej finansjery polega na przenoszeniu ryzyka z kapitału na pracę. Sięga się po znane środki, takie jak odbudowa rezerwowej armii bezrobotnych, niepewność zatrudnienia, ograniczanie praw pracowniczych i świadczeń socjalnych oraz zastępowanie okresowo indeksowanych emerytur rozmaitymi finansowo-inwestycyjnymi planami emerytalnymi. Tym środkom towarzyszy polityka pseudosolidarności między sektorami klasy średniej, ogółem pracodawców i wielką finansjerą. Promowanie oszczędzania w formie akcji i obligacji ma tworzyć ten pozór solidarności. "Teorię" kapitalizmu patrymonialnego, który jakimś cudem miałby stanowić własność wszystkich, skonstruowano po to, aby temu przenoszeniu ryzyka na "drobnych akcjonariuszy" i pracowników zapewnić złudną legitymację i jakoś je uwiarygodnić.
Omawiany system, widziany globalnie, wydaje się kolosem, ale to kolos na glinianych nogach. Na pewno upadnie. Ale jak? Co do tego doprowadzi? I na rzecz czego to się stanie?
Sądzę, że główną przyczyną nietrwałości systemu nie jest wcale - zawsze niespodziewana - niestabilność finansowa. System jest nietrwały ze względów społecznych i politycznych. Polityka towarzysząca panowaniu wielkiej finansjery z konieczności prowadzi do nieskończonego wzrostu nierówności w dystrybucji dochodów. Oprócz ściśle gospodarczych następstw niepohamowanej i nieustannej ewolucji w tym kierunku, tj. ku stagnacji na skutek braku efektywnego popytu - model kapitału oligopolistyczno-finansowego jest społecznie nie do zniesienia i prawdopodobnie okaże się nieznośny również pod względem politycznym. Na poziomie globalnym bowiem system ten prowadzi do ostrej polaryzacji między Północą a Południem, permanentnej zależności państw Południa określanych jako "wschodzące" (Chiny, Indie, Azja Południowo-Wschodnia i Ameryka Łacińska) od Północy i wyniszczenia krajów określanych jako "zmarginalizowane" (szczególnie Afryki), których narody stały się bezużyteczne dla akumulacji kapitału i w których panujący kapitał interesują tylko zasoby naturalne (ropa naftowa, minerały, drewno i woda). Wyniszczenie to można nazwać quasi-ludobójstwem. Wszystko wskazuje na to, że wewnętrzne konflikty polityczne i społeczne we wszystkich regionach świata, tak na Południu, jak i na Północy oraz konflikty międzynarodowe (Północ przeciwko Południu) muszą położyć kres obecnemu panowaniu wielkiej finansjery.
Plutokratyczna finansjera i władza monopoli
Obecny realnie istniejący kapitalizm już nie jest tym kapitalizmem, jaki pamiętamy sprzed trzydziestu lat. Osiągnęliśmy fazę centralizacji kapitału, której pod żadnym względem nie da się porównać z centralizacją charakteryzującą kapitalizm historyczny w ciągu pięciuset poprzednich lat jego rozwoju.
Rzecz jasna, monopole istniały od samego początku kapitalizmu: od epoki merkantylistycznej (kompanie obdarzane przez władców przywilejami monopolu handlowego) po XIX wiek zdominowany przez rozległą industrializację (w sektorze finansowym - "200 rodzin" francuskich) aż po sam koniec XIX w., kiedy to powstały gigantyczne "monopole" korporacyjne (opisane przez Hobsona, Hilferdinga i Lenina). Bez względu na to, na ile ich wpływ w sferze gospodarczej był decydujący dla ewolucji całego systemu, kapitalizm jako całość opierał się na milionach średnich przedsiębiorstw przemysłowych i handlowych oraz na chłopach.
Działalność gospodarczą bogatych rolników regulowała wielość rynków (wprawdzie nie "czystych i doskonałych", ale jednak naprawdę konkurencyjnych), które w znacznym stopniu wymykały się spod wpływów monopoli. Te bowiem działały w pewnych zastrzeżonych sektorach (wielki handel merkantylistyczny, finansowanie państwa, międzynarodowy handel podstawowymi towarami, pożyczki międzynarodowe, a później pewne ważne sektory masowej produkcji przemysłowej i handlu, bankowości i ubezpieczeń). Uprzywilejowane obszary opanowane przez monopole w znacznej mierze miały charakter narodowy - mimo ich ekspansji zagranicznej. Taka sytuacja zapewniała polityce państwowej prawdziwą skuteczność w zarządzaniu całością gospodarki.
Dziś kapitalizm jest zupełnie inny. Garstka oligopoli sama panuje nad krajową i globalną działalnością gospodarczą. Nie są to ściśle finansowe oligopole, lecz "grupy", które łączą działalność produkcyjną przemysłu, agrobiznes, handel, usługi i, rzecz jasna, działalność finansową.
Finansjera panuje zasadniczo w tym znaczeniu, że system jest globalnie "sfinansjeryzowany", to znaczy podporządkowany logice finansowej. To zaledwie garstka: około trzydziestu gigantów i tysiąc mniejszych grup - nie więcej. W tym sensie można mówić o plutokracji, jeśli nawet słowo to może niepokoić tych, którzy pamiętają, jak nadużywali go faszystowscy demagodzy.
Ta grupowa plutokracja panuje nad dzisiejszą globalizacją, którą w rzeczywistości sama ukształtowała (żeby nie powiedzieć: skonstruowała) po to, aby służyła jej wyłącznym interesom. Dawny "międzynarodowy (nierówny) podział pracy", oparty o podział na centrum i peryferie, zastąpiła geografią finansową, tzn. integracją ponadnarodowych "terytoriów" - co stanowi wytwór strategii tych grup, a nie jakąś wobec nich zewnętrzną "rzeczywistość". Geografia ta z kolei kształtuje coś, co wydaje się "handlem międzynarodowym", a co faktycznie i w coraz większym stopniu stało się transferem bogactwa na rzecz pewnych grup plutokratycznych. Analizowana przez C. A. Micheleta delokalizacja w swoich rozmaitych formach jest środkiem takiego kształtowania świata.
Ta sama plutokracja panuje nad zglobalizowanymi rynkami finansowymi i w dużej mierze może decydować o wysokości stóp procentowych, tak, aby były dla niej korzystne, ściągając w ten sposób ogromną daninę z wartości wytwarzanej przez pracę społeczną. Międzynarodowe kursy walutowe także służą jej celom (por. cytowaną powyżej pracę F. Morina, z której czerpiemy tu sporo inspiracji).
W tym kontekście miliony prywatnych przedsiębiorstw nazywanych przedsiębiorstwami "średniej wielkości" (a nawet wiele dużych) i kapitalistycznych rolników nie mogą już cieszyć się prawdziwą samodzielnością w podejmowaniu decyzji. Muszą dostosowywać się nieustannie do strategii narzucanych przez plutokrację. To nowa sytuacja, jakościowo różna od tej, która cechowała kapitalizm historyczny w poprzednich fazach jego rozwoju. Rynek, na który się powołują konwencjonalni ekonomiści, już nie istnieje. Stał się całkowitą farsą.
Nie jest to tylko moje stanowisko, lecz pogląd podzielany przez krytycznych analityków, którzy odrzucają dyskurs panującej ekonomii konwencjonalnej. Sądzę, że w centrum dyskusji należy postawić pytanie o to, czy ta przemiana systemu jest czymś "ostatecznym", czy też wręcz przeciwnie: jest on "nie do utrzymania". Odpowiedź na nie jest dla nas kluczowa.
Istnieją tacy - przypuszczalnie jest ich wielu - którzy, nawet jeśli im się obecny stan rzeczy nie podoba, uważają go za coś ostatecznego.
Wszystko, co można zrobić, to się z nim pogodzić i w jego ramach starać się otworzyć przestrzeń dla spraw społecznych. Dalsza dominacja strategii grup, o których była mowa, obumieranie państwa wobec globalizacji rynkowej - to wszystko trzeba przyjąć. Takie podejście prezentują przede wszystkim socjaldemokraci, którzy przedzierzgnęli się w socjalliberałów. Są też tacy, którzy w tej przemianie dostrzegają szansę na "pozytywne" przeobrażenia, które same przez się zwiastują lepszą przyszłość. Albo twierdzi się zatem, że kapitalizm wykreśla nieprzekraczalny horyzont (koncepcja, która leży u podstaw opcji socjalliberalnej), albo głosi się, że przezwycięży on sam siebie za sprawą swego własnego ruchu globalizacyjnego (łatwo tu rozpoznać stanowisko Negriego). Obie perspektywy sprowadzają się do tego samego: nie ma potrzeby działania przeciwko zachodzącym przeobrażeniom. Żegnaj zatem, socjalizmie, niemodna dziewiętnastowieczna utopio! Żegnaj, marksizmie
Solidarność wszystkich robotników
Nie podzielam tego stanowiska. Obecną przemianę kapitalizmu uważam za świadectwo starczego stadium, które ten system osiągnął - nie tylko dlatego, że stał się wrogiem ludzkości i - jeżeli chcemy uniknąć najgorszego - musi zostać obalony poprzez świadome działanie polityczne, lecz również dlatego, że zachodzące przeobrażenia są nietrwałe. Rzecz nie w tym, że działania plutokracji panujących grup nie zmniejszają ryzyka załamania finansowego, lecz w tym, że je zwiększają. Są bowiem nie do zniesienia w wymiarze społecznym dla klas pracujących we wszystkich regionach świata, a w wymiarze politycznym dla ludów, narodów i państw peryferii (w szczególności w krajach określanych jako "wschodzące"). Nie wolno zatem wykluczać możliwości (a nawet prawdopodobieństwa) nawrotu do państwa afirmującego swoją rolę w gospodarce.
Sądzę, że główny paradoks polega na tym, iż ci, którzy uważają swoje stanowiska za szczerze demokratyczne, nie dostrzegają rażącej sprzeczności pomiędzy faktem, że światem rządzi plutokracja a podstawowymi zasadami demokracji. W rzeczywistości nowy, plutokratyczny kapitalizm sfinansjeryzowanych oligopoli jest wrogiem demokracji, którą wyzuwa z wszelkiej istotnej treści. Panująca klasa polityczna w sposób doskonale systematyczny dekonstruuje demokrację burżuazyjną, czemu służy szczególnie "projekt" europejski (w tym celu obmyślony przez swoich twórców, poczynając od Jeana Monneta). Dyskurs o "jednostce jako podmiocie historii" to tylko mydlenie oczu i legitymizacja antydemokratycznych praktyk. Powinno być rzeczą oczywistą, że struktury gospodarcze zarządzane przez grupy, które obecnie przejął kapitał oligopolistyczno-finansowy, stanowią "dobro społeczne", powinny stać się "własnością narodu" i być przezeń zarządzane. Nasi samozwańczy demokraci, rzekomo reprezentujący interesy tych, którzy znajdują się na dole drabiny społecznej, dążą do wprowadzenia prywatnego zarządzania - tak, jakby potężne interesy finansowe faktycznie respektowały świętość nie swojej własności prywatnej. Czyż nie jest złudzeniem mniemanie, iż zarządzanie tymi strukturami mógłby przejąć kolektyw drobnych akcjonariuszy? Czyż jesteśmy aż tak łatwowierni, aby uwierzyć w bajkę o wyższej skuteczności prywatnego zarządzania i nieuchronnie biurokratycznym losie państwa - jak gdybyśmy żyli w rzeczywistości zracjonalizowanego kapitalizmu Maxa Webera?
Naiwni demokraci powinni otworzyć oczy. Czy to podziw dla wielkich innowatorów (Rockefeller w przeszłości, dziś Bill Gates) sprawił, że zapomnieli, iż większość plutokratów odziedziczyła swoje pozycje społeczne? W oparciu o jaką przesłankę społeczną należy pozwalać im na posiadanie tak ogromnej władzy? Czyż nie ma "prywatnej biurokracji" nie mniej skłonnej do kostnienia niż państwowa? A czy i państwo nie wydało wielkich innowatorów (Colbert w przeszłości; dziś inżynierowie, którzy sprawili, że francuskie koleje państwowe znalazły się w czołówce przedsiębiorstw kolejowych całego świata)?
Prawdziwi demokraci powinni zrozumieć, że przy dzisiejszym stopniu koncentracji kapitał wymaga uspołecznienia. To prawda, że warunki, na których robotnicy będą brali udział w zarządzaniu gospodarką narodową trzeba dopiero obmyślić. Prawdą jest również, że demokratyczne uspołecznienie poza rynkiem przez bardzo długi czas nie będzie wykluczało inicjatywy i własności milionów małych i średnich przedsiębiorstw. Uspołecznienie podstawowych środków produkcji stworzy warunki do istnienia prawdziwej gospodarki rynkowej dla tych przedsiębiorstw. Możliwe są rozmaite formy zarządzania: własność prywatna, ale i spółdzielnie pracownicze, które pozwolą wyłonić się formom uspołecznienia wychodzącym poza granice rynku kapitalistycznego. Na drodze ku takiej możliwej i koniecznej przyszłości stoi jednak panująca dziś kultura polityczna pod postacią amerykanizacji Europy. Nie brak krytycznych analiz tego prądu ideologicznego i politycznego, w których zwraca się uwagę na wiele aspektów dzisiejszej degradacji i wskazuje, że wyłaniający się "inny świat" jest jeszcze gorszy od tego, który znamy. Negri ignoruje takie analizy. Jego "optymizm na rozkaz" ma usprawiedliwić bezczynność.
Tymczasem pewne jest, że dalsza dyktatura kapitału finansowego zrodzi wiele konfliktów i że narody i państwa Południa wskażą drogę sprzeciwu wobec logiki zglobalizowanego panowania plutokratycznego. Prawdopodobnie ich sprzeciw będzie narastał dużo szybciej niż sprzeciw społeczeństw imperialistycznej Triady. Sądzę, że pierwsze jego wybuchy pojawią się właśnie na Południu, aczkolwiek w rozmaitych formach, co już dziś można dostrzec z jednej strony w Ameryce Łacińskiej, a z drugiej w Azji.
To ostatnie spostrzeżenie nie wynika z tego, że autor jest "trzecioświatowym bojownikiem", lecz z tego, że jest internacjonalistą wzywającym do solidarności wszystkich pracujących na kuli ziemskiej. Im bowiem ta solidarność większa, tym bardziej rosną szanse na przemiany rewolucyjne zarówno na Południu, jak i na Północy.
Samir Amin
tłumaczenie: Katarzyna Bielińska
Jest to fragment książki "Cywilizacja kapitalistyczna".