Saddam Husajn był przydatny Stanom Zjednoczonym, kiedy przed laty wywołał wojnę z Iranem. Mógłby sobie dalej rządzić, gdyby oddał zasoby naftowe Iraku pod władanie USA. Saddam wybrał jednak inną drogę. Kultywował model stalinowskiego reżimu, łącząc kierowniczą rolę partii, prospołeczną politykę socjalną, dominację sektora państwowego w gospodarce, kontrolę cen z kultem jednostki i dyktaturą niszczącą wszelkie przejawy opozycji. Jednak w odróżnieniu od Stalina nie zadbał o rozwój i umocnienie sił zbrojnych. Wręcz odwrotnie, pod presją międzynarodową zniszczył broń masowego rażenia, która następnie stała się pretekstem do napaści na Irak. Samo posiadanie nieistniejącej broni mogło jednakże okazać się zbyt słabym argumentem na rzecz agresji. Broń taką posiadają bowiem i inne kraje – również sojusznicze wobec USA, jak Izrael czy Pakistan. Należało wobec tego wymyślić kolejne uzasadnienie. Za sprawą ataku na World Trade Centre modnym i nośnym medialnie argumentem stało się wspieranie terroryzmu. Saddamowi przypisano zatem związki z Al-Kaidą, której osobiście nie tolerował. Jeśli dodać do tego fikcyjne zakupy uranu w Afryce, to otrzymamy całkiem niezły konglomerat kłamstw uzasadniających militarną awanturę w Iraku. Kiedy wyszły one na jaw zaczęto się z nich wycofywać za pomocą infantylnej formułki: "pomyliliśmy się".
Wierny sojusznik gotowy do usług
W podobny sposób tłumaczył się Aleksander Kwaśniewski, twierdząc, iż Polska została wprowadzona w błąd. Słowa te potwierdzają, że polskie władze nie sprawdzają prawdziwości i wiarygodności informacji serwowanych przez USA. I na tym właśnie polega wiarygodność sojusznicza. Mimo tego, że USA wprowadziły w błąd władze RP, to ówcześni czołowi politycy do dziś nie potrafią przyznać się do popełnienia politycznej fuszerki. Włodzimierz Cimoszewicz, który jako minister spraw zagranicznych współdecydował o zaangażowaniu się w tę wojenną awanturę, w czerwcu br. w artykule opublikowanym w kwartalniku "Nowe Sprawy Polityczne" uparcie bronił tych nietrafnych decyzji: "Z dzisiejszej perspektywy uważam, że podejmując decyzje w takich, a nie innych warunkach wymuszonego wyboru, postąpiliśmy słusznie. Nasze rozumowanie było prawidłowe. Kwestie bezpieczeństwa Polski, przyszłość Sojuszu Północnoatlantyckiego, utrzymanie zaangażowania USA w obszarze bezpieczeństwa europejskiego – muszą mieć priorytet. Tej prostej prawdy nie zmienia ani rozwój sytuacji w Iraku, ani to, że nie znaleziono tam broni masowego rażenia". Z tej dosyć megalomańskiej wypowiedzi wynikałoby, że gdyby Polska nie wysłała żołnierzy do Iraku, to rozpadłoby się NATO, a bezpieczeństwo Polski zostałoby poważnie zagrożone. Wynikałoby też, że priorytetem dla Polski jest bezkrytyczne podporządkowanie się jankesom nawet "w warunkach wymuszonego wyboru". W jaki sposób USA wymuszały na nas ten wybór, tego niestety pan Cimoszewicz nie wyjaśnia.
Kiedy Stany Zjednoczone ogłosiły krucjatę przeciwko Irakowi, to w pierwszym szeregu natychmiast ustawili się najwierniejsi sojusznicy – Wielka Brytania i Polska. Tym samym rządzący wówczas w obydwu tych krajach socjaldemokraci stali się najbardziej gorliwymi sprzymierzeńcami konserwatywnej amerykańskiej prawicy spod znaku Busha. I nie tylko oni. Za wysłaniem wojsk do Iraku głosowali w Sejmie również posłowie PO i PiS. Ówczesny poseł, a obecnie minister obrony, Bogdan Klich, tłumaczył niedawno w audycji telewizyjnej, że Platforma głosowała "za" bynajmniej nie ze względu na broń masowego rażenia i walkę z terroryzmem. PO poparła wysyłkę żołnierzy do Iraku, ponieważ wyznaje wartości demokracji. Uwadze pana Klicha uszło to, że narzucanie demokracji za pomocą zbrojnej agresji ma taki sam sens, jak walka o pokój do ostatniej kropli krwi. Kolejny argument Bogdana Klicha powtarzany aż do obrzydzenia – u słuchających – to, oczywiście, wiarygodność sojusznicza. Jego zdaniem, Polska zobowiązana była udzielić Stanom Zjednoczonym wsparcia w sytuacji zagrożenia. Skoro jednak Irak nie posiadał ani śmiercionośnej broni ani nie wspierał terrorystów, to skąd to zagrożenie? Pan Klich nie po raz pierwszy popisuje się brakiem umiejętności logicznego wnioskowania – przypomnijmy, że usiłował on przekonywać, jakoby amerykańskie rakiety patriot miały bronić nas przed atakiem terrorystycznym – co nie przeszkadza mu jednak w pełnieniu funkcji ministerialnej. Kiedy w pod koniec ubiegłego roku rząd polski podjął nareszcie mocno spóźnioną decyzję o wycofaniu wojsk z Iraku, odezwał się prezydent Lech Kaczyński. Powtarzał aktualnie obowiązujące slogany w rodzaju: "Polska powinna wypełniać swoje sojusznicze zobowiązania, szczególnie te, które są ważne dla światowego bezpieczeństwa". Nie był uprzejmy wyjaśnić, jaki jest związek pomiędzy bezpieczeństwem świata a okupacją Iraku. Trudno jednak wymagać umiejętności wyjaśnienia czegokolwiek od kogoś, kto specjalizuje się w kłótniach, sporach i wywoływaniu konfliktów.
Amerykańskie barany w polskiej skórze
Polska nazywana jest często amerykańskim koniem trojańskim w Europie. W przypadku wojny w Iraku bardziej pasowałoby jednak określenie polskich baranów podążających bezmyślnie za amerykańskim bacą. O ile Stany Zjednoczone, wywołując iracką awanturę, miały w tym swoje wyraźnie określone cele, które starają się konsekwentnie realizować, o tyle Polska posłużyła im wyłącznie jako narzędzie pomocnicze. Podstawowym celem amerykańskiej interwencji było przejęcie kontroli nad irackimi złożami ropy naftowej. Irak posiada drugie miejsce na świecie pod względem zasobów ropy. Usadowienie w Bagdadzie rządu uległego Amerykanom miało zapewnić im stabilność dostaw ropy – zwłaszcza, gdy nie można już liczyć na Wenezuelę. Zagraniczne koncerny naftowe, jak np. amerykański Exxon czy brytyjski British Petroleum intensywnie zabiegają o ustanowienie prawa pozwalającego im na eksploatację irackich złóż naftowych w ciągu najbliższych 20 lat z perspektywą przedłużania kontraktów na kolejne okresy 5-letnie. Według założeń tzw. ustawy naftowej, zagraniczne koncerny mają mieć prawo do zatrzymywania 75 proc. zysku oraz eksportowania irackiej ropy, za co będą władzom w Bagdadzie odpalać działkę w wysokości 12,5 proc. Przeciwko przyjęciu tej ustawy konsekwentnie protestują irackie związki zawodowe. W wydanym z okazji 1 maja oświadczeniu domagają się ochrony zasobów naftowych przed długoterminowymi kontraktami z zagranicznymi firmami do momentu zakończenia okupacji swojego kraju. Żądają też przywrócenia prawa do strajku. Zostało ono zniesione w 1987 r., lecz podtrzymywane jest przez obecny rząd. I na tym m.in. polega przyniesiona przez Amerykanów demokracja.
Amerykański kapitał jest zainteresowany nie tylko sektorem naftowym, lecz także prywatyzacją całego sektora państwowego. Już w marcu 2003 r. Instytut Adama Smitha wskazywał na możliwość prywatyzacji w takich branżach, jak górnictwo, budownictwo czy przemysł chemiczny. Duże pieniądze można też zarobić na odbudowie Iraku. Niemal natychmiast po ataku na Irak amerykańska Agencja Rozwoju Międzynarodowego USAID uruchomiła na ten cel kwotę 900 milionów dolarów. Jedną z pierwszych firm, która załapała się na lukratywne kontrakty był Halliburton. Tak się ciekawie złożyło, że jeszcze przed kilkoma laty jej dyrektorem generalnym był wiceprezydent USA Dick Cheney. Trzeba w tym miejscu przyznać, że Amerykanie wymyślili całkiem sprytny sposób na umożliwienie swoim własnym firmom łatwego zarabiania pieniędzy. Wystarczy zniszczyć jakikolwiek kraj, a następnie finansować jego odbudowę. Czy nie prościej byłoby przekazać pieniądze od razu na konta Halliburtona i innych bez wszczynania wojny? Może i tak, lecz wówczas umknęłyby zyski przemysłowi zbrojeniowemu. Nowy sojusznik – czy raczej wasal – to nowy kontrahent na zakup amerykańskiego uzbrojenia.
Kolejny cel amerykańskiej agresji to poszerzenie własnej strefy wpływów w strategicznym regionie Bliskiego Wschodu. W momencie, gdy Arabia Saudyjska odmówiła udziału w wyprawie na Irak, a Turcja kazała sobie zapłacić 5 miliardów dolarów za udostępnienie swej przestrzeni powietrznej dla amerykańskich samolotów, USA zdały sobie sprawę z tego, że potrzebny im jest bardziej pewny i tańszy sojusznik. Do tego celu znakomicie nadaje się Irak – bogaty w ropę i na dodatek sąsiadujący z Iranem. Osłabiony w wyniku wieloletniego embarga, nie posiadający odpowiednio wyposażonej armii, zdolnej stawić czoła agresji, był też łatwym do pokonania celem. Amerykanom, przeżywającym stres po zamachu z 11 września, potrzebny był sukces mający na celu przywrócenie nadwątlonego poczucia własnej wartości. Stanom Zjednoczonym potrzebne było zarówno potwierdzenie ich światowej dominacji, siły militarnej, jak i bezkarności, której dowodem jest brak zdecydowanej reakcji ze strony innych potęg światowych. Testując reakcję świata, USA testowały jednocześnie swoich sojuszników. Okazało się, że pewniejszym od Francji i Niemiec sprzymierzeńcem jest Polska – gotowa spełniać wszelkie zachcianki amerykańskiego mocodawcy. Neoficką gorliwością popisały się w momencie agresji również inne kraje byłego Układu Warszawskiego. Rumunia i Węgry zgodziły się na amerykańskie bazy na swoim terytorium, a Bułgaria udostępniła swe lotnisko w Sarafowo dla lotnictwa i 400 żołnierzy USA.
Z podniesionym czołem czy z podkulonym ogonem?
Angażując się militarnie w iracką awanturę, Polska posłużyła jako narzędzie do realizacji wyżej wspomnianych planów USA. Co otrzymaliśmy w zamian? Polskę ominęły lukratywne kontrakty zarezerwowane dla amerykańskich i brytyjskich potentatów. Traktując poważnie obietnice Amerykanów o preferencjach kontraktowych dla krajów biorących udział w wojnie, nie podjęto samodzielnych działań na rzecz rozwoju stosunków gospodarczych z Irakiem. Potrafili to zrobić inni bez angażowania się w wojnę. To Chiny mogą sobie pozwolić na zawieranie kontraktów o miliardowej wartości. To rosyjski Łukoil inwestuje 4 miliardy dolarów w eksploatację roponośnych złóż. Od momentu najazdu na Irak do dziś eksport Polski na rynek iracki osiągnął 300 mln dolarów, podczas gdy w latach 80. roczne obroty handlowe przekraczały 200 milionów. Natomiast wydatki z budżetu państwa na utrzymanie wojska w Iraku wyniosły w latach 2003–2007 830 mln zł. W czasach panowania Saddama Husajna i nieco wcześniejszych Polska należała od czołowych inwestorów, budując zakłady przemysłowe, drogi i autostrady, mosty, osiedla mieszkaniowe, wodociągi. Aktualnie na rynku irackim praktycznie funkcjonują jedynie eksporterzy broni Bumar i Cenzin, sprzedający głównie broń lekką. Widocznie eksportem takich drobiazgów nie są zainteresowane Stany Zjednoczone. Ponadto Polsce nie udało się wyegzekwować irackiego długu na sumę 850 milionów dolarów. I taki jest realny wymiar ekonomicznych "korzyści", jakie odniosła RP z udziału w inspirowanej przez jankesów wojennej awanturze. Jedyne, co zyskaliśmy na świecie, to opinia gorliwego adiutanta USA, jak trafnie zauważa znany z krytycznego podejścia do wojny w Iraku i tarczy rakietowej prof. Roman Kuźniar.
Wspomniany uprzednio pan minister Bogdan Klich twierdzi, iż "będziemy opuszczać ten kraj z podniesionym czołem". Widocznie czoło to podniesione jest tak wysoko, że przytwierdzona do niego głowa buja w obłokach, zatracając wszelkie poczucie rzeczywistości – i przyzwoitości. W wyniku tzw. misji stabilizacyjnej śmierć poniosło 22 polskich żołnierzy i 6 osób cywilnych. Ludzie ci mogliby żyć, gdyby nie nieodpowiedzialna polityka władz ich własnej ojczyzny. Mimo to "opuszczamy ten kraj z podniesionym czołem". Z kolei gen. Stanisław Koziej uważa, że dzięki obecności w Iraku polskie wojsko zdobyło cenne i ważne doświadczenia – w nieznanym regionie, z dala od naszych granic, w ekstremalnych warunkach klimatycznych. W tym miejscu nasuwa się pytanie: czy tego rodzaju doświadczenia potrzebne są armii powołanej do pełnienia zadań obronnych. Odpowiedź jest jednoznaczna. W nieznanym regionie i z dala od własnych granic może operować tylko agresor. Można, co prawda, wysyłać wojska w ramach misji pokojowych ONZ, jednak charakter ich działań jest zupełnie inny od okupacji napotykającej opór ze strony miejscowej ludności.
Jak twierdzi wydawca wojskowego miesięcznika "Raport" Wojciech Łuczak, w okresie ostatnich trzech lat zadania polskiej bazy w Iraku sprowadzały się do ochrony samych siebie. Sytuacja ta wykazuje cały bezsens i absurdalność militarnego angażowania się w Iraku. Bezsensu tego nie widzi jednak polski rząd. Rada Ministrów podejmując decyzję o wycofaniu od nowego roku polskiego kontyngentu z Iraku, na tym samym posiedzeniu określiła nowe zasady stacjonowania polskich wojsk w Afganistanie. Mówi się, że Polak mądry po szkodzie. Widocznie nie każdy.
Bolesław K. Jaszczuk
Artykuł ukazał się w tygodniku "Trybuna Robotnicza".