Zmuszeni do życia w biedzie
Geneza tragedii krajów rozwijających się sięga jeszcze czasów kolonialnych, gdy rasistowska polityka Europejczyków przetrzebiła lokalne elity a rabunkowa wręcz eksploatacja gospodarek obszarów skolonizowanych uzależniała je od eksportu do krajów centrum. Następnie gwałtowna dekolonizacja zostawiła to, co zostało z miejscowych elit z pragnieniami stworzenia nowoczesnych państw narodowych, lecz bez jakichkolwiek środków do tego. Jednak, jak pokazuje w książce "Planeta Slumsów" Mike Davis, ogromne dzielnice nędzy w miastach krajów Trzeciego Świata są czymś stosunkowo młodym. Slumsowy boom przypadł na drugą połowę XX wieku, gdy neoliberalne idee zaczęły dominować w krajach centrum i kształtować politykę instytucji systemu z Breton Woods: Banku Światowego i Międzynarodowego Funduszu Walutowego. Współczesna miejska bieda ma bowiem przyczyny jak najbardziej polityczne.
Od lat 80. XX wieku krajom rozwijającym się zaczęto narzucać programy dostosowania strukturalnego, które miały upodobnić gospodarki krajów peryferyjnych do gospodarek krajów centrum. Uzależnione od pożyczek z Północy kraje postkolonialne musiały otwierać swoje rynki, deregulować je i prywatyzować. Otwarcie się na międzynarodową konkurencję zabiło miejscowe, dość zacofane rolnictwo, które nie miało szans w starciu z dotowanymi gigantami z krajów centrum. W efekcie, drobni rolnicy, nie mogąc utrzymać się z dotychczasowego zajęcia, migrowali do miast. Gwałtowny rozrost miast europejskich w XIX wieku był spowodowany industrializacją. Powstające fabryki potrzebowały siły roboczej, więc ludzie, zwabieni szansą podniesienia stopy życiowej, migrowali do miast. Rozrost miast Trzeciego Świata w II połowie XX wieku – z wyjątkiem miast Chin, Korei i Tajwanu – związany był z zupełnie innym zjawiskiem. Redukcja sektora publicznego i postępujące w wielu miejscach odprzemysłowienie powodowały, że migranci zasilali jedynie rosnącą rzeszę bezrobotnych. Jak pisze Davis, urbanizacja i fawelizacja stały się synonimami.
Na tym jednak nie koniec. Jedną z zasad dostosowania było "odzyskiwanie kosztów". Polegało to z grubsza na tym, że jakakolwiek inwestycja publiczna powinna się w jak największym stopniu zwrócić. To skutecznie oddzieliło biednych od takich luksusów, jak bieżąca woda, kanalizacja czy choćby toalety publiczne (standardem jest, że w dzielnicy nędzy do jednej toalety ciągnie się kilkuset osobowa kolejka), o podstawowej opiece zdrowotnej nie wspominając. Efektem tego był np. wzrost śmiertelności okołoporodowej w niektórych miejscach aż o połowę, epidemie chorób układu trawiennego i taka błahostka, jak wszędobylski smród – bo życie w slumsie to, mówiąc kolokwialnie, życie w gównie.
Złudzenie mikroprzedsiębiorczości
W jednej ze swoich książek, Ryszard Kapuściński pisał o manipulacji, jakiej poddawane są informacje o tragicznym położeniu grubo ponad połowy ludności na świecie. Jednym z najważniejszych zabiegów jest redukcja kwestii ubóstwa do kwestii głodu i epatowanie przykładami skrajnej nędzy. Dlatego też, pierwszy widok slumsu (a raczej tej jego części, która jest dostępna spojrzeniu zwykłego turysty) może dziwić. W sporej większości bowiem zbudowane są one z cegły, a nie – jak to funkcjonuje w potocznej wyobraźni – z tektury. Co jakiś czas uśmiechnięte dzieciaki przebiegną wąskimi uliczkami, a zza drzwi domostw słychać dobiegającą muzykę – czyli jest radio. Ogólny obrazek nie wygląda źle, slums z daleka nie jest nędzą. Przecież oni sobie jakoś radzą, a skoro sobie radzą, to nie należy przeszkadzać, tylko "dać wędkę".
Gdy jednak przyjrzeć się odrobinę bliżej, można dopatrzyć się szczegółów, które burzą spokojne sumienie białasa. Ściany faktycznie są z cegły, ale sufit to folia, lub w najlepszym razie azbest. Okna to po prostu nie zamurowane dziury. Uśmiechnięte dzieci nie mają zębów ani butów, a radio to jedyny substytut dostatniego życia.
Mimo to, ta pierwsza, niezbyt bystra obserwacja została podniesiona przez neoliberałów do rangi teorii naukowej. Wedle niej, za biedę nie były odpowiedzialne wolnorynkowe reformy narzucone przez międzynarodowe instytucje, ale... brak wystarczająco wolnego rynku. Jedną z bardziej wyrafinowanych (i najbardziej progresywnych) wariacji na ten temat zaproponował peruwiański ekonomista Hernando de Soto. To nie brak publicznych inwestycji na walkę z biedą jest winny tragicznej sytuacji milionów ludzi, tylko – dowodził – brak sformalizowanej własności oraz nadmiar bezsensownych regulacji państwowych, które uniemożliwiają pozyskiwanie własności. By temu zaradzić, de Soto proponował, by mieszkańcom slumsów nadawać tytuły własności ziemi, na której stoją ich klitki (które później służyłyby jako poręcznie kredytów na mikroprzedsiębiorczość, umożliwiając im w ten sposób konkurencję z już istniejącymi podmiotami) i odpowiednio odchudzić biurokrację.
Muzeum wyzysku
Cała jego koncepcja bierze w łeb, gdy spojrzy się na to, czego nie widać już gołym okiem, mianowicie na strukturę własności nieformalnej w dzielnicach nędzy. W większości przypadków mieszkańcy slumsów nie są nawet nieformalnymi właścicielami czterech ścian, w których śpią, tylko je wynajmują od innych mieszkańców dzielnicy lub od obszarnika, który wywęszył w takim procederze łatwy zarobek. Na to nakłada się – wbrew mitowi bohaterskiego samozatrdunienia – fakt, że większość mieszkańców dzielnic nędzy jest przez kogoś nieformalnie zatrudniona. W ten sposób, przy nieograniczonym wręcz rezerwuarze siły roboczej, reprodukują się w najokrutniejszej formie relacje przemocy ekonomicznej, uderzając przede wszystkim w najsłabszych: kobiety i dzieci. Jak formułuje to Davis: slums to muzeum wyzysku człowieka przez człowieka.
Sprawa rozbija się również o edukację "potencjalnych mikroprzedsiębiorców" – większość z nich nie potrafi nawet czytać ani pisać, więc jest ich bardzo łatwo oszukać. W większości miejsc, gdzie władze nadały skłotersom tytuły własności ziemi, na których stoją ich domy, skorzystali na tym przede wszystkim spekulanci. Tak się stało m.in. na Filipinach czy w Kambodży. Propozycje de Soto są na rękę bogatej klasie średniej, która nic nie tracąc, zyskuje kolejny przedmiot spekulacji. Dlatego brazylijskie organizacje chcą, by indywidualne tytuły własności zastąpić kolektywnymi, nadawanymi gminom lub dzielnicom.
Złudzeniem jest też fakt, że sektor nieformalny może wyrwać ludzi z nędzy i bezrobocia. Wypracowane przez biedotę środki nie są przeznaczane na inwestycje, tylko na przeżycie z dnia na dzień. Ponadto nowe miejsca pracy nie tworzą nowych zajęć. Pracę można dostać jedynie kosztem innych, dzieląc z innymi wynagrodzenie. To w pewnym sensie tłumaczy opisywaną przez Davisa porażającą wręcz nieudolność – szlachetnych skądinąd – organizacji pozarządowych, które ze wspierania mikroprzedsiębiorczości uczyniły swój lejtmotyw: nie próbują one zmieniać strukturalnych przyczyn światowej nędzy.
Sumienie oczyszczone
Nie dziwi jednak, że de Soto zyskał przychylność choćby Banku Światowego, a prawicowy "The Economist" uznał jego think-tank, Instytut na rzecz Wolności i Demokracji, za drugą najważniejszą tego typu instytucję na świecie. Jako pochodzący z Peru, kraju trzeciego świata, doskonale nadawał się do oczyszczenia sumienia i zaleczenia pokolonialnego kaca Północy. Jego teoria, zrzucająca winę za niedorozwój na nadmiar państwa, pozwalała na lokowanie źródeł nędzy krajów peryferyjnych w nich samych.
Neoliberalną kliszą jest już twierdzenie, że międzynarodowa pomoc, zamiast trafiać do najbardziej potrzebujących, jest rozkradana i zasila konta łapowników i lokalnych watażków. Winne są skorumpowane elity, skorumpowana biurokracja, mariaż polityki i gospodarki. Jednak jest to tylko połowa (ta mniejsza) prawdy. Jedną z przyczyn korupcji był brak politycznej demokratycznej kontroli nad dystrybucją zasobów krajów trzeciego świata i wprowadzaniem neoliberalnych reform. Żyzna ziemia w Ameryce Środkowej i Indiach, ropa i lasy Ameryki Południowej, czy diamenty Afryki – w mniej lub bardziej skorumpowany sposób zostały one przekazane w różnych momentach historii korporacjom bogatej Północy. Szeregowi obywatele, zbyt biedni, by się z nimi liczono, zostali wykluczeni z procesu podejmowania decyzji, więc umowy są konstruowane w taki sposób, by korzystała na nich miejscowa elita i międzynarodowe koncerny.
Poważnym problemem jest też prywatyzacja przestrzeni miejskiej. Władze lokalne sprzedają deweloperom lub korporacjom z Północy miejskie grunty, na których znajdują się slumsy. Inwestorzy zrównują teren z ziemią, a potem stawiają apartamentowce. W niektórych przypadkach inwestorzy i władze miejskie wykazują się wrażliwością społeczną, pozwalając części osób zostać. Co z resztą się stanie – to już nie ich problem.
Do tego pozostałości rasistowskiej polityki miejskiej europejskich kolonizatorów zreprodukowały się. Nie jest przypadkiem, że nawet w najmniej rasistowskim kraju Ameryki Środkowej, Panamie, slumsy zamieszkują właśnie ciemnoskórzy. W Afryce, dzielnice byłych kolonizatorów miały dostęp do wodociągów i kanalizacji, w dzielnicach Czarnej biedoty specjalnie takich luksusów nie montowano. Po dekolonizacji, miejscowa elita zajęła dzielnice europejczyków, biednych pozostawiając samym sobie. Obecnie w Indiach, miejskie władze inwestują w autostrady zapewniające dojazd bogatym z ich zamkniętych enklaw na przedmieściach do centrów miast, a rezygnując z inwestycji na walkę z biedą. W oczach neoliberała dawanie wędki równa się inwestycjom w infrastrukturę. Ci, którzy wędki produkują, nie musieliby już spoglądać na tych, którym wędki sprzedają.
Szantażem, buldożerem i karabinem
"Planetę slumsów" czyta się jak kryminał. Zawiera porządną dawkę wiedzy podaną w bardzo przystępny sposób. Autor, mimo że swoją książkę pisał siedząc w bibliotece, powyciągane z różnych raportów dane liczbowe uzupełnił o bardzo sugestywne przykłady. Dzięki temu jesteśmy w stanie niemal "poczuć slums od wewnątrz". Davis, powołując się na zachodzące procesy urbanizacyjne, kreśli przerażającą wizję przyszłości, w której otoczone fizycznym murem wyspy hiperbogactwa, będą otoczone morzem nędzy, z której nie sposób się wydostać. Powołując się na dane statystyczne, pokazuje, że na skalę globalną, to nie zwolennicy trickle-down economy, ale Karol Marks miał rację: zastępy biednych rosną w przerażającym tempie i wbrew oderwanemu od rzeczywistości przekonaniu części liberałów, ich sytuacja się nie poprawia, lecz pogarsza.
"Planeta slumsów" porywająco analizuje sposoby, jakimi neoliberalna polityka, korupcja i niemal otwarte działanie aparatu państwowego w interesie klas wyższych wzmacniają podziały na biednych i bogatych. Jeśli można by coś książce Davisa zarzucić, to tyle, że pomija jeden istotny fakt: zimną wojnę. To właśnie ona uzasadniała interwencje wojskowe USA i inspirowane przez CIA zamachy stanu w krajach Ameryki Łacińskiej. W ich efekcie instalowano prawicowe dyktatury i tworzono prawo, umożliwiające amerykańskim koncernom nieograniczoną wręcz eksploatację państw. W Gwatemali popierana przez Amerykanów junta faktycznie zalegalizowała niewolniczą pracę Indian na plantacjach United Fruit (zainteresowanych odsyłam do "Chrystusa z karabinem na ramieniu" Ryszarda Kapuścińskiego). Przy tym zaniechano tak rewolucyjnych projektów, jak powszechne szkolnictwo. W efekcie dla grubo ponad połowy ludności kraju, oficjalny język hiszpański, jest drugim językiem. Jakież było moje zdziwienie, gdy na jednym z targów, miejscowa Majanka mówiła po hiszpańsku dużo gorzej niż ja, biały turysta po kilku tygodniach intensywnych kursów. Dyktatury prawicowe zakonserwowały i unowocześniły rasistowskie podziały klasowe, które po przemianach demokratycznych zostały zracjonalizowane językiem neoliberalnej ekonomii.
"Planeta slumsów" jest książką o miejskiej biedzie głównie w krajach peryferii. Davis wspomina o slumsach w krajach rozwiniętych, ale głównie w kontekście upadających kamienic. Jednak "kartonowe miasteczka" również mogą stać się rzeczywistością krajów rozwiniętych. W artykule dla "The Nation" Ben Ehrenreich pisze, że samych Stanach Zjednoczonych z powodu kryzysu około 1,5 mln osób straci dach nad głową. Europę też dotknął kryzys: liczba bezrobotnych w UE w marcu tego roku wyniosła ponad 20 milionów (o 4 miliony więcej niż w marcu 2008). W ciągu miesiąca kolejne pół miliona osób straciło pracę. Wiadomo, że przy cięciu wydatków socjalnych, bezrobocie jest pierwszym krokiem do bezdomności. Do tej pory dumna ze swego bogactwa Europa, posługując się rasistowskimi stereotypami, zepchnęła w "kartonowe miasteczka" Romów i imigrantów. Jeśli jest jakiś pozytywy aspekt kryzysu, to taki, że być może unieważni ten rasistowski stereotyp.
Mike Davis, Planeta slumsów, Warszawa: Książka i Prasa, 2009, s. 288
Jan Smoleński
Recenzja ukazała się na stronie internetowej "Krytyki Politycznej" (www.krytykapolityczna.pl).