Olešnice v Orlických Horách. Mała przygraniczna mieścina gdzieś na północy Republiki Czeskiej. Na okalających Olešnice pięknie przygotowanych trasach rowerowych w lecie spotkamy poszukujących ciszy i sudeckich widoków turystów, miejscowe rodziny oraz najliczniejszą chyba grupę górskich łazików - dysponujących czasem, wysportowanych czeskich emerytów. Zimą ci sami ludzie z pasją drepczą tędy na "bieżkach". Autochtonom opłaca się prowadzić małe knajpki, gdzie za niewielkie pieniądze zamoczymy spragnione usta w złotym piwie lub tutejszym przysmaku – kofoli.
W jesienną, słoneczną sobotę miejsca w rozsianych po zabytkowym ryneczku knajpkach są zajęte. Tutaj spotykają się mieszkańcy – ot taka świecka tradycja. Nikt jej nie krytykuje, nikt nie chce burzyć, nikomu ona nie przeszkadza. Dzwon zabytkowego kościoła wyznacza południe, pora na knedliki bądź smažený sýr z frytkami. Czas w tym miejscu płynie jakby wolniej a przynajmniej inaczej niż 5 kilometrów dalej w również przygranicznym Lewinie Kłodzkim. Do położonej na południu Polski, niewielkiej mieściny z Czech dojedziemy wąska asfaltową drogą. Dziś już nie są potrzebne tablice graniczne, zbyteczne stały się szlabany. Mieszkańców obydwu miejscowości dzieli jednak praktycznie wszystko.
Piękny, gładki asfalt kończy się w momencie przekroczenia granicy Rzeczypospolitej.
Tutaj też zaczyna się nasza polska bieda – odrażająca i tandetna niczym dziurawa szosa po lechickiej stronie "hranicy". Niekoszone trawniki, rozpadające się chałupy, koń ciągnący na wozie bańki ze zlewkami. Jadąc rowerem mijam miejscowe emerytki. Niezadbane, zapuszczone. Spod dwudziestoletnich, kwiaciastych sukienek wystają grube, sine od żylaków nogi, dodatkowo opięte starymi pończochami. Taszczą ze sklepu torby pełne zakupów. Chleb, margaryna, najtańsza kiełbasa, jakiś kawałek mięsa. Sobotni obiad dla męża i wnuków. Na ich twarzach maluje się złość – tyko na co? Złość na byt, który zafundowała im ukochana ojczyzna. Im, ich dzieciom i teraz także wnukom – o ile te jeszcze nie wyjechały "na zachód" w poszukiwaniu normalności.
Podobnie jak w Czechach, mały lewiński ryneczek jest miejscem spotkań tutejszej ludności. Na próżno jednak szukać klimatycznych, sudeckich knajpek. Miejscowi w sobotni poranek topią swoją biedę w butelkach taniego wina.
Jedynym odremontowanym gmachem jest kościół, za to nad rynkiem króluje spalona pod koniec ubiegłego wieku ruina kamienicy dawnego ratusza. Unia Europejska w naszym, swojskim wydaniu.
Kilkaset metrów dalej piękne samochody oraz wypełnione towarem tiry mkną krajową ósemka w stronę czeskiej Pragi. Tym co przejeżdżający zapamiętają z Lewina Kłodzkiego jest rozciągający się nad szosą, monumentalny poniemiecki wiadukt kolejowy oraz smród z przestarzałej, niespełniającej jakichkolwiek norm oczyszczalni ścieków.
Nie sposób zrozumieć skąd bierze się ów bolesny kontrast pomiędzy dwoma przygranicznymi miejscowościami. Pod względem geograficznym, demograficznym a nawet architektonicznym są one prawie identyczne. Być może rozwiązanie zagadki znajdziemy kilkaset kilometrów dalej w Warszawie, gdzie przy ulicy nomen omen Wiejskiej "ojce narodu" rozdzielają pieniądze. Na daleką prowincję trafiają jedynie ochłapy z pańskiego stołu szumnie zwane "subwencją wyrównawczą". Tylko co tu wyrównywać? Przecież to my Dolnoślązacy wypracowujemy lwią część tzw. produktu narodowego i to niestety nam przyszło wyrównywać to co w innych województwach roztrwonili politycy.
Paweł Bolek
Tekst ukazał się na stronie Nowej Lewicy (www.nowalewica.pl).