Dla przypomnienia: w 1978 roku Polańskiemu postawiono zarzut gwałtu na trzynastoletniej dziewczynce. Reżyser bronił się, że nie był to gwałt, że seks odbył się za jej zgodą, a poza tym ona wyglądała na znacznie starszą, zaś on o jej wieku nie wiedział. Kiedy sędzia uznał, że zawarta ugoda nie obowiązuje (Polański przyznał się do seksu z nieletnią, w zamian za co miał spędzić 90 dni w areszcie na obserwacji psychiatrycznej), reżyser wyjechał z USA, które wystawiły za nim list gończy. Wymiar sprawiedliwości dopadł go po przeszło trzydziestu latach.
Informacja o aresztowaniu Polańskiego faktycznie zelektryzowała polski rząd, ale zupełnie inaczej, niż się tego spodziewałam. Z samego rana w poniedziałek media donosiły, że polski MSZ wystąpi z interwencją po pierwsze, o wypuszczenie z aresztu znanego reżysera, a po drugie, zwróci się do prezydenta USA Baracka Obamy z prośbą o ułaskawienie. W komentarzach dominuje ton współczucia, leją się krokodyle łzy, że taka hańba (właśnie, kłania się "Hańba" J. M. Coetzeego, najlepiej w filmowej wersji) spotkała Naszego Rodaka – Wielkiego Reżysera, który przecież swoją twórczością – dodajmy: twórczością w baaardzo trudnych warunkach, bo z zakazem wstępu do Hollywood, co dla każdego reżysera musi być ciosem prawdziwym – odpokutował grzechy młodości. Z obroną pofatygował się nawet Lech Wałęsa, który zaapelował: "Ten jeden grzech mu wybaczcie", bronią go wybitni polscy reżyserzy. Pojawiają się argumenty, że przecież to sprawa przedawniona (choć w myśl amerykańskiego prawa przedawnienie tu nie ma zastosowania), że przecież ofiara mu sama wybaczyła, albo że w ogóle nie jest ofiarą, tylko trzynastoletnią zdzirą, która za podpuszczeniem mamusi (a jakże, przecież i zła matka pojawić się musi) uwiodła niewinnego, 45-letniego (sic! bo tyle wówczas lat miał Polański) reżysera, a poza tym wiadomo, że w światku Hollywood była znana z bujnego życia seksualnego.
Ubawiła mnie setnie ironia losu, który bywa złośliwy, a teraz pułapkę zastawił na polityków, dając im możliwość wykazania się niezłomnością i konsekwencją. Tyle że w tym wypadku niezłomność i konsekwencja są odwrotnie proporcjonalne do piątkowej decyzji Sejmu. W całej tej sprawie, jak w soczewce, ogniskuje się klasyczne podejście do przestępstw seksualnych, gdzie – mówiąc trywialnie w myśl ludowego przysłowia: "nie on winien, ona winna, że mu dawać nie powinna". Ofiarą okazuje się 45-letni facet, który upił dziewczynkę szampanem i nafaszerował narkotykami, po czym odbył z nią (rzekomo za jej zgodą) stosunek seksualny, ona zaś zostaje uznana za winną. Polecam wszystkim lekturę zeznań trzynastolatki, które wczoraj przypomniała "Gazeta Wyborcza": "(...) Chciało mi się płakać. Chciałam powiedzieć: «Nie, przestań», ale bałam się. (...) Cały czas mówiłam: «Nie, przestań!», ale nie broniłam się, bo nikogo innego tam nie było i nie miałam dokąd iść". Na pytanie prokuratora, czy się opierała, odparła: "Troszkę, ale nie za bardzo, bo się go bałam". Mając przed oczami te zeznania, może warto ruszyć głową i oczami wyobraźni zobaczyć tę scenę, odrobina wrażliwości wystarczy, aby ujrzeć ją we właściwych proporcjach: jako akt przemocy na trzynastoletnim, przestraszonym dziecku. Zapytana w 2003 roku, przy okazji przyznania Polańskiemu Oscara za "Pianistę", czy czuje żal, Smantha Geimer podtrzymała to, co powiedziała w 1978 roku: że współżycie zostało na niej wymuszone, że była zastraszona, że bała się powiedzieć stanowczo "Nie". Czy "Nie!" w ustach trzynastoletniej dziewczynki ma w ogóle jakiekolwiek znaczenie? Czy brzmi na tyle poważnie, żeby je poważnie potraktować?
Jeśli się wczytać uważniej w oświadczenia dla prasy Samanthy Geimer, trudno uznać, że Polańskiemu w stu procentach przebaczyła. Mam wrażenie, że raczej zmęczona medialną wrzawą, która nieustannie odnawia traumę sprzed trzydziestu lat, dla świętego spokoju chciałaby już mieć tę sprawę za sobą, zatrzasnąć wreszcie i raz na zawsze drzwi do przeszłości. Choć przyznaje, że nie ma już do niego żalu, podkreśla, że nie ma również "żadnego współczucia", mówi, że czuje się, jakby "oboje dostali dożywocie", dodaje: "Jedna rzecz nie daje mi spokoju – że to, co przydarzyło mi się w 1977 roku, nadal zdarza się codziennie wielu dziewczynom. Ale ludzie zajmują się mną, bo Polański jest znaną osobą. To nie w porządku. Mam poczucie winy, że na mnie kieruje się uwaga, podczas gdy należy się ona wielu innym" (za "Gazetą Wyborczą").
Sprawa Polańskiego przypomniała mi o głośniej sprawie proboszcza z Tylawy, oskarżonego przez jedną z parafianek o molestowanie seksualne jej dzieci oraz jej samej, kiedy była małą dziewczynką. Wymiar sprawiedliwości wyjątkowo opornie tę sprawę prowadził, początkowo prokuratura umorzyła śledztwo, nie widząc znamion czynu przestępczego. Ostatecznie, po kilku latach, sąd orzekł o winie księdza i skazał go na dwa lata w zawieszeniu na pięć oraz zakazał na osiem lat kontaktów z dziećmi. Kobiety, które oskarżyły księdza o molestowanie, nadaremno szukały pomocy u hierarchów Kościoła. W zamian arcybiskup Józef Michalik, ówczesny metropolita przemyski, dziś przewodniczący Episkopatu Polski, wystosował list duszpasterski, odczytany w lipcu 2001 roku we wszystkich kościołach, w którym napiętnował powódki, oskarżając je o uczestnictwo w nagonce na proboszcza parafii rzymskokatolickiej. Po wyroku ksiądz dalej odprawiał msze, dalej miał kontakt z dziećmi (choć już nie prowadził katechezy), Kościół i hierarchowie zachowali się tak, jakby nic się nie stało. Polecam świetną lekturę "Oskarżyłam księdza" autorstwa Aldony Rogulskiej i Adama Klonowskiego, spisaną relację Ewy Orłowskiej – to dzięki zeznaniom jej i jej córek sprawa znalazła finał w sądzie.
Obie sprawy świetnie pokazują podwójne standardy moralne i bezradność polityków i wymiaru sprawiedliwości, gdy przychodzi surowe prawo zastosować do celebryty, świeckiego bądź duchownego. Dwa dni wcześniej wszyscy zgodnym chórem opowiadają się za surową karą dla osób uprawiających seks z nieletnimi, a już dwa dni później – gdy przychodzi konsekwentnie powiedzieć B, skoro się powiedziało A – równie zgodnym chórem zaczyna się wynajdować okoliczności łagodzące, kosztem ofiary oczywiście. To niebezpieczna postawa, bo pokazuje relatywizm w podejściu do przestępstw seksualnych, które traktowane są ambiwalentnie i często nie w sposób poważny. Przestępstw, za popełnienie których każdy – czy jest polskim Fritzlem z podlaskich Siemiatycz, celebrytą świeckim, czy celebrytą duchownym – powinien ponieść karę.
Agnieszka Grzybek
Autorka jest przewodniczącą partii Zieloni 2004; tłumaczką i redaktorką, ekspertką od problematyki równego statusu kobiet i mężczyzn, działaczką organizacji pozarządowych i grup nieformalnych, m.in. Porozumienia Kobiet 8 Marca, Obywatelskiego Forum Kobiet. Tekst ukazał się na stronie Feminoteki (www.feminoteka.pl).