Ale miłość jest ślepa. W ten tylko sposób zrozumieć można cykl artykułów, drukowanych w "Gazecie" od 14 do 18 grudnia 2009 r., których wspólnym tematem jest apoteoza planu Balcerowicza. Plan ten stał się prawem gospodarczym od dnia 1 stycznia 1990 r., zmieniając ustrój Polski z dogorywającego "realnego socjalizmu" na ustrój kapitalistyczny, czego - jak pamiętamy - nikt wówczas na głos nie mówił, być może w obawie przed reakcją załóg robotniczych, pragnących raczej poprawiać czy też egzekwować socjalizm, niż wprowadzać kapitalizm. Ale zmiana ustroju stała się faktem.
Artykuły pani Klich w porywający sposób opisują dramatyczne chwile, kiedy po utworzeniu rządu Tadeusza Mazowieckiego nowy premier, niebędący ekonomistą, a także ożywiany szlachetnym dążeniem do sprawiedliwości społecznej, w poszukiwaniu swojego Erharda, a więc odpowiednika niemieckiego ekonomisty, który stał się twórcą modelu społecznej gospodarki rynkowej, natrafił na młodego, wówczas 31-letniego teoretyka ekonomii i powierzył mu losy polskiej transformacji ustrojowej. O człowieku tym, zwącym się Leszek Balcerowicz, inny premier, Marek Belka, mówił kilka lat później (2005), że "na czele gospodarki stanął człowiek o bezprecedensowym uporze, darze organizowania ludzi i - przepraszam - niewielkiej wiedzy o procesach gospodarczych i społecznych. To pozwoliło mu nie widzieć trudności i iść naprzód. Po prostu nie wiedział, że robi rzeczy niemożliwe".
Pani Klich, zafascynowana tą postacią, doprowadza swoją opowieść do momentu, kiedy po szokowym "skoku do basenu, w którym nie wiadomo, czy jest woda, a nawet czy istnieje basen" (jak miał ponoć określić swój zamysł transformacyjny sam prof. Balcerowicz), na opanowanym przez szalejącą inflację rynku nagle staniały jajka. Jest to dobra puenta cyklu artykułów, która nastąpiła w roku 1989 i przy której autorka zdecydowała się zatrzymać swoją opowieść, aby nie pisać dalej, że już w roku 1990 spadek produkcji przemysłowej okazał się pięciokrotnie wyższy, niż zakładał to plan Balcerowicza, stopa inflacji miała stać się w tymże roku jednocyfrowa, co jednak w rzeczywistości nastąpiło dopiero w końcu lat 90., a bezrobocie, planowane jako przejściowe na 400 tys. osób, już w pierwszym roku transformacji przekroczyło milion, w drugim roku zbliżyło się do dwóch, a w trzecim wynosiło trzy miliony ludzi pozbawionych pracy.
Są to dane powszechnie dostępne, ich omówienie zaś przynoszą nie tylko liczne prace prof. Grzegorza Kołodki, który później jako szef gospodarki i finansów starał się wyciągać Polskę ze skutków planu Balcerowicza, ale także nowa książka prof. Tadeusza Kowalika "www.polskatransformacja.pl" (wyd. Muza), o tyle cenna, że pisana przez ówczesnego doradcę "Solidarności" i konsultanta pierwszych reform gospodarczych.
Istnieje legenda, że wówczas, na samym początku transformacji, nikt poza Balcerowiczem nie wiedział, co i jak należy robić z gospodarką, i - według słów ówczesnego posła Aleksandra Małachowskiego - "byliśmy trochę jak barany prowadzone na rzeź i łatwo ulegaliśmy obietnicom polityków, mających decydujący głos w praktycznym wcielaniu w życie szkodliwych rozwiązań". Otóż z książki tej wynika, że grono ekonomistów, a także polityków podejrzewających, że dzieje się coś niedobrego, było całkiem liczne, obejmowało także takie postacie jak Ryszard Bugaj, teoretycy Łaski czy Brus, samego Kowalika, a także czynnych polityków, jak przyjaciel i powiernik premiera Mazowieckiego Waldemar Kuczyński czy Jacek Kuroń, który wziął na siebie rolę społecznego "anestezjologa" przy bolesnej operacji transformacyjnej, czego później, w ostatnich swoich pismach się wstydził. Kowalik podsumowując nie tylko ekonomiczne, ale przede wszystkim społeczne skutki planu Balcerowicza, pisze: "Przesunięcie dochodów (i majątku) od biednych do bogatych, posłanie około trzech milionów pracowników "na zieloną trawkę", ze znikomymi szansami na znalezienie pracy, ukrycie rozmiarów obniżenia zatrudnienia wśród rencistów i wcześniejszych emerytów (od półtora do dwóch milionów) oznaczało także obniżenie prestiżu pracy, pozycji pracowników, pogorszenie higieny i bezpieczeństwa pracy. Złamano kręgosłup klasie robotniczej, osłabiono ruch związkowy, na długie lata usankcjonowano oferowanie pracy za niską płacę".
Sprawy, o których pisze pani Klich, działy się 20 lat temu i dużo już za późno, aby płakać nad rozlanym mlekiem. Ale Polska współczesna jest w prostej linii konsekwencją tamtych wydarzeń. Z ogromną skalą społecznego i ekonomicznego wykluczenia, o którym mówi się nad wyraz niechętnie. Z zacofaniem cywilizacyjnym i naukowym, o którym autor Prognozy społecznej 2010 prof. Janusz Czapiński mówi, że "już wkrótce wyczerpiemy rezerwy, stracimy naszą przewagę nad innymi państwami - tańszą siłę roboczą (bo podrożeje) i wysokie kwalifikacje (bo inni nas dogonią). Już dziś część firm przenosi fabryki z Polski na wschód". Z zacofaniem intelektualnym, o którym Jacek Żakowski ("Gazeta Wyborcza", 28 grudnia 2009) pisze oględnie, iż "nie zauważamy, że mentalnie od metropolii (tzn. od europejskiego Zachodu - KTT) znów dzieli nas coraz większy dystans. Znów stajemy się coraz głębszą prowincją, za co zawsze po jakimś czasie musieliśmy słono płacić".
Cykl artykułów pani Klich wyklucza jednak podobne myśli, a nawet ich surowo zakazuje. Już po wydrukowaniu tych tekstów autorka surowo karci Macieja Gdulę z "Krytyki Politycznej", który ośmielił się ponoć powiedzieć, że plan Balcerowicza był podobnie jak stan wojenny ciosem w "Solidarność", ponieważ stanowił zaprzeczenie prospołecznego stanowiska, jakie związek ten reprezentował przy Okrągłym Stole. W innym tekście ("GW", 24-27 grudnia 2009), z którego dowiadujemy się, że "Balcerowicz spadł nam z nieba", negatywnym bohaterem jest z kolei Żakowski, ponieważ łagodnie postuluje, aby plan Balcerowicza został obecnie, po latach, przynajmniej "przemyślany".
Otóż powiedzmy otwarcie: "przemyślenie" tego planu jest potrzebą naglącą. Plan ten bowiem, zwłaszcza taki, jak przedstawia go Aleksandra Klich, rysuje się jako radosna realizacja cudu, do czego potrzebny jest jedynie upór, samozaparcie, obojętność na dalekosiężne społeczne skutki podejmowanych reform i wieńcząca to wszystko postać charyzmatycznego bohatera. A więc jest to najgorszy z możliwych modeli kształtowania nowoczesnej gospodarki, zaspokajającej potrzeby nowoczesnego społeczeństwa.
Przywiązanie się do tego stylu jest drogą do katastrofy, niezależnie od siły uczucia, którą Aleksandra Klich włożyła w swoje publikacje. Dlatego skóra cierpnie, gdy czytamy obecnie w prasie równie pyszałkowate, co tajemnicze w swoich rzeczywistych przesłankach enuncjacje ministra Rostowskiego, z których wynika, że Polska nie tylko - nie wiadomo jak i dlaczego - ustrzegła się przed kryzysem, ale w dodatku stanie się już wkrótce najmniej zadłużonym krajem Europy i świata. Mimo że polski dług publiczny zbliża się już do dopuszczalnych konstytucyjnie granic.
Krzysztof Teodor Toeplitz
Tekst ukazał się w tygodniku "Przegląd".